Zdarza się, że osoby zafascynowane życiem po śmierci proszą swoich
umierających bliskich, by będąc już "po drugiej stronie" w jakiś sposób
się odezwali. A oni często faktycznie to robią!
Jedną z takich historii opowiedział nam w
Bazie FN nasz znajomy jasnowidz. Jego bliski kolega był już - jak to
zwykliśmy mawiać na pokładzie Nautilusa - w "hali odlotów" na lotnisku
kończącym naszą podróż po Ziemi.
Ponieważ
jego godziny były policzone, rozmawiali bardzo szczerze. Umierający
kolega obiecał, że tuż po tym, jak zerwie się nić łącząca jego ducha z
ciałem materialnym "przyjdzie do niego". I dokładnie tak się stało.
Jasnowidz, jako osoba mająca dar postrzegania duchów, dostrzegł jasną,
białą kulę światła, która nagle pojawiła się w jego mieszkaniu, po czym
rozmyła się w przestrzeni. W tym samym momencie pękła szklanka, która
stała w kuchni zamknięta w szafce. Stało się jasne, że oto stary
przyjaciel spełnił swoją obietnicę…
Historia związana z podobnym wydarzeniem została opisana przez czytelnika serwisu FN, który jest osobą niewidomą. (...)
"Historia, którą chcę opisać jest jak
najbardziej prawdziwa, a dzięki niej, moja wiara w życie po śmierci
pozostanie już niewzruszona.
Wszystko zaczyna się od choroby mojego
dziadka. Pracując wiele lat w warunkach szkodliwych, dziadek nabawił się
pylicy płuc. Po operacji, w trakcie której stracił większość prawego
płuca jakiś lekarz powiedział mu, że wszystko jest dobrze i spokojnie
dziadek pożyje jeszcze z dziesięć lat.
Jako prosty człowiek przyjął bezkrytycznie
tę, dość dwuznaczną diagnozę i tak się nią przejął, że wielokrotnie
powtarzał mi, którego roku umrze.
Pamiętaj, że jak umrę, to przyjdę do
ciebie. Tylko się mnie nie bój - dodawał często. Słyszałem to tak wiele
razy z jego ust, że zupełnie przestałem zaprzątać sobie tym głowę.
Minęło dziesięć lat i przyszedł rok 2000.
Dziadek źle się poczuł i trafił do szpitala. Zdiagnozowano zapalenie
otrzewnej. Było już tak źle, że do dziadka wezwano księdza, co
potraktowaliśmy w rodzinie jako zapowiedź rychłej śmierci. Minęły jednak
dwa dni i ku zdziwieniu wszystkich dziadek poczuł się dużo lepiej.
Lekarze byli tak dobrej myśli, że następnego dnia mieli go wypisać ze
szpitala...
Był późny wieczór. Siedziałem na łóżku w
swoim pokoju i słuchałem muzyki. Zasłonięte żaluzjami okno było lekko
uchylone. Od tego okna szpital w linii prostej oddalony był o jakieś
dwieście metrów. W pewnym momencie poczułem, tak... poczułem, jak coś
bardzo szybko leci od strony szpitala i wpada, a raczej wskakuje przez
okno do mojego pokoju. Żaluzje zadrżały, okno otworzyło się na oścież.
Zastygłem w bezruchu. Wyłączyłem muzykę i zacząłem w ciszy nasłuchiwać
choćby najdrobniejszego szmeru. Słuch był jedynym zmysłem, na którym
mogłem polegać, ponieważ rok wcześniej straciłem wzrok.
Nic jednak nie słyszałem, ale byłem
pewien, że ktoś jest w moim pokoju. Czułem to wyraźnie w jakiś dziwny
sposób. Siedziałem tak w zupełnym bezruchu kilka minut, z silnym
wrażeniem czyjejś obecności. W końcu jednak otrząsnąłem się i przerwałem
ciszę, ponownie włączając muzykę. Minęło jeszcze kilka minut, po
których do pokoju wbiegła moja zapłakana siostra. "Dzwonili ze szpitala,
że dziadek umarł" - powiedziała. Pamiętam tylko moje absolutne
zaskoczenie w tamtej chwili.
Minęło pięć lat, gdy w mojej rodzinie
wydarzyła się tragedia. Ojciec, tak zawsze zdrowy i pełen życia nagle
poważnie zachorował. W wyniku pękniętego tętniaka doznał bardzo
poważnego wylewu krwi do mózgu. W stanie nieprzytomnym został
przewieziony karetką do szpitala (...) i umieszczony na oddziale
intensywnej opieki medycznej. To był duży, kilkupiętrowy budynek, w
którym ojciec nigdy wcześniej nie był. Po kilku dniach przeszedł poważną
operację, po której wiele dni leżał w stanie "półprzytomnym". Gdy go
odwiedzaliśmy, często majaczył i mówił zupełnie od rzeczy. Wreszcie jego
stan poprawił się na tyle, że lekarze postanowili przenieść go z OIOM-u
na zwykłą salę oddziału neurologii. Wszyscy bardzo cieszyliśmy się, że
ojca przenoszą, ale zupełnie oniemieliśmy, kiedy ojciec zmartwionym
głosem wyraził obawę, że - boi się, że teraz dziadek go nie znajdzie.
Przyzwyczailiśmy się do tego, że ostatnio zdarzało mu się mówić od
rzeczy i powyższe słowa potraktowalibyśmy także jako przejaw choroby,
gdyby nie jeden istotny szczegół...
Ojciec zaczął opowiadać nam, że dziadek
codziennie do niego przychodził i grali razem w karty - a raz nawet -
powiedział - poszliśmy razem do kaplicy. Na nasze wyjaśnienia, że
dziadek od pięciu lat nie żyje zareagował najpierw wielkim zdziwieniem, a
następnie niedowierzaniem i powątpiewaniem.
Uwierzył naprawdę dopiero wówczas, gdy po
wyjściu ze szpitala mama zabrała go na cmentarz i pokazała mu grób
dziadka. Jak jednak wspomniałem powyżej, pewien istotny szczegół wprawił
nas w osłupienie. Otóż ojciec ze szczegółami opisał nam drogę
prowadzącą do szpitalnej kaplicy, a także jej wygląd. Po sprawdzeniu
okazało się, że wszystko zgadza się co do joty i żeby tak dokładnie
opisać kaplicę, ojciec musiał w niej po prostu być. Do tej pory
zastanawiam się, jak jest to możliwe. Ojciec nigdy wcześniej nie był w
tym szpitalu, a przykuty do łóżka w stanie półprzytomnym i po ciężkiej
operacji nie mógł się ruszyć. Raz nawet, gdy chciał się podnieść,
pielęgniarka przypięła go do łóżka pasami. Teraz, po latach, ojciec
jeszcze czasem wspomina tę historię. Zastanawiający jest też fakt, że z
okresu tamtych tragicznych wydarzeń nie pamięta zupełnie nic. Nic poza
tą historią z dziadkiem. Mam go przed oczami tak żywo i wyraźnie, jakby
to było wczoraj - mówi niekiedy.
Wspomniałem powyżej, że kilka lat temu
straciłem wzrok. Chciałbym jeszcze wspomnieć o pewnych dziwnych
zdarzeniach, które czasem mnie spotykają. Otóż dość często wychodzę z
domu bardzo wcześnie rano, by dojechać na uczelnię do innego miasta. O
godzinie 5.30 miasto pogrążone jest jeszcze we śnie, i kiedy idę z białą
laską na przystanek, rzadko kiedy spotykam innych ludzi. Czasem zdarza
się, że stracę na chwilę orientację i zatrzymuję się lekko
zdezorientowany, starając się ustalić kierunki. Także jeśli chcę przejść
przez ulicę i nie ma nikogo w pobliżu, zdarza się że nie wiem, kiedy
mam zielone światło. Wówczas zdarza się coś dziwnego. Jest cisza, miasto
śpi. Zdezorientowany stoję na chodniku nie wiedząc czy mogę iść dalej
bezpiecznie. Wtedy nagle słyszę za sobą zbliżające się kroki.
Kroki mijają mnie, zmierzając zawsze we
właściwym dla mnie kierunku, przechodzą też przez ulicę zawsze na
zielonym świetle. Idę więc spokojnie za odgłosem tych kroków, a kiedy
już odnajduję drogę lub jestem po drugiej stronie ulicy, kroki kilka
metrów przede mną nagle znikają. Po prostu pojawiają się nagle kilka
metrów za mną, a później kilka metrów przede mną znikają. Dodam tylko,
że w takiej porannej ciszy miasta słyszę, jak ktoś idzie w odległości
kilkudziesięciu metrów. A te kroki pojawiają się dopiero kilka metrów za
mną i tak samo szybko cichną. Nie wiążę jednak tych zdarzeń z
dziadkiem, ponieważ przeważnie są to kroki kobiety w butach na wysokim
obcasie".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz