OD ENERGOGEOMETRII DO ANTYGRAWITACJI
W świadomości psychotroników, różdżkarzy, bioenergoterapeutów i w
ogóle osób interesujących się parapsychologią od lat funkcjonuje pojęcie
„promieniowanie kształtu”, którego istnienia z różnych przyczyn –
według mnie zupełnie nieuzasadnionych – uparcie nie chce przyjąć do
wiadomości oficjalna, tj. akademicka, nauka. Jest to o tyle
niezrozumiałe, że przecież każdy pierwiastek chemiczny we wszechświecie
łączy się z innymi poprzez określone wiązania, które tworzą takie a nie
inne kąty. Na przykład dwa atomy wodoru połączone z atomem tlenu tworzą
swymi wiązaniami kąt około 108 stopni (cząsteczka wody). Ta sama zasada
dotyczy wszystkich związków chemicznych. Reasumując: bez określonej
struktury przestrzennej żaden związek chemiczny nie miałby swoich
indywidualnych właściwości oraz zdolności reagowania w sensie
chemicznym, utraciłby też właściwości fizyczne, jakimi charakteryzują
się na przykład kryształy, gdzie prawo kątów stałych jest zasadniczą
regułą. Jeżeli teraz przypomnę, że kryształy stanowią grubo ponad 90
procent masy wszechświata, to dla Czytelnika staną się zbyteczne długie
wywody o znaczeniu geometrii w przepływie energii, ponieważ jest to
sprawa oczywista.
Tymczasem luminarze oficjalnej nauki, często nie potrafiąc przełamać
stereotypów myślowych, wolą zaprzeczać nowym odkryciom, zwłaszcza w
biologii i fizyce, zarzucając niektórym odkrywcom i wynalazcom
„mistycyzm” i „pseudonaukowe eksperymenty”. Takim opiniom towarzyszy
niekiedy brak dokładnej weryfikacji wyników badań. Mało jest badaczy o
interdyscyplinarnym zacięciu i prawdziwym zamiłowaniu do nauki. Takim
badaczem-samoukiem był mój zmarły przyjaciel, dziennikarz radiowy i
publicysta, badacz piramid, z zamiłowania matematyk, redaktor Jan
Grzędzielski, którego hobby było badanie związku między „złotą
proporcją” a energią kształtu. Dzięki niemu zacząłem rozumieć, czym może
być geometria i harmonijne proporcje, jaką wielką rolę odgrywa tak
zwany ciąg Fibonacciego w dziełach sztuki ludzkiej i biologii, a także w
astronomii. Jeździliśmy kilka razy na konferencje poświęcone tematyce
„złotego podziału” do Kijowa i Winnicy na Ukrainie, gdzie tłumaczyłem na
język rosyjski jego referaty. Były jednymi z najciekawszych. Zmarły w
roku 1997 redaktor Jan Grzędzielski zebrał w ciągu blisko trzydziestu
lat najwięcej bodaj przykładów „złotej proporcji” w przyrodzie i jako
pierwszy w Polsce wykazał, że kształty geometryczne i tworzące je
określone optymalne proporcje dają w wyniku nie tylko to, co nazywa się
„wrażeniem estetycznym” i co jest nieodzownym atrybutem człowieka
kulturalnego, ale też nie mniej ważny „optymalny efekt energetyczny” o
czysto fizycznych skutkach.
„Energetyczno-geometryczny kod przyrody” – niepozorna broszurka
wydana w roku 1986 przez Jana Grzędzielskiego, mojego pierwszego
pozaszkolnego nauczyciela i mentora w wieku dorosłym, otworzyła mi
oczy na jedność zjawisk przyrody i konieczność interdyscyplinarnego ich
badania, konieczność odrzucenia wyidealizowanych wzorców w nauce i
zastąpienia ich żywymi wzorami zaczerpniętymi z żywej Przyrody.
Moim drugim nauczycielem Przyrody, którego poznałem podczas podróży
do Rosji w roku 1990, a konkretnie do Nowosybirska, był entomolog i
artysta malarz, niestrudzony badacz i pisarz Wiktor Stiepanowicz
Grebiennikow (1927–2001). On to otworzył przede mną zadziwiający świat
owadów poprzez piękno swojej Sztuki, po prostu nauczył mnie patrzeć na
Przyrodę. Człowiek ten, w latach powojennych represjonowany przez
stalinowski reżim, w zdumiewający sposób łączył swoje zamiłowanie do
świata owadów z malarstwem oraz zacięciem naukowym i wynalazczym. Ten na
wskroś renesansowy umysł łączył w sobie zainteresowanie wszystkimi
naukami przyrodniczymi – fizyką, astronomią, biologią – z głębokim
humanizmem, przenikliwością i wiedzą. Był nauczycielem młodzieży z ponad
60-letnią praktyką, cenionym pedagogiem i – użyję tego nieco
niemodnego, lecz trafnego określenia – zacnym, dobrym człowiekiem. W
pamięci przyjaciół pozostał jako twórca wielu wyjątkowych, jedynych w
swoim rodzaju, rezerwatów owadów i kompleksów przyrodniczych, takich jak
na przykład reliktowy step (stepy zostały za czasów ZSRR zaorane, a
entomofauna w dużej części wyginęła), a także założyciel Muzeum
Agroekologii i Ochrony Przyrody w Krasnoobsku pod Nowosybirskiem. To
muzeum nie tylko prezentuje tysiące spreparowanych owadów w gablotach,
ale też ich barwne wizerunki, które autor malował w różnych ujęciach,
malując częstokroć przez lupę… Pracując razem ze swoim synem Sergiejem –
również artystą malarzem – Grebiennikow stworzył trójwymiarowy pomnik
przyrody – przepiękną Panoramę Stepu Reliktowego, tak zwaną Sferoramę,
którą można obejrzeć w Muzeum.
Dla Czytelników „Nexusa” niewątpliwie najciekawszą rzeczą będzie
jednak chyba część psychotroniczna Muzeum W. Grebiennikowa, jego
przyrządy do badania promieniowań natury biologicznej, a ściślej
bioenergogeometrycznych, a także same struktury geometryczne wywołujące
wyraźne energetyczne efekty. Co to za przyrządy i jakie to struktury? –
zapyta pewnie Czytelnik, który dobrze wie o działaniu „energii piramid” i
ich modeli.
Pierwszy przyrząd to wskaźnik obecności promieniowań żywych
organizmów: kolba z podwieszoną u góry pajęczą nicią i zawieszonym na
niej ukośnie drewienkiem lub kawałkiem węgla do rysowania. Na dnie
naczynia jest nieco wody w celu eliminacji elektrostatyki występującej w
suchym powietrzu. Podszedłem do „kolby” na odległość 2–3 metrów i
„wskazówka” z węgla zwróciła się w moją stronę, obracając się o jakieś
40 stopni. To samo zaobserwowały inne osoby. Drugim przyrządem
psychotronicznym jest neutralizator bólu głowy umieszczony na stojaku
nad krzesłem złożony z kilku ramek pszczelich plastrów. Nic nie jest w
stanie przekazać niezwykłych odczuć człowieka trzymającego głowę pod
neutralizatorem…
W muzeum można obejrzeć także „wykrywacze sztormu” – dwa słoje ze
specjalnym roztworem, który zmienia stan skupienia pod wpływem zmiany
pogody. Ciekawość zwiedzających budzą też gniazda pszczół ziemnych –
grudki gliny z otworkami komórek lęgowych… Grebiennikow polecił mi
przystawić rękę do porowatej grudki: odczułem coś w rodzaju kłucia,
ciepła, a następnie chłodnego powiewu. Nieco dalej stał bęben
obwiedziony metalowymi obręczami z tysiącem pionowych rurek z papieru
gazetowego – każda miała średnicę ołówka… Dłoń nad tym, jak się okazało,
sztucznym gniazdem dla pszczół miesierek, budujących gniazda z
naciętych liści lucerny, odbierała podobne, niezwykłe wrażenia. A jakie,
o tym Czytelnik dowie się z zamieszczonego w dalszej części piątego
rozdziału książki Grebiennikowa „Mój świat”. Najbardziej istotna jest
informacja, że na charakter odkrytej formy promieniowania nie miał
wpływu materiał komórek plastrów (rurek), lecz rozmieszczenie, kształt i
ilość dziurek (porów, rurek), a więc geometria w czystej postaci. Tego
typu struktury potrafią bardzo źle wpływać na stan zdrowia człowieka i
wcale nie muszą to być gniazda owadów (na przykład stare, puste gniazda
os) – mogą to być sztuczne twory ludzkie, którymi człowiek się otacza,
nieświadomy płynących z nich zagrożeń. Struktury-emitery EPS powodują na
przykład lokalną zmianę czasu oraz hamują w pewnych warunkach
kiełkowanie nasion roślin…
Promieniowanie odkryte w strukturach geometrycznych plastrów pszczół
ziemnych, nazwane Efektem Porowatych Struktur (a dokładniej struktur
rurkowato-komórkowo-porowatych), w skrócie EPS, zostało stwierdzone
także u pszczoły miodnej, trzmieli, w końcu zaś autor udowodnił, że jego
emiterami są także chitynowe części organizmów owadów…
Odkrycie EPS już obecnie można uznać za epokowy przełom w naukach
przyrodniczych, ponieważ stało się ono punktem wyjścia do przypadkowego
odkrycia bioantygrawitacji u owadów, a następnie do zastosowania tego
zjawiska w skonstruowanym przez Grebiennikowa jeszcze przed rokiem 1990
grawitoplanie. Próby wynalazku odbywały się w głębokiej tajemnicy. Autor
ujawnia wiele szczegółów w książce „Mój świat”, jednak dla większości
Czytelników jest ona niedostępna, gdyż wydano ją w Nowosybirsku w roku
1997 w nakładzie zaledwie 3000 egzemplarzy i… cały nakład jakby zniknął
spod lady. Dzięki życzliwości syna Grebiennikowa otrzymałem jeden
egzemplarz autorski, na podstawie którego dokonałem przekładu piątego
rozdziału zatytułowanego „Lot” zamieszczonego poniżej. Prócz
zadziwiających parametrów technicznych, prędkości 25–40 km/min.,
grawitoplan Grebiennikowa miał dziwną własność – pojawiał się w
zdeformowanej formie bądź znikał z pola widzenia, podobnie jak UFO… O
tym, w jakich celach był używany przez samego Wynalazcę, Czytelnicy
dowiedzą się z lektury przełożonego przeze mnie wspomnianego rozdziału
„Mojego świata”.
Wiktor Stiepanowicz Grebiennikow
Tym, którzy interesują się energią orgonową i akumulatorami
orgonowymi Wilhelma Reicha, zwracam uwagę na szereg analogii między
orgonem Reicha a EPS Grebiennikowa. Ponadto nie mogę pominąć naszego
słynnego, zapomnianego już rodaka, wynalazcy ze Lwowa, inż. Franciszka
de Welehrad Rychnowskiego, który odkrył „Eteroid” – promieniowanie
będące najprawdopodobniej odpowiednikiem orgonu Reicha, lecz uzyskiwanym
w odmienny sposób. Wskazują na to rezultaty badań podane przez trzech
wymienionych autorów.
Zainteresowanych książką W. Grebiennikowa „Mój świat”, która jest
twórczą biografią i zarazem testamentem autora, pragnę poinformować, że
jest ona aktualnie tłumaczona i będzie wydana w Polsce. Jest w niej
wiele informacji godnych przemyślenia i rozszyfrowania, a także
przesłanie adresowane do wszystkich ludzi. Mam nadzieję, że okaże się
ono dla Czytelników nie mniej ważne niż sam wynalazek, traktowany przez
wielu ludzi jako wytwór fantazji autora…
Wszystkich, którzy pragną podzielić się ze mną swymi uwagami na temat
dzieła W. Grebiennikowa, proszę o listy kierowane na adres poczty
elektronicznej: Oblok_Magellana@op.pl.
Autorstwo wstępu: Waldemar Gajewski
* * *
Cichy stepowy wieczór. Miedzianoczerwony dysk słońca dotknął już
dalekiego mglistego horyzontu. Do domu wyruszać za późno – zatrzymałem
się tutaj w swoich owadzich sprawach i układam do snu. Dobrze, że w
manierce mam jeszcze wodę i „Detę” przeciw komarom, która jest tu
nieodzowna – na stromym brzegu słonego jeziora tych dokuczliwych
natrętów jest bez liku.
Rzecz dzieje się na stepie w Kamyszłowskiej Dolinie – pozostałości
dawnego potężnego dopływu Irtysza, który na skutek zaorania stepów
przeobraził się w głębokie i szerokie koryto z łańcuszkiem takich
właśnie słonych jezior.
Jest bezwietrznie – nie drgnie nawet źdźbło trawy. Na wieczornym
niebie nad jeziorem przemykają stadka dzikich kaczek, słychać też
poświstywanie czajek. Wysoki perłowy nieboskłon pochylił się nad
cichnącym bezmiarem stepu. Jakże tu błogo, na wolnej przestrzeni!
Układam się nad samą skarpą na trawiastej polance, rozściełam płaszcz
i kładę pod głowę plecak. Przed położeniem się zbieram kilka suchych
krowich placków, układam je w stosik, podpalam i oto romantyczny,
niezapomniany zapach niebieskawego dymu powoli ściele się po
zasypiającym stepie. Kładę się na swoim niewyszukanym łożu i z lubością
rozprostowuję zmęczone w ciągu dnia nogi, czując przedsmak jeszcze
jednej – co nieczęsto mi się zdarza – wspaniałej stepowej nocy.
Błękitny dym unosi mnie do Krainy Baśni i szybko zapadam w sen: staję
się mały, maleńki jak mrówka, a zaraz potem ogromny jak całe niebo –
teraz już powinienem zasnąć. Dlaczego jednak dzisiaj te pozorne
„przedsenne zmiany” wielkości mojego ciała są jakieś niezwykłe,
nadzwyczaj silne. I oto dochodzi do nich coś nowego: wrażenie spadania,
jak gdyby ktoś błyskawicznie usunął spode mnie ów wysoki brzeg i jakbym
spadał w jakąś nieznaną, straszną otchłań!
Nagle zamigotały jakieś rozbłyski, otwieram oczy, lecz błyski nie
znikają – pląsają po srebrzystoperłowym wieczornym niebie, po jeziorze,
po trawie.
Pojawił się ostry metaliczny posmak w ustach, zupełnie jakbym
przyłożył do języka styki silnej bateryjki. W uszach zaszumiało.
Wyraźnie słyszę podwójne uderzenia własnego serca.
I jak tu zasnąć!
Siadam i próbuję odegnać te nieprzyjemne odczucia, lecz nic z tego
nie wychodzi, tylko rozbłyski w oczach. Szerokie i rozmyte pasma
przekształciły się w wąskie, wyraziste, ni to iskry, ni to łańcuszki,
które przeszkadzają patrzeć dookoła.
I wówczas przypomniałem sobie, że bardzo podobne wrażenia odczuwałem
kilka lat temu w Zagajniku, a dokładniej w Zaklętym Lesie!
Musiałem wstać i pochodzić po brzegu. Czy wszędzie jest coś takiego?
O, tutaj, metr od urwiska wyraźnie daje się odczuć to „coś”, oddalam
się na dziesięć metrów w głąb stepu i to „coś” najwyraźniej znika.
Obleciał mnie strach. Oto ja sam na stepowym odludziu, nad „Zaklętym
Jeziorem”… Zebrać manatki i byle dalej stąd… Jednak ciekawość bierze tym
razem górę. Cóż to znowu, u licha? Może to podziałał tak na mnie zapach
jeziora, wodorostów? Schodzę w dół, do stóp urwiska, i siadam nad wodą
na wielkiej bryle gliny. Gęsty, słodkawy zapach sapropelu (przegniłych
resztek wodorostów) spowija mnie niczym borowinowe błoto w zakładzie
przyrodoleczniczym. Siedzę pięć, dziesięć minut, ale nic nieprzyjemnego
nie odczuwam, zatem pasowałoby gdzieś tutaj ułożyć się do snu, lecz tu,
na dole, jest za duża wilgoć.
Wdrapuję się na szczyt urwiska i znów ta sama historia! Zawroty
głowy, „galwaniczny” kwas w ustach i jak gdyby zmieniała się moja waga –
raz jestem niesłychanie lekki, to znów na odwrót – niesłychanie ciężki.
W oczach znowu zamigotały kolorowe iskry…
Nie mogłem tego pojąć. Jeśli to rzeczywiście było „miejsce zguby”,
jakaś feralna anomalia, to wtedy tu, na górze, nie rosłaby ta bujna
trawa i nie gnieździłyby się te ogromne pszczoły, których norkami było
upstrzone strome gliniaste urwisko. Przecież szykowałem się do noclegu
akurat nad ich podziemnym „pszczołogrodem”, którego wnętrze kryje
mnóstwo przejść, komór, larw, poczwarek, żywych i zdrowych.
A jednak tamtym razem niczego nie pojąłem. Niewyspany, z ociężałą
głową, wczesnym letnim rankiem powędrowałem, jeszcze nim wzeszło słońce,
w stronę traktu, by przygodnym samochodem dojechać do Isilkulu.
Tamtego lata nad Zaklętym Jeziorem byłem jeszcze cztery razy o
różnych porach dnia i w różną pogodę. Pod koniec lata moje pszczoły
wylatywały stąd w niewiarygodnych ilościach, dostarczając skądś do norek
jasnożółty pyłek kwiatowy – jednym słowem miały się znakomicie, czego
nie można było powiedzieć o mnie w odległości jednego metra od urwiska,
gdzie dawał o sobie znać wyraźny „zespół” jak najgorszych odczuć,
których nie miałem z kolei w odległości pięciu metrów…
I znowu niedowierzanie – a dlaczego to właśnie w tym miejscu mają się
dobrze rośliny i te gnieżdżące się tutaj w wielkiej mnogości pszczoły?
Do tego stopnia, że urwisko jest tak upstrzone ich norkami, że wygląda –
nie przymierzając – jak szwajcarski ser, a miejscami prawie jak gąbka.
Pszczoła ziemna smuklik (Halicta quadricincta) – owad, który naprowadził autora na odkrycie efektu porowatych struktur.
Rozwiązanie tej zagadki przyszło wiele lat później, kiedy
„pszczołogród” w Kamyszłowskiej Dolinie uległ zagładzie. Orne pola
podeszły pod samą skarpę, która z tego powodu oberwała się. Teraz nie ma
tam żadnej norki ani źdźbła trawy, jest za to ogromne, paskudne
zwałowisko. Pozostała mi jedynie garstka starych glinianych ułomków –
szczątków tych gniazd – z licznymi komórkami-dzbanuszkami. Komórki były
rozmieszczone jedna obok drugiej i przypominały malusieńkie naparstki, a
właściwie dzbanuszki o łagodnie zwężających się szyjkach. Wiedziałem
już, że te pszczoły należą do gatunku smuklików (Halicta quadricincta) –
„haliktów czteropasmówek” od liczby jasnych prążków na wydłużonych
brzuszkach.
Na moim roboczym stole zastawionym przyrządami, gniazdami mrówek,
polnych koników, kolbami z odczynnikami i innymi szpargałami znajdowała
się szeroka misa wypełniona tymi pokrytymi dziurkami kawałkami gliny.
Akurat potrzebowałem wziąć coś i wyciągnąłem rękę.
I oto stał się cud: nad szczątkami porowatych gniazd niespodziewanie
poczułem ciepło… Dotknąłem porowatych bryłek i okazało się, że są zimne,
tymczasem nad nimi miało się wyraźne wrażenie ciepła. W dodatku w
palcach pojawiły się jakieś nie znane mi wcześniej skurcze, szarpnięcia i
„tiki”.
Szczątki
starego gniazda pszczół smuklików. (Na zdjęciu widoczne wejścia do
komórek, część pionowego chodnika – podłużne wgłębienie).
Kiedy przesunąłem miskę z gniazdami na skraj stołu i pochyliłem nad
nią twarz, odczułem to samo co nad Jeziorem – głowa zrobiła się jakby
lekka i ogromna, przeogromna, ciało jakby runęło w dół, w oczach
rozbłysły eksplozje iskier, a w ustach poczułem posmak bateryjki, lekkie
mdłości…
Położyłem na wierzchu kawałek kartonu, ale odczucia nadal były takie
same. Przykryłem gniazda pokrywką od garnka, ale efekt był taki, jakby
jej wcale nie było – to „coś” na wskroś przenikało przeszkodę.
Należało niezwłocznie zbadać ten fenomen. Co jednak mogłem zrobić w
domu bez jakichkolwiek fizycznych przyrządów? W badaniach gniazd
pomagali mi pracownicy wielu instytutów naszego akademickiego miasteczka
WASCHNIŁ [1]. Jednak przyrządy w najmniejszym stopniu nie reagowały na
nie – ani superdokładne termometry, ani detektory ultradźwięków, ani
elektrometry, ani magnetometry. Przeprowadzono ścisłą analizę składu
chemicznego gliny, ale nic szczególnego nie znaleziono. Radiometr także
milczał…
Rysunek
górny – schematyczny przekrój gniazda pszczół smuklików blisko jego
najgłębszej części; rysunek dolny – szczątki gniazd pszczół smuklików
ułożone otworkami do góry dają szczególnie silne promieniowanie.
Za to ręce, zwykłe ludzkie ręce – i to nie tylko moje! – wyraźnie
odczuwały nad gniazdami to ciepło, to jakby chłodny wiaterek, to z kolei
mrowienie, to tiki, to znów gęstszy ośrodek, coś na podobieństwo
kisielu. U jednych ręka „ciążyła”, a u innych coś jak gdyby podrzucało
ją do góry, niektórym drętwiały palce, mięśnie przedramienia doznawały
skurczu, kręciło się w głowie, obficie wydzielała się ślina.
W podobny sposób zachowywała się wiązka papierowych rurek, od góry do
dołu zasiedlonych przez miesierki Megachile – pszczoły nacinające
liście. W każdym z tuneli znajdował się nieprzerwany łańcuszek
wielowarstwowych kubeczków wykonanych ze skrawków liści, zamkniętych
wklęsłymi, okrągłymi wieczkami – także z liści. Wewnątrz kubeczków
znajdowały się jedwabne owalne kokony z larwami i poczwarkami. Ludziom,
którzy nic nie wiedzieli o moim odkryciu, proponowałem, żeby potrzymali
dłoń lub twarz nad gniazdem pszczół Megachile, po czym wszystko
skrzętnie notowałem. Rezultaty tych niezwykłych eksperymentów można
znaleźć w moim artykule „O fizyczno-biologicznych właściwościach gniazd
pszczół zapylających” opublikowanym w trzecim numerze pisma „Sibirskij
wiestnik sielskochoziajstwiennoj nauki” z roku 1984.
Sztucznie
wykonane gniazdo miesierek (Megachile) – pszczół nacinających liście
lucerny i budujących z nich komórki. Setki papierowych rurek z papieru
gazetowego o średnicy ołówka tworzy gniazdo; każda z rurek wypełniona
jest zwiniętymi skrawkami liści tworzących szereg pojedynczych komórek.
Im więcej komórek, tym silniejsze promieniowanie.
Właśnie tam sformułowana została treść odkrycia – zwięzłe wyjaśnienie tego zadziwiającego zjawiska z punktu widzenia fizyki.
Wychodząc od pszczelich gniazd, sporządziłem kilkadziesiąt sztucznych
„plastrów” z plastyku, papieru, metalu, drewna i okazało się, że
przyczyną wszystkich tych niezwykłych odczuć nie jest żadne „biopole”,
lecz rozmiary, kształt, ilość i wzajemne rozmieszczenie
porowato-rurkowatych struktur zbudowanych z dowolnych ciał stałych. I
tak jak poprzednim razem organizm czuł to, a przyrządy „milczały”.
Odkrytemu zjawisku nadałem nazwę efektu porowatych struktur (EPS).
Uparcie kontynuowałem i różnicowałem doświadczenia, a Przyroda nadal
odkrywała przede mną, jedną po drugiej, swoje najskrytsze tajemnice…
Okazało się, że w strefie działania EPS daje się zauważyć znaczne
zahamowanie rozwoju saprofitycznych [2] bakterii glebowych, drożdży i
innych gatunków grzybów, kiełkowania nasion pszenicy, ponadto zmienia
się zachowanie mikroskopijnych ruchomych glonów chlamidomonad, pojawia
się świecenie larw pszczół Megachile, poza tym dorosłe pszczoły
zachowują się w tym polu o wiele aktywniej, zaś pracę związaną z
zapylaniem roślin kończą o dwa tygodnie wcześniej.
Hamowanie
rozwoju ziaren pszenicy przez struktury porowate. W próbce z lewej
strony – ziarno poddane działaniu EPS; z prawej strony – próbka
kontrolna. Doświadczenie wykonano 7 grudnia 1983 roku w Nowosybirsku,
pszenica – po 62 ziarna.
Okazało się, że działania EPS nie da się niczym ekranować, że
podobnie jak grawitacja, działa ono na żywe organizmy poprzez ściany,
grube metalowe powłoki i inne przeszkody.
Okazało się, że jeśli przemieści się porowaty obiekt na nowe miejsce,
to człowiek nie od razu odczuje EPS, lecz po upływie kilku sekund lub
minut, natomiast na poprzednim miejscu pozostaje „ślad” lub – jak go
żartobliwie nazwałem – „fantom”, który jest odczuwalny dłonią po upływie
kilkudziesięciu minut, a nawet miesięcy.
Okazało się, że pole EPS nie zmniejsza się wokół plastrów
równomiernie, lecz otacza je cały system niewidzialnych i niekiedy
bardzo wyraźnie odczuwalnych „powłok”.
Okazało się, że zwierzęta (białe myszy) i ludzie, którzy dostali się w
strefę działania nawet silnego EPS, po pewnym czasie przyzwyczajają się
do niego, adaptując się. Nie może być inaczej, bowiem zewsząd otaczają
nas liczne wielkie i małe otwory, kratki, komórki żywych i martwych
roślin (także nasze własne), pęcherzyki wszelkiego rodzaju poliuretanów,
sztucznych pianobetonów, pokoje, korytarze, sale, dachy, przestrzenie
między detalami pulpitów, przyrządów, maszyn, między drzewami, meblami i
budynkami.
Okazało się, że „słup” albo „promień” EPS działa silniej na żywe
organizmy, gdy jest skierowany w stronę przeciwległą do Słońca, a także w
dół, do środka Ziemi.
Okazało się, że w silnym polu EPS czasami zauważalnie „okłamuje”
zegar, zarówno mechaniczny, jak i elektroniczny, co oznacza, że Czas też
gra tu rolę.
Działanie
wielokomórkowych struktur porowatych na hodowlę glonów Chlamydomonas.
(Z prawej strony próbka poddana działaniu EPS, widać przyspieszenie
biegu czasu, zanik komórek glonów; z lewej strony próbka kontrolna, bieg
czasu bez zmian, rozwój glonów w normie. Przy zegarkach zapisano datę
doświadczenia – 15 kwietnia 1985 roku).
Okazało się, że wszystko to jest przejawem Fal Materii znajdującej
się w wiecznym ruchu, wiecznie zmieniającej się, wiecznie istniejącej, i
że za odkrycie tych fal fizyk Louis de Broglie już w latach
dwudziestych (XX wieku – przyp. tłum.) otrzymał nagrodę Nobla. To
właśnie te fale wykorzystuje się w mikroskopach elektronowych.
Okazało się… Jeszcze bardzo wiele się okazało, ale to zaprowadziłoby
nas do fizyki ciała stałego, mechaniki kwantowej, fizyki cząstek
elementarnych, czyli daleko od głównych bohaterów naszej opowieści –
owadów.
…Ostatecznie udało mi się mimo wszystko zrobić przyrządy do
obiektywnej rejestracji EPS, świetnie reagujące na bliskość owadzich
gniazd. Oto one (na poniższym rysunku): hermetyczne naczynia, w których
na pajęczych nitkach podwieszone są ukośnie kawałeczki słomy i opalone
gałązki – kawałeczki węgla do rysowania. Na dnie naczyń jest nieco wody,
aby wyeliminować wpływ elektrostatyki stanowiącej przeszkodę dla
doświadczeń w suchym powietrzu.
Działanie
strukturami komórkowymi starego gniazda os na szereg wskaźników
zbudowanych z kawałów węgla do rysowania podwieszonych na pajęczej nici.
Nić pajęcza nie ulega skręceniu i umożliwia obiektywną rejestrację
ruchu wskaźników pod wpływem struktur porowato-komórkowych.
Na górną część takiego wskaźnika nakierowuje się stare gniazdo os,
pszczele plastry, wiązkę kłosów i wskaźnik powoli odchyla się o
dziesiątki stopni… To nie żaden cud – energia migocących elektronów
obydwu ciał o wielu strukturach porowatych tworzy w przestrzeni układ
sumarycznych fal, a jak wiadomo, fala to energia zdolna do wykonania
pracy polegającej na wzajemnym odpychaniu się tych przedmiotów nawet
przez przeszkody, takie jak na przykład grubościenna stalowa kapsuła.
Trudno sobie wyobrazić, że poprzez jej pancerz bez trudu przenikają fale
kruchego, lekkiego gniazda os. Wskaźnik wewnątrz tej ciężkiej głuchej
kapsuły odchyla się od dawno opuszczonego gniazda os czasem o pół
obrotu. To dzieje się naprawdę. Wątpiącym radzę odwiedzić Muzeum
Agroekologii pod Nowosybirskiem, gdzie zobaczą to na własne oczy.
Właśnie tam, w muzeum, stoi zawsze działający plastrowy neutralizator
bólu. Każdy, kto usiądzie na krześle pod futerałem, w którym znajduje
się kilka ramek z pustymi, lecz pełnowymiarowymi plastrami pszczoły
miodnej (przez pszczelarzy zwanymi „węzą”), prawie na pewno poczuje coś
po kilku minutach (a co, napiszcie mi o tym, za co będę wdzięczny), zaś
osoba, którą boli głowa, po kilku minutach pozbędzie się bólu, w każdym
razie na kilka godzin.
Neutralizator
bólu głowy zbudowany z kilku ramek pustych plastrów pszczelich;
wynalazek ten ma zastosowanie w niektórych szpitalach w Rosji.
Moje neutralizatory bólu są z powodzeniem stosowane w różnych
zakątkach Rosji – nie trzymałem tego odkrycia w sekrecie. Promieniowanie
jest wyraźnie wyczuwalne za pomocą ręki, jeśli przybliża się dłoń od
dołu do futerału z plastrami, który może być wykonany z kartonu,
sklejki, a jeszcze lepiej z blachy o zalutowanych szczelnie krawędziach.
Schematyczny przekrój budowy neutralizatora bólu.
Ot, jeszcze jeden owadzi podarunek…
Na początku rozumowałem tak: z pszczołą miodną ludzie mają do
czynienia od tysięcy lat i nikt nie skarżył się na coś nieprzyjemnego,
oczywiście oprócz przypadków użądlenia przez te owady. Potrzymałem ramkę
z węzą nad głową i okazało się, że to działa! Zatrzymałem się na
komplecie sześciu ramek. Ot, i cała historia tego w końcu niezbyt
wymyślnego wynalazku.
Zupełnie inaczej działa stare gniazdo os, chociaż wymiary i kształt
jego komórek są bardzo zbliżone do pszczelich. Lecz tu tkwi także
istotna różnica – materiał komórek, w odróżnieniu od plastrów z wosku,
jest bardziej pulchny i mikroporowaty – to papier (à propos, papier po
raz pierwszy został wynaleziony nie przez ludzi, ale przez osy;
zeskrobują one stare drewniane włókno i mieszają je z lepką śliną),
ścianki komórek są o wiele cieńsze od pszczelich, rozmieszczenie i
wymiary plastrów także są inne, a i zewnętrzna powłoka, zbudowana
również z papieru, składa się z kilku warstw, z zachowaniem między nimi
odstępów. Napływały do mnie informacje o bardzo niekorzystnym
oddziaływaniu kilku gniazd os zbudowanych na strychu. W ogóle większość
urządzeń i obiektów zbudowanych z wielu komórek, odznaczających się
silnie działającym EPS, w pierwszych minutach lub godzinach działa na
ludzi bardzo niekorzystnie – plastry pszczoły miodnej stanowią jeden z
niewielu wyjątków. […]
Osa
z gatunku Chrysidoidea – portret owada wykonany przez W. Grebiennikowa.
Na chitynowych powłokach ciała owada widać głębokie jamki i
zagłębienia, których celem jest wytworzenie ochronnego pola – osa z tego
gatunku podkłada swoje jaja do gniazd innych os i pszczół.
Zapewne znużyłem Czytelnika tymi plastrami, strukturami, kratkami…
Aby opisać wszystkie moje doświadczenia, należałoby napisać oddzielną
grubą książkę, dlatego wspomnę tylko, że w polu EPS niejednokrotnie
zawodził mnie mikrokalkulator BZ-18A zasilany z baterii – raz okrutnie
„kłamał”, a innym razem przez kilka godzin w ogóle nie zapalał się jego
wyświetlacz. Działałem na niego gniazdem os wzmocnionym EPS moich dwóch
dłoni – oddzielnie te struktury nie miały wpływu na kalkulator.
Chciałbym zauważyć, że dłonie z rurkowatymi kośćmi palców, stawami,
ścięgnami, wiązadłami, naczyniami, paznokciami to intensywne emitery EPS
mogące odepchnąć na odległość paru metrów węglowy lub słomiany wskaźnik
mojego opisanego wyżej przyrządu. To udaje się dosłownie wszystkim.
Dlatego jestem absolutnie przekonany, że żadnych „ekstrasensów” nie ma, a
dokładniej wszyscy ludzie są sensytywni… A tych, którzy mogą w ten sam
sposób przemieszczać na odległość niezbyt ciężkie przedmioty po stole,
utrzymywać je w powietrzu lub „przyklejone” do dłoni, jest znacznie
więcej, niż się przyjmuje. Pokazują ich w telewizji jako swego rodzaju
cud. Spróbujcie sami. Czekam na wasze listy. […]
Wpływ
EPS na kiełkowanie ziaren pszenicy. Odległość między próbką
eksperymentalną (pod „kratakami”) a szalką kontrolną wynosi 90 cm. W
szalce eksperymentalnej ziarna prawie całkiem zginęły.
Pewnego razu doznałem olśnienia: przecież rezultaty moich doświadczeń
z owadzimi gniazdami są bardzo podobne do informacji ludzi,
przebywających w pobliżu… UFO. Proszę przypomnieć sobie i porównać
tymczasowe wyłączenie urządzeń elektronicznych, „sztuczki” z zegarkiem,
to znaczy z czasem, niewidzialną elastyczną „przeszkodę”, czasowe
zmniejszenie ciężaru przedmiotów, uczucie zmniejszenia ciężaru
człowieka, fosfeny (kolorowe ruchome „obrazki” w oczach), galwaniczny
posmak w ustach…
Wychodzi na to, że stanąłem u progu jeszcze jednej tajemnicy. I znowu pomógł mi przypadek, a raczej moi przyjaciele owady. […]
LOTY NA ANTYGRAWITACYJNEJ PLATFORMIE
Oceńcie to sami na podstawie fragmentów moich roboczych dzienników
przeredagowanych dla potrzeb tej książki, to znaczy uproszczonych i
skróconych. W tej ocenie pomogą wam fotografie i rysunki.
…Upalny letni dzień. Dal horyzontu tonie w błękitnawoliliowej
mgiełce, w górze nad polami i zagajnikami wznosi się gigantyczna kopuła
nieba z zastygłymi pod nim pulchnymi obłokami. Spoczywają jakby na
ogromnej przezroczystej tafli szkła, dlatego ich spody są wyrównane,
płaskie, a górne części tak oślepiająco oświetlone słońcem, że aby na
nie patrzeć, trzeba zmrużyć oczy.
Grawitoplan Grebiennikowa (widok w stanie przedroboczym – 1990 rok).
Lecę jakieś trzysta metrów nad ziemią, za punkt orientacyjny obrawszy
odległe jezioro – jasną podłużną plamę w mglistej dali.
Ciemnoniebieskie obrzeża dziwacznych zarysów powoli odchodzą do tyłu.
Między nimi widać płachty pól – błękitnawo-zielone to owies, bielejące
prostokąty z jakimś niezwykłym drobnym, drobniutkim migotaniem to gryka,
pode mną rozciąga się pole lucerny, którego zieleń pod względem
odcienia najbliższa jest artystycznej farbie „kobalt zielony średni”,
ciągnące się z lewej strony zielone oceany pszenicy mają odcień bardziej
intensywny i, jak mówią artyści malarze, przypominają farbę o nazwie
„tlenek chromu”. Ogromna wielobarwna paleta płynie i płynie do tyłu…
Wśród pól i zagajników wiją się ścieżki. Zbiegają się ku gruntowym
drogom, a te z kolei ciągną się hen do szosy, na razie niewidocznej
stąd z powodu mgły, ale ja wiem, że jeśli poleci się na prawo od
jeziora, to na pewno się ukaże – równa, równiusieńka jasna wstęga bez
końca i początku, po której poruszają się samochody – leniwie pełznące
po jasnej wstędze drobniuteńkie pudełeczka.
Na osłonecznionym lasostepie malowniczo rozpłaszczyły się różnej
wielkości cienie kłębiastych obłoków, które są nade mną – granatowe tam,
gdzie zagajniki są zasłonięte, zaś na polach w różnych odcieniach
błękitu.
Teraz akurat jestem w cieniu takiego obłoku. Zwiększam prędkość –
mogę to zrobić z łatwością – i wylatuję z cienia. Pochylam się nieco do
przodu i czuję, jak z dołu, od rozgrzanej w słońcu ziemi i roślin,
ciągnie ciepły powiew wiatru, nie z boku jak na ziemi, ale nietypowo, z
dołu do góry. Fizycznie odczuwam gęstą intensywną strugę niosącą silny
zapach kwitnącej gryki. Taka struga może bez trudu unieść nawet dużego
ptaka, jeśli rozłoży nieruchomo skrzydła – orła, żurawia lub bociana.
Ale mnie trzymają w powietrzu nie wstępujące prądy powietrza – ja nie
mam skrzydeł. Lecę stojąc na płaskiej prostokątnej platforemce, nieco
większej od oparcia krzesła, ze stojakiem i dwiema rękojeściami, za
które się trzymam i za pomocą których kieruję aparatem.
Fantastyka? Jak by tu rzec… Jednym słowem, musiałem na całe dwa lata
odłożyć pisanie tej książki, ponieważ szczodra i sędziwa Przyroda
niespodziewanie znów zdradziła mi poprzez moich przyjaciół – owady – To i
Owo, zrobiwszy to jak zawsze wytwornie i bez narzucania się, lecz za to
szybko i przekonująco. I przez dwa lata to odkrycie nie pozwalało mi
się od siebie oderwać, jakkolwiek „ujarzmianie” go odbywało się, jak mi
się zdawało, w szybkim tempie, albowiem zawsze, gdy rzecz jest ciekawa i
nowa, czas leci prawie dwukrotnie szybciej.
Jasna plamka stepowego jeziora wyraźnie przybliżyła się i urosła. Za
nią widać szosę z wyraźnie widocznymi już stąd, z wysokości,
pudełeczkami samochodów. Szosa ciągnie się jakieś osiem kilometrów od
biegnącej równolegle linii kolejowej. Hen tam, jeśli dobrze się
przypatrzeć, dostrzec można słupy sieci trakcyjnej i jasny nasyp
torowiska. Pora skręcić jakieś dwadzieścia stopni w lewo.
Z dołu nie jestem widoczny i to nie tylko z powodu odległości – nawet
przy bardzo niskim locie przeważnie wcale nie rzucam cienia. Mimo
wszystko jednak ludzie, jak się później dowiedziałem, czasami coś niecoś
widzą w tym punkcie nieboskłonu – albo jasną kulę lub dysk, albo coś na
podobieństwo pionowego lub ukośnego obłoczku poruszającego się wedle
ich opisu jakoś „nie tak jak obłok”. Ktoś zaobserwował „płaski
nieprzezroczysty kwadrat o powierzchni hektara” – być może była to
powiększona na skutek złudzenia platforemka mojego aparatu?
Wyjaśnienie
złudzeń optycznych podczas lotu na grawitoplanie (napis na rysunku:
„Podczas obserwacji z dołu aparat albo nie jest widoczny – promienie
zakrzywiając się obchodzą go łukiem (a) – albo jest widoczny w postaci
silnie zdeformowanej – jako plazmoid, dysk lub kula (b). Bardzo
uproszczony schemat. W. Grebiennikow”).
Najczęściej jednak ludzie niczego nie widzą i póki co jestem z tego
zadowolony – różnie bywa. Tym bardziej że dotąd nie ustaliłem, od czego
zależy „widzialność-niewidzialność”. I dlatego, przyznam się, dokładam
starań, aby unikać w podobnej sytuacji spotkań z ludźmi. W tym celu
omijam z dala miasta i osady, zaś drogi i ścieżki przecinam na dużej
prędkości, upewniwszy się, że nikogo na nich nie ma.
W tych wycieczkach, odbieranych przez Czytelnika niewątpliwie jako
fantastyka a dla mnie będących prawie chlebem powszednim, dowierzam
tylko im – przedstawionym na tych kartkach moim przyjaciołom-owadom.
Pierwsze praktyczne zastosowanie mojego ostatniego odkrycia miało i ma
obecnie sens entomologiczny – zbadanie drogich mojemu sercu zakątków,
utrwalenie ich z góry, znalezienie nowych, nie znanych mi, czekających
na ocalenie i ochronę Krain Owadów.
Niestety, przyroda od razu postawiła przede mną surowe ograniczenia,
jak w naszych samolotach pasażerskich: chcesz patrzeć – patrz, lecz
fotografować nie wolno. Tu tak samo, jeśli nie gorzej – nie zamykała się
migawka, a zabrane klisze fotograficzne, jedna kaseta w aparacie a
druga w kieszeni, okazały się od początku do końca silnie naświetlone.
Na wysokości nie wychodziły także szkice terenu – obie ręce są prawie
cały czas zajęte, tylko jedną można na dwie, trzy sekundy zwolnić. Tak
więc pozostało prawie jak poprzednio rysowanie z pamięci. Wszystko w
porządku, jeśli udaje się to zrobić zaraz po lądowaniu. Chociaż jestem
artystą malarzem, muszę wyznać, że pamięć wzrokową mam nie najlepszą…
Ten lot zupełnie nie przypomina tego, co odczuwamy w śnie – właśnie
od takiego snu zaczynałem kiedyś tę książkę. I jest to nie tyle
satysfakcja, ile praca, niekiedy bardzo trudna i nie pozbawiona
niebezpieczeństw. Trzeba nie szybować, lecz stać, ręce są wiecznie
zajęte, kilka centymetrów od ciebie znajduje się granica oddzielająca
„tę” przestrzeń od „tamtej”, zewnętrznej, granica niewidoczna i bardzo
zdradliwa. Moje dzieło jest na razie dość niepozorne i jeśli cokolwiek
przypomina, to może… szpitalną wagę. Ale przecież to dopiero początek!
À propos, prócz aparatu fotograficznego bardzo poważnie nawalał mi
zegarek i prawdopodobnie zawodził kalendarz. Lądując, powiedzmy, na
znajomej polanie, zastawałem ją, co prawda rzadko, w stanie nie
odpowiadającym właściwej porze, z „odchyleniem” do tygodnia w tę lub w
drugą stronę, co nie sposób było dokładnie ustalić. A zatem
przemieszczać się można nie tylko w przestrzeni, ale i, jak na to
wygląda, w czasie! Co do tego ostatniego nie mogę gwarantować
stuprocentowej pewności, mogę jedynie stwierdzić, że podczas lotu,
zwłaszcza na początku, zegarek kłamie – z początku spóźnia się, a potem
spieszy, lecz pod koniec wycieczki wskazuje czas dokładnie co do
sekundy. Oto dlaczego podczas takich podróży unikam ludzi. Co jeśli wraz
z grawitacją zadziała w tym przypadku również czas, powodując nagłe
zachwianie nieznanych mi więzi przyczynowo-skutkowych i ktoś spośród nas
ucierpi? Mam powody, by mieć takie obawy, albowiem zabrane „tam” owady,
włożone do probówek, pudełek i innych pojemników… znikają, najczęściej
bez śladu.
Jednego razu probówka w kieszeni została roztrzaskana na drobne
okruchy, innym razem w probówce pojawiła się owalna dziurka o brązowych,
jakby chitynowych krawędziach – widzicie ją na zdjęciu. Niejednokrotnie
czułem poprzez tkaninę kieszeni coś na podobieństwo, ni to ucisku, ni
to uderzenia prądu – na pewno w momencie „zniknięcia” mojego więźnia. I
tylko jeden raz w probówce pozostał wzięty przeze mnie owad, przy czym
nie był to dorosły osobnik, gąsienicznik z rodziny Ichneumonidae z
białymi prążkami na wąsach, ale jego poczwarka, czyli poprzednie
stadium. Była żywa i przy dotyku poruszała brzuszkiem. Ku mojemu
wielkiemu zmartwieniu po tygodniu zginęła i uschła.
Widok
probówki, w której umieszczono przed startem owada; po wylądowaniu
grawitoplanu – owad zniknął, zaś w probówce został wytopiony owalny
otwór.
Najlepiej lata się (piszę to świadomie bez cudzysłowu!) w letnie
pogodne dni. Podczas deszczowej pogody jest to bardzo utrudnione, a nie
wiadomo, dlaczego w ogóle nie wychodzi zimą. Jednak nie dlatego, że jest
zimno – mógłbym przecież odpowiednio udoskonalić swój aparat lub zrobić
drugi, lecz zimowe loty mnie, entomologowi, po prostu nie są potrzebne.
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Autorstwo: Wiktor Stiepanowicz Grebiennikow
Tłumaczenie: Waldemar Gajewski
Źródło: „Nexus” nr 2 (40) 2005
Tłumaczenie: Waldemar Gajewski
Źródło: „Nexus” nr 2 (40) 2005
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz