Listy Magdy

 

 12.01.2023r.

20 lat minęło od kiedy byłam w ciąży. 20 lat temu błąkałam się po swoim miasteczku, jeszcze nie wiedząc o swoim stanie,a raczej jeszcze się łudząc, że to jednak nie to. 20 lat od tamtej Magdy do tej,która to teraz pisze. Jak myślała? Co robiła? Gdzie chodziła? Kiedy myślę o tamtej dziewczynie Przypominam sobie jaka była samotna i jak bardzo potrzebowała kogoś, kogokolwiek. Kiedy zaczynam myśleć jak ona zdaję sobie sprawę,że jestem teraz kobietą, którą "tamta"Magda zawsze chciała spotkać. Że posiadam wszystkie cechy,które to dziewczę pragnęło mieć, że choć nie robię tego , o czym ona marzyła, to robię to co jest w zgodzie z jej sercem. I w końcu- że gdyby tamtą,17- letnia Magda spotkała mnie teraz, to nie uwierzyłaby, że stoi przed sobą. Nie czułaby się wystarczająco...wystarczająca. 
    Tak... Do jakich konkluzji te przemyślenia mogą mnie zaprowadzić? Do tych oczywistych, jak sądzę a jednocześnie, jak zwykle,tych zaskakujących. Ciągła tendencja do czepiania się siebie, wynajdywania chorób i wad jest nieustanną próbą umysłu do zatrzymania ruchu. Przeszkadza to w pełnym zaakceptowaniu siebie i w płynięciu z prądem. Zasłania to jakby pełny obraz nas samych ,przez co widzimy tylko część całości i to zazwyczaj tą najgorszą. Wciąż wyobrażając sobie jaki będzie, w końcu ten wymarzony Ja nie pozwalamy sobie na swój pełny potencjał, bo w głowie mamy wciąż słowo "będę ", a nie " jestem". Tak... Na szczęście są takie momenty jak ten,kiedy przeszłość pomaga w zobaczeniu pełniejszego obrazu i za to jestem wdzięczna. Momenty, w których "jestem" rozbrzmiewa pełną mocą, a "będę " odchodzi na dalszy plan. Dziękuję za ten moment i proszę o więcej.

19.12.2021r.

 Dzień dobry 

Kolejny rok zbliża się do końca, kolejne podsumowania, postanowienia i nadzieje już czekają na swoją kolej by zaistnieć. Kolejne cykle czekają na zamknięcie, by mogła otworzyć się nowa ekscytująca ścieżka. Koniec 2022 roku.
 Co prawda nie mogę powiedzieć z całą dokładnością co się dokładnie dokonało w moim życiu w mijającym roku, ale mogę z całą pewnością zauważyć,że wydarzyło się duuużo. A dokładnie nie mogę tego opisać, bo sama jeszcze do końca nie widzę całości obrazu,tylko jego skrawki. A z tych skrawków wychwytuję ciężką wędrówkę z wieloma momentami zwątpienia, metamorfozę i być może nowe kolory w tym moim arcydziele. 
 I chyba najbardziej uwalniającym uczuciem tego roku,a może i paru ostatnich, było dostrzeżenie u siebie problemu natury psychicznej. Wiem jak to brzmi, ale naprawdę mnie to uwolniło. Całe życie się tego bałam, zaprzeczałam i kłóciłam się zawzięcie jeśli ktoś odważył się cokolwiek takiego zainsynuować, a gdy pozwoliłam sobie pomyśleć, że to może tak być jakby wielki ciężar spadł mi z serca. A przed oczyma otworzyła się nowa perspektywa stwarzająca nowe możliwości obserwacji. Pierw byłam załamana, największy strach jednak istnieje i przyszedł mnie zjeść. Jednak niedługo potem strach zastąpiła ciekawość, bo w sumie nigdy świadomie nie obserwowałam siebie w takiej sytuacji. Robię to teraz i jest to niezmiernie ciekawe. Zauważyłam jak szybko zmienia mi się nastrój gdy nie otrzymuję tego czego chcę na przykład. Zawsze tak było niestety. Jako mała dziewczynka tupiąca nóżką. Tym razem jednak spróbowałam czegoś innego...I zadziała się magia. 
Otóż, jestem chora. Prawdopodobnie przeziębienie czy grypa, nieistotne. Całkiem niedawno chory był mój syn, a tydzień temu partner. Oczywiście gdy byli chorzy ja: rosołki, smarowania maściami rozgrzewającymi, syropy z cebuli, mleko z masłem, czosnkiem i miodem, masaże twarzy ...jak to kobita, tak? No i mnie w końcu powaliło. I cóż? Do przewidzenia, nic. Pierwsze dwa dni mogłam umrzeć u siebie na łóżku, nie wiem czy ktoś by zauważył. Gorycz przyszła po dniu drugim. Rano się obudziłam, kaszląc, smarkając i mając dosyć i pomyślałam, że dzisiaj im wygarnę. Że dosyć, że jeszcze im pokażę. Lecz zrobiłam zupełnie coś innego. Zamiast wylewać gorzkie żale wstałam, nalałam sobie wody do termoforu i zrobiłam sobie śniadanie. Zrobiłam więcej, więc zapytałam syna czy chce trochę, chciał. I poszłam do łóżka z powrotem. Mój syn zjadł i wyszedł do sklepu, bo lodówka była pusta, wrócił i po 15 minutach przyniósł mi syrop z cebuli, który zrobił, i do tego mleko z dodatkami. A obiad robił się w kuchni. Gdy zapytałam za co to? odpowiedział, że za te wszystkie lata gdy to ja nad nim siedziałam, opiekowałam się i po prostu byłam w jego chorobach. To mi pięknie pokazało, że o wiele lepiej wybrać działanie przeciwne dąsom, niż same dąsy, choć te drugie o wiele szybciej się do człowieka przyklejają. To jest jedna z obserwacji dokonanych ostatnio. Kolejną jest, że gdy daję sobie to, o co mnie prosi moje ciało czy umysł wszystko jest w porządku. Problem pojawią się, gdy tego nie daję. Jeżeli na przykład czuję że potrzebuję dnia oderwania i pobycia sama ze sobą, lecz nie słucham tego zewu, przez następny dzień albo i parę dni jestem poddenerwowana, drażliwa, czasem smutna bez powodu. Ale jeśli dam sobie ten czas nic takiego się nie dzieje. To samo z ciałem, jeśli je przeforsuję nie mogę się ruszać przez jakiś czas... Nic dziwnego, że żyjemy w społeczeństwie "wariatów ". Kto ma czas na danie sobie oddechu? Wciąż w pędzie, w wyścigu szczurów nie zastanawiamy się nawet nad tym, że nie tylko nasze ciała niedomagają, ale także umysły obciążone zbyt wielką ilością danych. Ale nie o świecie ja tu piszę, tylko o swoich doświadczeniach, które w zupełności mi starczają.  
Rok 2022 uważam za udany i owocny, pokazał mi wiele, nauczył jeszcze więcej i sprawił, że zobaczyłam przez mgłę. Dziękuję

06.12.2022r.

 Znowu kolejne lustro, kolejne zderzenie z rzeczywistością. Poprzez małe, niby nic nie znaczące słowo otworzyły się przede mną wrota poznania. I szczerze mówiąc już nic nie wiem. 

  Od początku. Zaczęłam swoją podróż do poznania siebie dlatego, że już nie mogłam wytrzymać ze sobą, miałam dosyć życia jakie prowadzę i chciałam choć trochę zrozumieć swoje zachowanie i świat, który mnie otacza. Mgła zaczęła się przecierać jakieś 2 lata temu. Do tego czasu medytowałam, poznawałam swoje ciało, swoje myśli, siebie, było w sumie przyjemnie . 2 lata temu pierwszy raz zobaczyłam siebie w lustrze i wtedy zaczęły się schody. Zobaczyłam kobietę, która chciała obwinić cały świat za swoje nieszczęścia, a w rzeczywistości to sama je tworzyła. Kobietę, która dąży do konfliktu w partnerstwie, bo taki program jej wgrano w dzieciństwie. Kobietę, której bardzo wygodnie w roli ofiary, którą przyjęła 20 lat temu i kobietę, która potrafi tak samo dobrze oszukać siebie jak i świat wokół, że jest tak jak sobie wymyśliła. ..
Nie zdarzało się to wszystko na raz. Były przerwy miesięczne,paromiesięczne, parotygodniowe. Dzięki temu mogłam zbierać siły na kolejne rewelacje. I tak, parę tygodni temu przyszła kolejna, która już nadała nazwę mojej dolegliwości. To była rewelacja o nazwie "syndrom sztokholmski " . Przetrzepało mnie jak zwykle. Z jednej strony wiedziałam, że coś jest nie tak, z drugiej przecież nie wiedziałam czy to faktycznie to. Umówiłam się ze swoją terapeutką, z którą widuję się kiedy sama nie mogę czegoś przejść i po rozmowie z nią byłam trochę spokojniejsza. Tak naprawdę nie ważne jak nazwę swoje stany,ważne że mam odwagę je dostrzec, nazwać i chęć by coś z nimi zrobić. I tak znalazłam się w stanie pomiędzy, w którym pozostałam przez parę tygodni. Zastanawiałam się nad wszystkim, oddychałam, dziękowałam. A ostatnio...
I teraz tak, sama już nie wiem gdzie leży granica mojej wyobraźni. Wiem za to, że mam wyobraźnię, której nie powstydziłby się Tolkien. Więc jest możliwe,że wymyślam kolejne choroby i dolegliwości by pozostać tu gdzie jestem,w roli ofiary, bo to jest to co znam i czemu ufam. Możliwe. A możliwe, że dotarłam do punktu, do którego miałam dotrzeć i ode mnie teraz zależy, co z tym zrobię. Wiele możliwości, żadnej pewności. 
Choroba afektywna dwubiegunowa. Oto co do mnie przyszło. Nie będę tu opisywać wszystkiego, bo życia by mi nie starczyło, ważne jest to , że uświadomiłam sobie możliwość tej choroby we mnie. Po wszystkim dziękowałam Bogu, że byłam w stanie pomiędzy, a nie gdzieś na wyżynach swojej świadomości. Dzięki temu gdy runęłam w dół, nie porozbijałam się za bardzo i dość szybko mogłam się pozbierać, by sobie wszystko poukładać. Gdy doszło do mnie, że oprócz zwykłego zwichnięcia mogę być najzwyczajniej w świecie nienormalna, i nawet mogę nazwać swoją chorobę, coś we mnie pękło, ale jednocześnie odczułam coś na kształt ulgi. I po pierwszych 2 dniach potrafiłam spojrzeć na wszystkie te lata z punktu obserwatora. Wnioski do jakich doszłam wydają się być właściwymi, ale oczywiście to czas pokaże. 
Świat, w którym się wychowałam, geny a także życie późniejsze w mniejszej skali mogły spowodować u mnie chorobę dwubiegunową, z której nie zdawałam sobie sprawy, bo, a) nie byłam jeszcze na to gotowa, b)wciąż żyłam w ramionach choroby. Praca jaką nad sobą wykonałam pozwoliła mi powoli zdjąć wszystkie maski po to bym mogła zobaczyć prawdziwą siebie. Może to być równie dobrze inne schorzenie o takich samych objawach, w naszym świecie chorób psychicznych jest więcej niż ludzi go zamieszkujących. Nie jest tak bardzo ważne jak nazwę swoje spaczenie (choć gra to dużą rolę) jak to co dalej z tym zrobię. Czy zaakceptuję tę niedoskonałość, która jest jednocześnie moim największym życiowym lękiem, czy też odsunę od siebie i włożę między bajki umysłu? Co, jeśli zaakceptuję? Terapia? Leki? Kontynuacja swojej ścieżki i ufność, że wszystko będzie dobrze? Czy może zwinięcie się w kłębek i pozostanie tak do końca świata? Duuużo pytań. I o dziwo na wszystkie znalazłam odpowiedź. Tzn. na te, na które tej odpowiedzi naprawdę potrzebowałam. Zwinięcie się w kłębek odpada, już się nawijałam w życiu, teraz czas się rozwinąć. Akceptacja przede wszystkim, myślałam,że będzie to trudniejsze, ale teraz,po tych paru latach potrafię spojrzeć na siebie jak na własne dziecko i to mi bardzo ułatwia akceptację niewygodnych prawd. Na bank spotkam się na dniach ze swoją terapeutką i zobaczę gdzie mnie to zaprowadzi. W dalszym ciągu będę nad sobą pracowała, mając swój niezawodny pamiętnik na podorędziu. Dam sobie tydzień totalnego spokoju i wyłączenia, bo na to zasługuję i tego potrzebuję. Jak na razie to jest mój plan i dalej nie wybiegam.
Takie to rozmyślania miałam ostatnio. Pozdrawiam 

27.11.2022r.

 Dzień dobry 

Pomiędzy... Ten stan opada na mnie na tyle często, że postanowiłam się nad tym głębiej zastanowić. Od kiedy, ostatnio, poruczyłam się w dół, ze swoimi wątpliwościami i strachami, staram się być w roli obserwatora. Nie podejmować działań, tylko się przyglądać. Przyglądam się sobie, swoim myślom, swoim odruchom i zachowaniom. Obserwuję jak reaguję na zagrożenie, co robię, gdy mi smutno czy wesoło. Non stop się sobie przyglądam. I z tego punktu, z bycia obserwatorem, widać zupełnie inaczej.  Już nie biorę do siebie wszystkiego,co zauważam, zbyt intensywnie. Teraz patrzę. Staram się nie oceniać, nie reagować, nie porównywać.  Przyglądam się i odkładam na półeczkę umysłu.  
Po moim ostatnim spadku w dół, po tych uczuciach rozczarowania sobą,  smutku i żalu do siebie, doszłam do wniosku, że tak nie potrafię. Już nie. Nie mogę wciąż skakać po tej sinusoidzie góra-dół, góra-dół, bo się wykończę. Zresztą też coraz mniej mi się to podoba. Owszem, przyjemnie jest,gdy wystrzeliwuje mnie w kosmos z powodu jakiegoś przyjemnego zdarzenia i trzyma mnie tam przez jakiś czas . Z tym, że potem muszę wrócić do ziemskich poziomów,a spadek z tak wysoka jest za każdym razem coraz bardziej bolesny. Nie wiem, czy w mojej mocy jest zmiana na tym podłożu, ale wiem,że do tej zmiany będę dążyła. Spróbuję utrzymać swoją energię na równym poziomie, bez zbytniego skakania w górę czy w dół. Przynajmniej dopóki się nie zregeneruję, a myślę, że na dłużej. 
To jest właśnie "pomiędzy "i ja tu teraz jestem. Od tygodnia, może dwóch.  Byłam tu już, poznałam trochę ten stan, podczas moich lotów, a to w górę, a to w dół, ale teraz pierwszy raz doceniam swoją tu obecność. Wcześniej wydawało mi się, że pomiędzy jest nudno, teraz doceniam spokój, który się tu unosi. Wcześniej myślałam, że nie ma tu radości ani smutku, teraz wiem, że się myliłam. Te uczucia tu są, tylko w "normalnych"proporcjach. Nie są zawyżone, jak w stanie euforii, ani zaniżone, jak w dolinach naszych umysłów. Są takie, jak powinny być. W stanie uniesienia radość i szczęście wypływa ze mnie każdym porem i rozsadza mnie, a smutek wbija w ziemię z siłą spadającego meteorytu. Pomiędzy jest radość i jest smutek. 
Właśnie w tym stanie poczułam smak życia.  Zdarzyło mi się to 2 razy wcześniej, w dużych odstępach. Teraz w przeciągu 2 tygodni poczułam ten smak 4 razy. Autentyczny, niesamowity smak życia. Za każdym razem inny, za każdym razem wyjątkowy.  Podczas tych momentów nie wydarzało się nic szczególnego, ot, zwykła codzienność, a jednak to właśnie w tych momentach zasmakowałam życie. 3 razy zasmakowałam szczęście i raz smutek. I każdy z tych smaków był pyszny na swój sposób. Kiedyś myślałam, że powiedzenie "smak życia " to taka metafora, teraz smakuję je sama i jest przepyszne. Cudowny smak, niemal fizyczne odczucie na języku i w ciele.  Pyszne. I, co ważne, bez fajerwerków. To tu, w "pomiędzy " życie smakuje inaczej, ale to nie rozwala całego kosmosu. Gdy ja to życie smakuję nie mam ochoty obdzwonić wszystkich znajomych, czy wyjść na dach i krzyczeć, że życie jest pyszne. Nie. Mam ochotę powoli smakować to życie i przyglądać się jak smakuje w różnych sytuacjach. Wszystko (lub przynajmniej większość)jest tu, pomiędzy, zrównoważone. Nie ma wyskoków pod samo niebo ani spadków w otchłań piekielną, jest za to równowaga i spokój. A mi coraz bardziej się tu podoba i coraz bardziej doceniam ten stan. Mam nadzieję, że to co teraz nazywam "pomiędzy " w niedalekiej przyszłości będzie moim głównym stanem świadomości.

 30.10.2020r.

 Witam 

Ciekawy artykuł, ale szczerze mówiąc nie mam już siły zastanawiać się gdzie jestem, czy dobrze robię, czy przejdę, czy zostanę? Coś we mnie pękło...
   Zaczęło się niedawno, od stwierdzenia, że mój umysł jest jak dziecko. Zatrzymany w rozwoju lata temu wciąż w tej pauzie jest. Co prawda rozwija się na niektórych płaszczyznach, takich jak doszkalania różnego typu, ale wciąż działa na programach wgranych za dzieciaka i bardzo mu z tym wygodnie. Gdy już stwierdziłam, że w głowie siedzi mi dzieciak doszłam do wniosku, że trzeba nad tym dzieckiem zapanować. Do tego czasu myślałam, że mogę współpracować z Simem( komorka dowodząca w moim mózgu) , a ostatnio doszło do mnie , że niestety ktoś musi tu być bossem.
 Następnym punktem było myślenie o śmierci. Nie pierwszy i nie ostatni raz, a jednak inny. Mam drobne problemy zdrowotne i, jak zwykle, prędzej czy później nadchodzi myśl "a co jeśli to coś poważnego?"Pierw broniłam się przed tymi myślami,  to znaczy gdy tylko tak myślałam, to zaraz miałam kontr - myśl , że przecież są lekarze, którzy pomogą,  że sama o siebie zadbam itd itp. Ale nie czułam się z tym wygodnie, coś uwierało mnie niemal fizycznie. W końcu wzięłam kalendarz i zaczęłam pisać. I na tych kartkach papieru jest zupełnie inna ja. Na tych kartkach papieru nie bronię się przed czymś poważnym, mało tego , stwierdzam, że przecież to śmierć jest sensem życia,  i że nie mam nic przeciwko poważnej chorobie, która w końcu doprowadzi do tego końca. Wiem, że łatwo mi mówić takie rzeczy w moim wieku, ale pora już zacząć mówić całą swoją prawdę, a nie tylko jej część. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że za tydzień może mi się to zmienić i to też będzie ok. Więc doszłam do tego, że to śmierć, a nie życie jest tym naszym gralem, a żyjemy bo się tego grala boimy. A kiedy już dotarło do mnie zupełnie to o czym myślę dopadła mnie niemoc i zniechęcenie jakiego nie czułam od lat. Tak jakby za pomocą czarodziejskiej różdżki opadły mi klapki z oczu i ujrzałam cały ten otaczający mnie bezsens. To zmaganie się z życiem wszędzie naokoło mnie i w moim własnym domu. To, że mogę sobie wmawiać, że życie jest piękne, ale prawda jest taka, że wcale nie jest, jest wieczną wspinaczką pod górę i tylko czasami, na chwilę, jest prosta droga, by zaraz potem zrobić się jeszcze bardziej stromo. I tak żyję dzień po dniu, przez 37 lat i przez większość tego czasu wmawiam sobie, że jest dobrze, a prawda jest taka, nie jest. Zawsze coś... Owszem, mogę myśleć, że w większości to ja sobie stworzyłam to życie, ale to bynajmniej nie pomaga, przeciwnie. 
Być może jest to zemsta mojego umysłu za wzięcie go w karby, a być może po prostu dorosłam i dojrzałam świat, nie wiem. Wiem, że dobiło mnie to dość mocno. Właściwie jak teraz o tym myślę to zaczęło się jeszcze wcześniej, od zauważenia i nazwania programu związanego z trzymaniem się tych, którzy mnie krzywdzą. Tylko, że to spostrzeżenie nie było żadną nowością, tylko kolejną perspektywą . I to prawdopodobnie zaczęło burzyć  mój domek z kart w pierwszej kolejności. Dojrzenie czegoś, co dojrzałam parę lat temu po raz pierwszy, z tym że z innej perspektywy pokazało mi tą górę o której pisałam wcześniej. 
Starałam się, naprawdę coś z tym zrobić, ale ...nie chce mi się. Totalnie.  Wiem, czuję, że wystarczyłoby się "przełączyć "z powrotem i już, ale nie widzę w tym sensu i nie mam na to ochoty. Dlaczego mam być tym słońcem w krainie ciemności wśród samych negatywów? Co mi to daje poza okłamywaniem siebie, że ma to sens? 
Takie oto mam rozmyślania ostatnio choć staram się nie myśleć, bo tego swojego filozofowania też mam dosyć. Nie sądzę, że nadaje się to na bloga, przepraszam za smęcenie, ale jakoś tak samo poszło.

 22.10.2022r.

 Dzień dobry 

Koło życia toczy się dalej, niezależnie od tego , czy ja chcę się toczyć razem z nim, czy też nie. Czasem, tak jak ostatnio,  przygniata mnie swoim ciężarem, by niedługo potem znowu wkręcić mnie w swoje szprychy i porwać w górę. I tak jak ostatnio, każde przygniecenie ujawnia siłę i moc, która we mnie jest, z każdym upadkiem coraz potężniejszą i stabilniejszą. 
Jakiś czas temu umówiłam się z przyjaciółką na wyzwanie, które polega na tym, że mówimy, co myślimy. Może brzmi banalnie,ale i ona,i ja mamy z tym problem. Zresztą ja uważam, że większość ludzi ma z tym problem. Nie chodziło nam o obrażanie innych czy wulgaryzmy jak się zdenerwujemy, tylko o wyrażanie swojej opinii, bez uczucia wstydu i niepewności, które to nabyłyśmy w dzieciństwie. Czyli na przykład proste powiedzenie "nie" gdy ktoś nas prosi o pomoc, której nie mamy ochoty udzielać, a nie pomaganie za wszelką cenę tylko dlatego, że "tak trzeba" czy  "tak wypada". Albo powiedzenie, że nie podoba nam się czyjeś zachowanie w momencie,kiedy tak jest, a nie duszenie się w sobie, żeby nie urazić kogoś, kto krzywdzi wszystkich naokoło. Ale z grubsza chodziło o te małe momenty i zdarzenia, w których coś nam siada w gardle i nie pozwala siebie wyrażać w swojej prawdzie. 
Niedługo po tym, jak się umówiłyśmy na to wyzwanie , doszłam do punktu,  w którym zdałam sobie sprawę z tej swojej przypadłości, która trzymała mnie blisko ludzi, którzy mnie krzywdzą. Jak ćma leci do światła, tak ja leciałam do tych, którzy mnie spalali. I to to zdarzenie pozwoliło mi się uwolnić i wyzwolić również swoje gardło, pozbywając się tej guli, która siedziała tam od tylu lat. To, że zdałam sobie z tego sprawę, nazwałam ten problem, spowodowało, że padło na niego światło i już jest niegroźny. Przeciwnie, teraz daje mi siłę i zrozumienie. Zrozumienie swoich wieloletnich zachowań i relacji,  i siłę do, na przykład, mówienia swojej prawdy. Wiem już, że nie muszę nigdzie uciekać przed tymi, do których tak ślepo leciałam. Nie ma zupełnie takiej potrzeby. Będą tacy, którzy poczują się niekomfortowo z tą nową ja i sami odfruną, a z tymi co zostaną już wiem jak postępować. Pierw planowałam nie dzwonić, nie pisać i w ogóle urwać kontakt ze swoją mamą, chcąc ją ukarać za to wszystko i w końcu się uwolnić od tej chorej relacji. Teraz już nie czuję takiej potrzeby, teraz wiem, że to ode mnie zależy, czy ta relacja dalej będzie chora, czy też zdrowa. Już nie jestem małą dziewczynką, która boi się odezwać, tylko dorosłą kobietą, która wie, że ma moc i może mówić co myśli. Mogę mówić "nie" , kiedy czuję taką potrzebę i, co najważniejsze,  zawsze mam wybór. 
Już od dawna wiem, że uzdrowienie relacji z mamą, da mi uzdrowienie całości. I nie chodzi tu o odnowienie tych relacji, czy zbudowanie relacji pełnej miłości. Tu chodzi o wgląd w przeszłość, zrozumienie i ukochanie swoich zachowań z nią związanych i uwolnienie się od tych zależności. I teraz, po raz kolejny , uwolniłam kawałek siebie. Kolejny klocek dopasowany, kolejna warstwa cebuli oderwana, jak to pięknie napisała pana znajoma. 
Myślę, że ostatnio mnie tak powaliło między innymi dlatego, że w swej pysze myślałam, że to już za mną. Nie uszanowałam samego procesu leczenia, lizania i całowania swoich ran, chciałam już, natychmiast być ponad to wszystko i wzlecieć ku niebu na połamanych skrzydłach. Wmawiałam sobie, że pięć lat to aż natto na uzdrowienie,  a prawda jest taka, że całe życie może nie starczyć i to jest ok. Ta zewnętrzna ja, nazwijmy ją ego, chciała widzieć się jako mistrza nad mistrzami gotowego na wszystko,  a ta wewnętrzna ja ma czas. Ciężko jest te dwie mnie zrównoważyć,  ale przecież mam czas.

15.10.2022r.

Od pięciu lat jestem na drodze do odnalezienia siebie. Pięć lat powrotów do niechcianych wspomnień, walki ze sobą, poddawaniem się co i rusz, łez i wypłakiwania duszy. Coraz dłuższe momenty wzruszenia i radości, nauka miłości do samej siebie i szacunku. Gdy zaczynałam tę podróż nie sądziłam, że będzie tak długa, męcząca i samotna. W ogóle nic nie sądziłam, może oprócz tego, że mam dosyć siebie i życia jakie prowadzę. Swoich zachowań, wybuchów złości i niekontrolowanych emocji, które raniły mnie i ludzi naokoło. Tego niezrozumienia samej siebie... 

Minęło 5 lat a ja wciąż jestem gdzieś na początku. Nie przeszkadza mi to, bo różnica jaka zaszła we mnie i w moim życiu jest ogromna i teraz płaczę zazwyczaj z radosnego wzruszenia. Zrozumiałam wiele, wiele jest jeszcze przede mną ukryte. Poprzez powrót do traum z dzieciństwa i przerobienie ich raz po raz, poziom po poziomie, perspektywa po perspektywie widzę teraz wgrane programy i automatyczne zachowania, przez które zachowuję się tak a nie inaczej. Choć wracam i przerabiam to wszystko od pięciu lat wciąż mam wiele do przerobienia i to mnie czasami przeraża. Nawet nie to, że to pochłania czas, chcę to robić dla siebie niezależnie od tego, jak długo to zajmie, bardziej chodzi o obraz, który odkrywam. Im więcej miesięcy zajmuje moja terapia tym bardziej widzę skrzywienie, które się we mnie dokonało i czasami zastanawiam się czy w ogóle uda mi się wrócić do TEJ Magdy. Czasami wychyla się troszeczkę i macha do mnie nieśmiało, ale zaraz potem chowa się z powrotem, bo boi się zostać na dłużej. A ja zaczynam się zastanawiać czy powinnam ją wyciągać na zewnątrz... 
Ostatnio dotarłam do punktu, który już pojawiał się podczas tych paru lat, ale za każdym razem w innej odsłonie. Tym razem również odsłonił nową twarz, dał mi swoją nazwę... I to po raz kolejny ukazało mi się jak daleko od końca jestem. Totalnie się tego nie spodziewałam, rozłożyło mnie na łopatki. Chodzi o niezdrowe relacje z bliskimi oraz o potrzebę powrotu do tych relacji nawet jeśli jest to nielogiczne i raniące. Wytresowano (inaczej nie mogę tego nazwać) mnie tak jak byłam dzieckiem, a ja, nieświadomie, przeniosłam to do swojego dorosłego życia . Pomimo tego, że ktoś mnie rani ja wciąż wracam, pomimo tego, że zamiast wsparcia mam chamskie żarty i oczekiwania - ja wciąż jestem obok, pomimo tego, że jestem potrzebna tylko gdy coś mogę dać- ja utrzymuję znajomość za wszelką cenę...Zrozumienie i zobaczenie tego jest co prawda krokiem milowym dla mojego wewnętrznego uzdrowienia, ale jednocześnie rozrywa na kawałki i wyciska łzy rozpaczy nad tymi wszystkimi latami w ciemności. I właśnie ten ogrom krzywdy, który mi się odsłania z miesiąca na miesiąc wymusza na mnie zastanowienie się czy na pewno dalej chcę kroczyć tą ścieżką, czy nie lepiej będzie przerwać i żyć w błogiej nieświadomości? Wiem, że już za późno, już nie mogłabym zrezygnować, nawet jeślibym chciała, tylko czasem jestem tak zmęczona...

 

08.20.2022r.

 Witam 

Życie jest ciekawe, gdy człowiek postanawia być sobą. Krok po kroku odkrywają się przed nim możliwości i ukryte ścieżki niedostępne dla oka biernego aktora.
Po moich ostatnich przemyśleniach napisałam do nauczyciela, który prowadzi mój kurs. Napisałam, że nie mogę uczęszczać ze względu na zbyt duży ból w plecach, ale czy jest możliwość skończenia kursu z domu? Stwierdziłam, że mi to nie zaszkodzi, tym bardziej, że mnie ta tematyka naprawdę interesuje. Odpisał, że niestety nie. Że trzeba mieć wyrobioną frekwencję, bez tego ani rusz. Więc ja napisałam, że w takim razie rezygnuję, tym razem moje zdrowie będzie dla mnie ważniejsze, że dziękuję za wszystko i że życzę mu wszystkiego dobrego. Gdy następnego ranka dostałam maila z danymi do logowania na stronę, gdzie są wszystkie dostępne materiały byłam trochę zdziwiona, ale pomyślałam, że pomyłka. Tego samego dnia,wieczorem dostałam kolejnego maila, tym razem od mojego nauczyciela, żebym jeszcze się wstrzymała i że jednak jest możliwa opcja, o którą prosiłam, czyli dokończenie kursu z domu. Teraz mam dostęp do potrzebnych materiałów i  uczę się w domu, dzięki czemu mogę robić przerwy czy zmieniać pozycję kiedy mi się podoba co niweluje ból. Mam to czego chciałam, a to dlatego, że świadomie, dla siebie samej z tego zrezygnowałam. 
Gdy napisał do mnie mój nauczyciel zastanowiłam się nad tym, czy faktycznie chcę dokończyć ten kurs. A jeśli tak to dla kogo? Tym razem moja odpowiedź była podyktowana moimi potrzebami i chęciami. Tym razem nie myślałam o przyszłej pracy, o przyszłych zarobkach czy o zadowoleniu tych, którzy właśnie tego ode mnie oczekują. Bo tym razem chcę po prostu przyswoić wiedzę, która mnie interesuje, i która, tak myślę , przyda mi się w lepszym zrozumieniu siebie, a co za tym idzie innych. Z przyjemnością odpisałam, że bardzo się cieszę i dziękuję za taką możliwość. Jakże wiele jest możliwości w świecie, który uważamy za tak jednolity. Dziękuję

07.10.2022

 "Kim chcesz być jak dorośniesz?" To pytanie jak echo odbija się od ścian mojego umysłu od wczesnego dzieciństwa, a biedny Sim(komórka dowodzącą mojego mózgu) dwoi się i troi, żeby to wymyślić. Szkoły, kursy, doszkalania, książki, reportaże, próby. "Kim chcesz być?"

     Szłam parę dni temu do sklepu i myślałam o kursie, na który uczęszczam. Kolejny kurs, tym razem o tematyce pomocy społecznej. W sumie fajnie, lubię rozmawiać z ludźmi, lubię pomagać, wszystko jest na swoim miejscu. Ale... Właśnie idąc do sklepu ,na środku drogi , zdałam sobie sprawę, że znowu zapisałam się na ten kurs ze względu na "innych". Bo choć lubię pomagać, i owszem, to przecież już to robię będąc wolontariuszką na przykład. I choć lubię się uczyć, to siedząc 6 godzin dziennie w ławce krzywdzę siebie samą, bo potem nie mogę się ruszać, przez ucisk na nerwy w plecach. A przez to, że wszędzie naokoło słyszę, że przecież TRZEBA mieć pracę i zarabiać, poszłam na kurs, po którym będę mogła wciąż pomagać, ale już za pieniądze. W końcu będę "normalna" i taka jak powinnam być,  bo będę miała "normalną " pracę. Boże!!! 
A co jeśli ja chce być po prostu sobą jak dorosnę? Co jeśli nie potrzebuję mieć "normalnej" pracy, bo ważniejsze dla mnie jest odkrycie tego kim jest ta Ja? I zaprzyjaźnienie się z samą sobą. 
   Od kiedy straciłam pracę przez operację (a raczej dzięki operacji) kręgosłupa moje życie wywróciło się do góry nogami. W porównaniu z tamtym życiem, tamtą Magdą i tamtą znajomością siebie samej... W sumie nie ma porównania, nie ma skali, taka jest różnica.  Wystarczy powiedzieć, że wtedy nie wiedziałam nic o Magdzie, a teraz coś już wiem i co dzień dowiaduję się więcej. Kiedyś się nawet nie lubiłam, teraz kocham się całym sercem. I podoba mi się ta podróż wgłąb siebie. Może właśnie o to chodzi? Może "Jak będę duża to chcę poznać siebie" po prostu? I nie chcę, żeby wgrane w dzieciństwie marzenia o byciu policjantką, piosenkarką czy panią prezydent mi w tym przeszkadzały. I to jest to kim chcę zostać. Chcę zostać poznaniem. 
  Uwalniające jest uczucie odrzucić ten przymus bycia "kimś ". Odcięcie się od tego wiecznego wyścigu, zostawienie za sobą presji otoczenia i bliskich,  i pozwolenie sobie na ten oddech narodzin. Naprawdę październik mnie bardzo pozytywnie zaskakuje.
  Kurs i tak dokończę (online) ale już z innym spojrzeniem i z innych pobudek.

02.10.2022r

 Dzień dobry


Witam w nowym miesiącu i nowych energiach. Odczuwam je niemal fizycznie, nie wiem czy wszędzie się przemieszały i pozmieniały czy tylko w moim małym świecie, ale wiem, że jest to przyjemne. 
Wczoraj miałam ciekawy sen o zwierzątkach. Kolejny. Tylko tym razem były to małe zwierzątka; myszka, mrówka i kret. Rano pisałam o tym w kalendarzu a potem medytowałam i w trakcie medytacji kolejne klocki wskoczyły na swoje miejsce. Ale po kolei. Od paru miesięcy miewam sny ze zwierzętami.  Do tej pory śniły mi się 2 tygrysy, 2 żyrafa, koń i jednorożec, 2 wydry, i 2 ptaki(nie wiem jakie, bo były to pisklaki). Zwierzęta ukazują się w różnych sceneriach,ale zawsze w parach. Czasem w parze w jednym śnie jak żyrafy i ptaki, czasem dzień po dniu, w osobnych snach. Czasem jako dorosłe, czasami jako młode. Sny te są przyjemne, i ja , i zwierzęta mamy w nich wzajemny szacunek i miłość,  traktujemy się równo,  nie ma rozgraniczenia. Do tej pory myślałam, że to jakaś mieszanka moich zwierząt mocy, tylko trochę dużo ich się pojawiło, ale nie znajdywałam innego wytłumaczenia. Do wczoraj. Wczoraj gdy witałam się z moim ciałem,  z wszystkimi komórkami, a przede wszystkim z sześcioma przewodnimi, które do tej pory zdążyłam poznać, klocki się połączyły. Pierw podczas porannego powitania przyszła wiedza o wspólnocie. Zdałam sobie sprawę, że każda z tych komórek ma parę. Partnera, rodzica, dziecko, nieważne w jakiej postaci, ale nie jest sama. Nie dźwiga sama ciężaru utrzymywania mnie przy życiu, ma kogoś kto ją odciąża. Gdy to pomyślałam poczułam wpasowujący się klocek i spokój.  To jeden ze znaków, które mówią mi , że jestem na dobrej drodze. Oddychając głęboko zaczęłam skupiać się na odnalezieniu partnerów dla moich ukochanych komórek  i pierwszy wskoczył dosłownie po paru sekundach. I wskoczył tam , gdzie to wszystko się zaczęło, czyli do Magi. Do komórki w dole kręgosłupa,  od której zaczęłam podróż wgłąb swojego ciała i dzięki której poznałam całą resztę. Jej partner ujawnił mi się i na oczach mojej duszy połączył się z Magą tworząc jeden twór i jedno imię. Magia tego zdarzenia jest nie do opisania. Poczułam fizyczne dopełnienie w dole kręgosłupa. Oddychałam głęboko czując wdzięczność za możliwość przeżywania tego cudu. Nie szukałam dalej, wiedziałam,  że reszta przyjdzie w swoim czasie. Po prostu rozkoszowałam się pierwszym odczuwalnym połączeniem we mnie samej. Lecz to nie był koniec, moja podświadomość miała dla mnie bonus tego dnia. Po paru minutach 2 ptaki z mojego snu sfrunęły do mojej pierwszej pary i tam zostały. I wiem, że będą tam strzec podstawy mojego kręgosłupa. Śmiałam się do siebie , bo choć wyobraźnię mam nad wyraz bogatą to sama bym tego lepiej nie wymyśliła (choć właściwie to w jakimś sensie to zrobiłam, poprzez sny i na innych płaszczyznach...). W moim śnie z ptakami długo się nimi opiekowałam, były mokre i ledwo żywe przez większość snu. W końcu, na końcu snu udało mi się je doprowadzić do stanu na tyle dobrego, że wiedziałam, że przeżyją. I wtedy one zamieniły się w 2 korzenie. Jak się obudziłam następnego ranka myślałam, że to znak nowych pomysłów albo postanowień, ale długo nad tym nie myślałam, bo przed ptakami pojawiły się inne zwierzęta, więc już przywykłam. A wczoraj moje ptaki zakorzeniły się przy moich dwóch "korzennych " komórkach. Znowu poczułam dopasowujący się klocek. Łzy leciały mi z oczu a ja myślałam o wszystkich zwierzętach jakie mi się ostatnio przyśniły i jak to wszystko pięknie pasuje. Każde z tych zwierząt,  w parach będzie strzegło moich kochanych komórek w moim kochanym ciele. Świadomość tego daje mi moc i spokój. A wszystko zaczęło się od małej Magi, która miała dosyć bólu, a teraz ma skrzydła...
 
11.09.2022
Późna pobudka, ale zrozumiała. O tak,zrozumiała. Jakże dziwne jest to, że z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc odkrywam nowe "sensy" mojego życia i nową mnie , i jakie to wszystko różne, a jednocześnie pasujące. 
  Wczoraj była pełnia, księżyc świecił prosto w moje okno blaskiem tak wielkim,  że wokół niego nie było nawet gwiazd. A ja leżałam i rozmawiałam z Magą i resztą mojej "bandy"(moje komórki). Zanim się z nimi porozumiałam myślałam o bliskich. O nich i o sobie. I doszło do mnie,że nic więcej nie mogę zrobić. Wszędzie, wszystkim powtarzałam,  że nie zbawimy świata, możemy tylko (właściwie aż)zbawić siebie, a sama usilnie próbowałam "naprawić " ludzi mi najbliższych. Więc wczoraj do mnie doszło, że to się nie uda.  To , niestety, nie moje zadanie. Tylko oni sami mogą dokonać napraw w sobie, jeśli w ogóle zechcą (bo przecież nie muszą) . Ja już nic nie zdziałam w tej kwestii. I wtedy , jak to pomyślałam, poczułam swojego "tetrisa". To uczucie,które mogę poczuć pod językiem i całą sobą, a które mowi mi , że wszystko jest tak jak powinno być. Chłonęłam to przez chwilę, po czym zeszłam do Magi. To jej wysłałam siłę i wsparcie. Wlałam w nią energię miłości i wdzięczności. Przyszło mi do głowy,że wszystkie nowo narodzone komórki w moim ciele rodzą się już z nową świadomością dzięki temu, że ja jestem bardziej świadoma. A że moja świadomość rośnie z dnia na dzień, więc i każde pokolenie komórek jest bardziej i bardziej świadome. Cudowna jest ta świadomość. Pozwoliłam sobie poczuć narodziny nowych komórek, tam gdzie rezyduje Maga. Zobaczyłam tysiące światełek zapalających się w okolicy krzyża i niżej. Pełno, mnóstwo małych światełek, które właśnie przyszły na świat. I choć wiem, że co dzień, co godzinę, co chwila nowe komórki rodzą się we mnie , to to doświadczenie było przepiękne i przepełniające mnie wzruszeniem i wdzięcznością, że mogę być tego świadkiem. Narodziły się a razem z nimi narodziło się moje nowe ciało i nowa ja. I tak zmienia się od paru lat, a wczoraj to zobaczyłam i zrozumiałam. Zmiana ciała, zmiana powłoki, zmiana pojazdy następuje w sposób stopniowy i powolny. Przynajmniej u mnie. Tzn dla mnie on nie jest powolny, w ogóle nie, ale chodzi mi tu o to, że nie na raz. O nie. Miliardy komórek musi zastąpić inne miliardy ,a jeszcze inne miliardy muszą stać się świadome, a na to wszystko potrzeba czasu i cierpliwości. Tak. Podczas tych cudownych narodzin moje myśli przychodziły i odchodziły, a ja poddawałam się temu procesowi. I przyszła myśl o drodze i o celu. Nie pierwszy raz rozważałam ten wątek, więc przywitałam tę myśl jak starą, dobrą znajomą.  Lecz tym razem, znowu, przyszło więcej. Że droga jest celem sama w sobie- ok ,wiedziałam. Że życie jest drogą (i jednocześnie celem)- luz. Ale, że cel,jeśli się już uprzemy by go dojrzeć i opisać, jest śmiercią to była nowość. Niby oczywiste,a jednak wow. I najważniejsze.  Że ja jestem drogą. Nie tylko życie jest nią, ale i ja, i my wszyscy. Jesteśmy swoją własną drogą i mapą. Każda z naszych komórek jest kawałkiem informacji pomagającej nam tą swoją drogą kroczyć. Nie tylko to co w głowie i w sercu,cali my jesteśmy drogą. Pierw kroczymy nieświadomie i dlatego tak ważne są nasze ciała- one są mapami. A gdy stajemy się świadomi możemy sami przebudować swoją drogę, czyli siebie, według uznania. Możemy być świętą drogą do Częstochowy, albo ciemnym zaułkiem-to nasz wolny wybór. Możemy być pomiędzy, jeśli taka nasza wola. Dano nam cudowny wybór wybrania swojej drogi, czyli tego kim chcemy naprawdę być. I nie chodzi tu o bycie doktorem, czy policjantem, ale o nas wewnętrznie. Osobiście nie uważam, że są złe drogi. Żyjemy w dualnym świecie i możemy wybrać. Zastanawianie się co będzie dalej, jeśli wybierzemy źle nie ma dla mnie sensu. Sama parę razy zabiłam mrówkę,czy pająka chcąc tę stworzenia uratować, więc czym jest to źle??? Nie wiemy kto, za co i czy w ogóle będzie nas sądził, możemy jedynie się domyślać. Myślę,że ważne jest działanie w zgodzie ze sobą. Oczywiscie jeśli jesteśmy już świadomi siebie i tego ,że mamy wybór.  Jeśli nie działamy z automatu reagując na wgrane programy z dzieciństwa.
    Leżałam i chlonelam nowe informacje w blasku księżyca.  Szukałam drogi tyle czasu,a tu proszę. Ja jestem drogą. Podzieliłam się tą wiedzą z komórkami w ciele. Wszystkimi. Bo jeśli ja jestem drogą, to każda z nich również.  Niesamowite. Doprawdy. Dziękuję

 

20.12.21r.

  Zakupy w 90% ogarnięte , farsz mięsny gotowy, do wtorku mam luz, a we wtorek zaczynam pracę. W tym roku nie mam multum zamówień, mam trochę , tak w sam raz. Dzisiaj razem z miliardami pomocników zrobiłam swoje ćwiczenia i wiele innych czynności i teraz czas na ciepłą kąpiel i relaks dla ciała i duszy. 

Wczoraj przed snem kolejny klocek wskoczył na swoje miejsce. Kolejny, oczywisty klocek, który widziałam już wcześniej, wiedziałam, że jest, a mimo to nie było go w moim życiu. A raczej był, tylko ja go co chwilę przekładałam dopasowując do własnej sytuacji i wygody. Tym klockiem była zgoda na prowadzenie. Zaufanie do prowadzenia, do przepływu. Jak mówiłam- niby wiedziałam, a jednak wciąż szukałam i drążyłam. To nie jest złe, broń boże, tylko może trochę pomieszać szlaki. Wciąż wymyślałam kolejne projekty do realizacji, misje do spełnienia, rzeczy do zrobienia. Jeśli nawet przez chwilę dałam się prowadzić to już zaraz potem zapominałam o tym zaufaniu i nadganiałam sama ile się da. Przynajmniej tak sobie wmawiałam. A wczoraj przed snem ( to jest chyba najlepszy czas na takie orzeźwiające myśli) po prostu zdałam sobie z tego sprawę. I prostota tego ,jak zwykle, uderzyła mnie prosto w czoło. Znowu to ja sama nie pozwalam sobie zaufać do końca. To ja chcę mieć choćby szczątkową kontrolę, a zazwyczaj totalną, nad tym co się dzieje. Czy to źle? Pewnie nie. Pewnie dla większości ludzi to tak właśnie powinno być... Ale do mnie wczoraj przyszło coś, co pokazało mi... nie pokazało... dało tę świadomość, że wcale tak być nie musi. I nie tylko da mi to ulgę, bo tak będzie łatwiej, da mi to też większą możliwość poznania. Poznania siebie i życia. Kiedy przez całe życie idę próbując wszystko kontrolować , a potem zmieniam to, przekształcam w zaufanie do tego życia - uczę się siebie na nowo. I kiedy przestaję  kontrolować to życie to ono mi podaje cudowne zdarzenia i ludzi, i mam szansę bardziej je zgłębić. Bo kontrolując pozbawiam się części swojego życia. Wiele rzeczy nie zrobię, na wiele się nie zgodzę i wiele na sobie będę wymuszać. Dając szansę zaufaniu też mogę wielu rzeczy nie zrobić ( w końcu to jedno życie), ale za to już na więcej się zgodzę i nie mam potrzeby nic wymuszać. Ponieważ ufam nie tylko życiu, ale i sobie. W moim przypadku pierw musiałam zaufać sobie , żeby dojść do wniosku, że życiu też mogę zaufać. Podejrzewam, że tak jest w większości przypadków, ale nie wiem tego. A kiedy już ufamy sobie i życiu nie ma niczego co musielibyśmy na sobie wymuszać. Na sobie czy na innych , nie ma takiej potrzeby. Znika gdzieś chęć bycia lepszym, pierwszym. Właściwie pojawia się chęć , żeby wszyscy inni byli byli pierwsi. Skoro im na tym zależy to czemu nie? U takiego kogoś jak ja jest to dziwne odkrycie. Kiedyś ( nie tak dawno) opis mojej osoby to były słowa : ambitna, kontrolująca, konfliktowa, żywiołowa, wesoła, a teraz połowa mojego " opisu" zniknęła , albo jest w trakcie znikania. Nie sądziłam, że jest to możliwe , naprawdę. I choć te części mnie  ulegają destrukcji bądź przekształceniu to nie czuję ich braku. Zamiast nich pojawia się ten spokój. Zamiast chęci kontroli- spokój, zamiast pragnienia dojścia do samego nieba i wyżej- spokój, zamiast ciągłego dążenia do konfliktu- spokój. Wiadomo, że nic nie dzieje się od razu, ale jak już pisałam wcześniej- każdy kolejny stopień mojej świadomości jest nagradzany kolejną dawką spokoju i nie chciałabym tego przyspieszać. Już nie. Już doceniam te stopnie , te perspektywy i te lustra, które wyskakują co jakiś czas. W jakimś ułamku rozumiem, że to jest konieczne i już po sobie wiem jak bardzo mi to pomaga. Nie wyobrażam sobie, że miałabym to wszystko, co do tej pory przerobiłam przerobić w miesiąc czy dwa. Czy nawet pół roku szczerze mówiąc. Nie dałabym rady- to raz. A dwa- nie wyciągnęłabym z tego tyle ile mam :). Więc znowu - dziękuję.

19.12.21r.

Zbieram się właśnie do sklepu, jeszcze parę produktów muszę kupić zanim zacznę szaleństwo pierogowe .Ale zanim się wybiorę skreślę parę zdań dla przyszłej Madzi. Dziś jest niedziela a w piątek " zwolniono" mnie z wolontariatu. Powodem jest mój brak szczepionki... Od piątku to przerabiam i ni cholery nie potrafię się zasmucić, wściec czy rozczarować. Dlaczego? Przecież to moje zwyczajowe reakcje... A tymczasem gdy zadzwoniła do mnie jedna z wolontariuszek to ja ją pocieszałam i uspokajałam. Powiedziałam, że rozumiem i że mam nadzieję , że oni też mnie kiedyś zrozumieją. Bo naprawdę częściowo rozumiem. Ci ludzie się boją, a gdy się boimy działamy nielogicznie. Bo jednak trochę nielogiczne jest to, że to ja jestem niebezpieczna ( 36 lat, zdrowa dieta, jakaś tam aktywność, dotleniony organizm) , a nie wszyscy ci, którzy tam przychodzą. A przychodzą wszelakiego rodzaju jednostki, co można sobie łatwo wyobrazić w takim miejscu jak bank żywności. Więc rozumiem tę nie-logikę i korzystam. Teraz czekam na badania żeber, w  związku z dyskomfortem prawej ręki. Ostatnie parę miesięcy dość ciężko mi się nią operowało , a problem ten mam od lat trzech. Przez ten okres czasu dwa razy mi sprawdzano nerwy, które okazały się w porządku i na tym się skończyło. A mnie się pogarszało. Teraz na rezonansie wyszło prawdopodobieństwo dodatkowego żebra, które uciska na żyłę i czekam na dodatkowe badania. Więc dla mnie osobiście ta sytuacja jest " na rękę"  nie mam potrzeby dołowania się z tego powodu. Jedyne do czego doszłam w tym przyglądaniu się temu wyzwalaczowi to to, że ktoś mnie ukarał z to, że nie chciałam się dopasować. Ok, to jest ważne, ale, o dziwo, nie wymagało dużego wysiłku, żeby dojść do jedynego, słusznego wniosku. Mianowicie- już mnie to nie robi. Jestem sobą i nikt mi już tego nie odbierze. I nie chodzi tu o szczepionki czy całą sytuację C19. Chodzi o wszystko. To nie jest bunt. To jest zdanie sobie sprawy z tego, że nie muszę być taka jak inni. Taka jak moja mama, jak szefowa, pani w sklepie czy jak Angelina Jolie. Mało, że nie muszę - nie chcę. Wzdrygam się przed tym nawet, bo w końcu widzę jak ja jestem wartościowa i mądra :). I do tego chcę się dostosowywać . Do siebie i jeszcze bardziej do siebie.

13.12.21r.

 Zaczęło się od rozmowy z Magą( komórką w moim ciele od której wszystko się zaczęło). Nie pierwszy raz, często z nią rozmawiam, ale tym razem było inaczej. Tym razem... Dodawałam jej otuchy, pocieszałam, "wdmuchiwałam" w nią życie i nagle zrozumiałam, że to przeze mnie ona jest w takim stanie. Wiedziałam to wcześniej, ale tym razem... Nawet nie wiem jak to opisać. Poczułam się naprawdę odpowiedzialna i naprawdę prawie pękło mi serce. Pomogła mi w tym książka, którą czytam (Uleczyć Nieuleczalne - Michał Tombak) W tej książce jest dużo o naturalnym leczeniu, ale też opis samo-hipnozy i samoleczenia. Czytałam i o jednym, i o drugim wcześniej, lecz w tej książce jest ciekawy opis komunikacji ze swoimi komórkami. Mianowicie - jak z dziećmi. I to naburmuszonymi dziećmi. Dlaczego naburmuszonymi? Ano dlatego, że się źle czują. A dlaczego źle się czują? Wiadomo - przez nas. W tym przypadku - przeze mnie. I dopiero to wyobrażenie pozwoliło mi naprawdę poczuć jakie zło im wyrządziłam. Dużo płakałam, jak zawsze kiedy spoglądam w to cholerne lustro. Poprosiłam Magę o jeszcze jeden wysiłek, o jeszcze odrobinę wiary w siebie i we mnie. Zapewniłam, że ja w nas wierzę i że damy radę. Płacząc przepraszałam i błagałam swoje komórki o pomoc, przyznając, że sama, bez nich, nie dam rady. Jeszcze nie wiem co będzie, chwilowo jest mi lepiej.

Chwilę po tym zdarzeniu przyszły rozmyślania. Zupełnie na inny temat. Temat przeszłości, uporu, ran i niedomówień. Ja naprawdę myślałam, że to już za mną. Że przebaczyłam i idę dalej. A jednak ucięłam kontakt wmawiając sobie, że to dla dobra ogółu, a tak naprawdę, żeby ukarać "winowajców". A jednak w głowie wciąż, na nowo, przypominałam sobie negatywne słowa i przekazy i wymyślałam treści kolejnych listów oskarżających. Czyli na zewnątrz pełnia miłosierdzia i zrozumienia a w środku stara koleżanka - uraza.
I znowu jestem powalona na łopatki. I swoją ślepotą i prostotą tego wszystkiego. I tym jaką moc ma rozmowa ze sobą. I, jak się okazuje, nie tylko ze swoim sercem czy wyższym ja, ale również ze swoim ciałem. Nie wiem jak one tego dokonały, ale dzięki pomocy tych malutkich istot rozpadła się kolejna warstwa iluzji, którą tak pielęgnowałam. Teraz jest noc, pora spać. I ja i miliardy małych mnie mamy od jutra dużo do zrobienia

.....

 Wczorajszy dzień przyniósł mi kolejne zrozumienie. A właściwie przypomnienie. To nie był ten wielki moment Acha!!!, raczej stopniowe uświadomienie. Świadomość samej siebie a co za tym idzie świata zewnętrznego przychodziła powoli przez cały dzień. Bez fajerwerków, po prostu wróciła wiedzą, która już tam gdzieś była. Świadomość potrzeby zadbania o siebie, bycia ze sobą. Żadnych wyrzutów z powodu wsiąkania za bardzo z powrotem w świat zewnętrzny. Żadnych myśli typu" Cholera, przecież miało być tak i tak a ja miałam robić tak a nie tak. Nic z tych rzeczy. Kiedy rano pojawiła się myśl przypominająca mi o sobie uśmiechnęłam się i podziękowałam za nią. Mam momenty na zewnątrz i mam momenty wewnątrz, tyle. I teraz Ja daję sobie szturchańca, że czas wrócić do centrum. Nie muszę oczywiście, ale chcę. Wiem, że to pomoże i wiem też, że jeżeli nie posłucham intuicji będę coraz bardziej rozedrgana i stopniowo zacznę się gubić. To wiem, ale nie dlatego wracam. Wracam, bo Koch te momenty wyciszenia, rozmów z samą sobą, momenty ciszy. Daje mi to naładowanie i kolejne stopnie tego cudownego spokoju, więc z radością łączę się i odpływam. Z tym, że to skutkuje wycofaniem się chwilowo z życia zewnętrznego... Dla mnie osobiście super, ale już wiem, że dla innych nie zawsze. Choć ludzie starają się udawać, że rozumieją to i tak jest w nich pretensja, że nie poświęcam tego czasu im. I ja to rozumiem, też tak miałam. Tacy już jesteśmy. Potrzebujemy tego słuchacza, tego kogoś z kim możemy się podzielić swoimi radościami i smutkami. Dlatego zazwyczaj jestem. Lecz czasem, tak jak teraz, potrzebuję doładowania i piękne jest to, że teraz nie mam żadnych oporów przed odłączeniem się na moment i podarowania sobie tych cennych chwil. W końcu doszło do mnie to co powtarzam innym. To ja jestem ważna. Egoistyczne? Być może, ale konieczne. Przecież jeśli nie zadbam o siebie nie będę miała możliwości zadbać o kogokolwiek innego. Tak jak opis ewakuacji w samolocie. Pierw matka, potem dziecko. Długo nie mogłam tego tak do końca zrozumieć...

 12.12.21r.

 Kolejna akceptacja, kolejne poddanie, kolejne odpuszczenie. Jakże ciężko zostawić przeszłość!!! I jak uparcie ta przeszłość wraca gdy tylko zwietrzy okazję. Wydaje się człowiekowi, że poukładał sobie wewnętrznie, rozliczył się z tym co było, żeby ruszyć dalej, a tu psikus. To rozliczanie się ma niekończące się (jak dla mnie) stopnie. Mam nadzieję, że nadejdzie moment kiedy całą tę przeszłość przerobię, ale z tego co obserwuję to może nie nastąpić w tym życiu... Nie przeszkadza mi to, już nie chcę być pierwsza w szeregu. W końcu! Jeżeli całe to życie będzie mi wskazywać moje niedopatrzenia w tematach takich jak akceptacja, poddanie czy wybaczenie to ok. Wiem już teraz jak niedaleko za progiem jestem i rozumiem akurat to. Może nawet nie za progiem, może dopiero dostrzegłam drzwi...? Nie wiem i to też jest ok. To co wiem, to to, że mam jeszcze lekcje do odrobienia i nauczenia i na tym się skupiam. A lekcja zostawienia przeszłości tam gdzie jej miejsce przychodzi po raz kolejny. Widzę nawet wzór z ostatnich paru lat...

To jest ciężkie do zrobienia. Ciężkie m. in. dlatego, że jakaś cząstka mnie wciąż nie chce puścić tego co było. Trzyma się uparcie tego co zna, nawet jeśli to tylko iluzja. Nie chce ruszyć w nieznane, bo tam nie wiadomo co, a tu przynajmniej wiem... Kurczę... Wiem to od jakiegoś czasu, a mimo to trzymam kurczowo. I kolejne parę dni albo tygodni wchodzenia w siebie i i szukania tej niepewnej Madzi. A może i upartej Magdy. Którąkolwiek znajdę będę musiała się nią zaopiekować i wejść w jej skórę. Znowu. Może i dobrze, że to przyszło teraz, na koniec roku. Może zdążę zanim wejdę w 2022,byłoby miło. A jak nie to przynajmniej będę wiedziała na czym się skupić na początku roku.

09.12.21r.

 Co za noc!!! Aż mi trudno ogarnąć... Po kolei, może ogarnę. Wczorajszy dzień cudownie spokojny, spokojnie cudowny. W soup kitchen był ruch jak rzadko kiedy, kanapki znikały momentalnie, zupa i gorące napoje lały się nieprzerwanie. Miło. Przed otwarciem, w trakcie przygotowywania, nasza "szefowa" (osoba, która założyła to miejsce 3.5 roku temu - Michal z Izraela) powiedziała do Roba(wolontariusz, 54 lata) że ma zakładać maskę. Ja zamarłam, już w tamtym tygodniu chciałam poruszyć ten temat. Wszyscy wolontariusze i sama Michał są zaszczepieni już po 3 razy, wierzą w to, co jest im przedstawiane. Tzn prawie wszyscy, ja nie. I spoko, mają do tego pełne prawo, tak jak ja mam prawo do odmiennego zdania. Więc "przyczepiła się" do Roba. Na co inna wolontariuszka(kobieta 62 lata) zwróciła jej uwagę, że w sumie to ona się tylko tego Roba czepia. I zaczęła się dyskusja. Kulturalna dyskusja dorosłych ludzi. Zostało wyjaśnione co było do wyjaśnienia i jakieś pół godziny później mnie zapytano czy mogę zakładać maskę kiedy przygotowuję jedzenie bądź nalewam zupę. Oczywiście nie muszę, jeśli bardzo nie chcę, bo bardziej im zależy na mnie jako na wolontariuszce, ale jakbym mogła... A ja tylko na to czekałam 😏. Przypomniałam zeszły tydzień, kiedy weszły nowe restrykcje i Michal mnie o tym powiadomiła (ja nie mam ani tv ani radia i zazwyczaj nie wiem co się na świecie dzieje) i poprosiła, żebym CAŁY CZAS miała maskę na sobie. Dodała, że wszyscy będziemy je nosić, nie tylko ja. Pierwszego dnia podporządkowałam się, stając się obserwatorem. A to co zaobserwowałam wyłożyłam właśnie wczoraj. Otóż ja i dwóch innych wolontariuszy, owszem, maski miało na twarzy przez większość czasu, za to nasza "szefowa" z drugą panią nawet przez chwilę. Mówiłam spokojnie o tym co ja myślę na temat skuteczności masek i o tym, że jak już czegoś oczekujemy od innych i święcie w to wierzymy to sami powinniśmy się dostosować. Zadziwiłam panie odrobinę, ale przyjęły moje argumenty i nawet się z nimi zgodziły częściowo. Ja dodałam, że rozumiem ich punkt widzenia i postaram się zakładać maskę gdy robię sałatki i kanapki, ale zastrzegłam iż mogę ją ściągać, ponieważ nie potrafię długo w tym czymś oddychać. Doszłyśmy do porozumienia, komunikacja się odetkała. Po naszej rozmowie "szefowa" nawet założyła maskę raz czy dwa. (tak na marginesie "szefowa" naprawdę boi się c19, przynajmniej tak nam to przedstawia. Ale z drugiej strony, czy aby na pewno?)

Blisko zamknięcia przyjechała para, która przywozi nam spożywcze dary praktycznie codziennie. U niej już przy pierwszym spotkaniu wyczułam bratnią duszę. Wystarczyło, że spojrzałyśmy sobie w oczy i już wiedziałam. Wczoraj rozpłakała się przy robieniu kawy. Dźwiga ciężary, na które nie ma już siły i staram się ją wesprzeć jak mogę. Wczoraj znowu przypomniałam jej, że nie zbawi świata dopóki nie zbawi siebie. Porozmawiałyśmy trochę, wypłakała się. Tak mi przypomina mnie samą i nas wszystkich. I ma w sobie moc, dlatego wiem, że podoła. W taki czy inny sposób. Więc dzień był pełen oczyszczeń na różnych płaszczyznach. Wieczorem rozmawiałam z przyjaciółką na WUP. Zapytała mnie jak ja się czuję duchowo. Opowiedziałam jej o spokoju i wdzięczności jakie mi teraz towarzyszą i o stopniach tego wszystkiego. Bo spokój dzisiejszy jest diametralnie różny od spokoju sprzed paru miesięcy,tak jakby tamten był burzą a nie spokojem. A dzięki pamiętnikom wiem, że byłam zadziwiona te parę miesięcy temu, że można osiągnąć taki spokój właśnie. Tak czy siak - spokój... 
A w nocy... Nigdy nie miałam takiego wrażenia jak dzisiaj, a koszmary naprawdę miewałam nie raz i nie sto razy. Moja wyobraźnia jest cudowna do latania i cudowania, ale działa w obie strony. Jednak dzisiaj centralnie Wiedziałam, że ktoś (coś?) mnie atakuje.
Pierw znalazłam się u znajomego w mieszkaniu. Było to tak realne, że nawet powiedziałam do niego, że nie wiem jak się tu znalazłam. Byłam u siebie w łóżku, potem blank i jestem tutaj. Byłam zamroczona, chwiałam się, nie mogłam skupić myśli. I on też był inny,jakby maska spadła,a pod nią cynizm, wyrachowanie i obojętne okrucieństwo. I to tylko w oczach. Czułam zagrożenie i całą siłą woli wyszłam stamtąd, ale po chwili byłam z powrotem, a on patrzył na mnie z takim uśmiechem, jakby chciał powiedzieć "nie dasz rady, za mała jesteś". I ruszył na mnie. Nie wiem jak, bo byłam tak przerażona, że nie mogłam nic, ani się ruszyć ani nic powiedzieć, ale jakimś cudem znalazła się przy mnie moja przyjaciółka i razem udało nam się go powalić i uciec. I naprawdę, jak padał miałam nadzieję, że rozwalił sobie łeb o szafkę,tak się bałam. Jak zaszczute zwierze. Chwilę później byłam u siebie w łóżku, starałam się usnąć i w pewnym momencie usłyszałam skrzypnięcie schodów. Skostniałam, wiedziałam, że to on, a mimo to nic nie mogłam zrobić. On zbliżył się, stanął nade mną i zaczął zsuwać kołdrę a ja mogłam tylko jęczeć, bo nawet krzyknąć nie mogłam. Całą siłą woli zaczęłam machać nogami (góra była jakby sparaliżowana) ale to nic nie dawało. W końcu, płacząc, pomyślałam, że może to sen, choć za bardzo w to nie wierzyłam. Jednak nie miałam nic innego więc uczepiłam się tego i zmusiłam do obudzenia. Udało się. Byłam mokra od potu, przerażona i zapłakana. Szczerze mówiąc bałam się z powrotem usnąć. Lecz usnęłam. I miałam kontynuację. Już z innymi bohaterami, ale całą noc byłam ganiana i gnębiona. Wybudzała się 3 razy, a to na siłę, a to ze zwykłego przerażenia. I żeby było jasne - miewałam już takie noce, a raczej podobne. Ale to było inne, czułam to. Po każdym wybudzeniu oddychałam głęboko przywołując miłość z nadzieją, że to mnie obroni. Pomogło trochę, bo nie zwariowałam. Ale wymęczona jestem jak po maratonie. Niedługo ruszam do soup kitchen, więc szybki prysznic, koktajl cytrusowy i zaraz będę jak młoda bogini. A te noc będę dłuuugo pamiętać..

 06.12.21r,

 Wczoraj rozpoczęłam oczyszczanie. Detoks. O 8.30 wypiłam szklankę ciepłej wody z łyżką soli kamiennej. Po pół godziny już byłam w toalecie, a przez cały dzień odwiedziłam to miejsce 5 razy. W ciągu dnia 4 litry koktajlu z pomarańczy i cytryn, żeby się nie odwodnić. Czułam się trochę dziwnie, ale na szczęście nie miałam ani bólów głowy ani nudności, tylko takie lekkie osłabienie. Dzisiaj znowu szklanka ciepłej wody z solą i koktajl. Jak na razie wypiłam 2 litry, jeszcze 2 przede mną. Zjadłam też pomarańczę (można jeść przez pierwsze 3 dni pomarańcze i grejpfruty, nic więcej). Dzisiaj ciało moje zareagowało lepiej na wodę z solą, wczoraj... było chyba w szoku. Co wieczór też muszę wypić co najmniej szklankę ziółek. Ja mam melisę i zieloną herbatę, wypijam dzbanek, to również pomaga na pozbycie się toksyn, z moczem. Więc oczyszczam się z każdej strony(w końcu) dając mym komórkom i narządom czysty dom. Po trzech dniach zacznę pić koktajle z marchwi i jabłek a szóstego wprowadzę kaszę i inne produkty.Od tygodnia również ćwiczę. Wróciłam do codziennych ćwiczeń rozciągających i ćwiczeń na kręgosłup. Już od 3 dni czuję poprawę. Ból, który mi towarzyszył non stop zmniejszył się co najmniej o połowę a czasami znika zupełnie. To wszystko jest prawdopodobnie spowodowane tym, że 2 tygodnie temu odstawiłam inne ziółka, które paliłam od lat. Próbowałam zrezygnować bądź zmniejszyć ilość tego co przepalałam już od jakiegoś czasu, lecz z marnym skutkiem. Tym razem samo wyszło, prawie że bez mojego udziału. Po raz pierwszy nie czuję nawet potrzeby zaciągnięcia się, za co dziękuję swoim aniołom, bo prosiłam o to w swoich modlitwach. Prosiłam o siłę i cierpliwość i otrzymałam i jedno i drugie. Kolejny dowód na to, że cuda się zdarzają. Więc moje oczyszczanie odbywa się na każdym froncie, za co odczuwam wielką wdzięczność. I dumę z samej siebie a to jest miłe uczucie. Myśli mam przez to bardziej przejrzyste, o dziwo nie denerwuję się bardziej, wręcz przeciwnie. Skoro teraz jest tak dobrze ciekawam co będzie dalej? Miłego dnia

 01.12.21r.

Tak, oprócz niesamowitych snów, które opiszę poniżej zmieniło się dużo. Nie wiem, czy ktoś oprócz mnie w moim domu to zauważył, prawdopodobnie nie, nie przeszkadza mi to. Bo zmiana jest moja, więc oczywiste, że to ja ją dostrzegę... Zmiana, choć wielka jest prawie niezauważalna. Prawie, bo jednak nie da się jej przegapić. A mianowicie - zniknęły wyrzuty, tak zwane moralniaki. Miałam ich sporo, nawet jeśli zdawałam sobie sprawę z tego, że to tylko zadręczanie siebie to i tak gdzieś tam mały głosik szeptał :"miałaś nie palić, miałaś już dawno zszyć te spodnie, miałaś to, miałaś tamto a ty co?" itd. Może mnie to nie wyniszczało już, ale męczące było. Teraz jest inaczej. Teraz mogłabym zapalić z przyjemnością (tylko trochę za wcześnie) czy usiąść z telefonem w ręku i grać w grę godzinę, bez myśli, że właśnie marnotrawię czas. Tak się składa, że wiem, że nie marnotrawię 😊. Spędzam go tak jak chcę. Wczoraj na spacerze(ból głowy wypędził mnie z domu) a dzisiaj na łóżku. A jutro z koleżanką. Nie czuję, że "powinnam" wyjść na świeże powietrze, nic nie "powinnam". Jedynie żyć jak chcę powinnam. Tak. Niby to wiedziałam, ale moralniak i tak siedział gdzieś tam i smęcił parę razy dziennie. A to oznacza, że byłam po prostu niezadowolona z siebie praktycznie codziennie. Wiecznie coś nie tak... Jeszcze nie doszłam do punktu gdzie czuję w środku swoją doskonałość (na razie tylko przyznaję, że może tam być) ale punkt cieszenia się i korzystania z życia załapałam. Mam nadzieję, że mi to zostanie na dłużej niż parę dni. I właśnie doszłam do wniosku, że poza paroma wyjątkami zawsze czułam tę kontrolę. Zawsze kładłam na szali to co robiłam, decydowałam i zawsze wychodziło, że to ja robię źle,że nie powinnam. Albo, że źle, że nie robię. Tak czy siak wieczne poczucie winy, choćby malutkie, ale być musiało. Dziś, wczoraj i ostatnie parę dni tego nie ma i czuję się cudownie lekko. Myślę o możliwościach spędzenia dnia i na każdą ewentualność skrzą mi się oczy, bo każda jest wspaniała, nawet siedzenie na krześle. Miewałam takie momenty, ale nigdy do końca, nigdy tak pełnie. Dziękuję (w momencie kiedy myślę "dziękuję" łączę się ze swoją wibracją. Nie muszę głęboko oddychać ani się skupiać, Ona tam jest i czeka na to połączenie ❤️❤️❤️)

A co do snów, ach, ach, ach. Wspaniałe, cudowne, niezapomniane. Praktycznie co noc latam. Nic to nadzwyczajnego u mnie, często latam we śnie. Z tym że od jakiegoś roku, może półtora jest to jakby... cykl. Kiedyś śniłam po prostu : lecę przez wieś, coś widzę, gdzieś ląduje, gdzieś nie mogę się wzbić. Było to piękne i kochałam tamte sny, ale nie było to tak odczuwalne, nie miałam takiej kontroli nad tym co się dzieje. Płynęłam razem z resztą scenerii. Teraz już nie. Wiele miesięcy temu miałam trening latania. Autentycznie. Nie pamiętam czy o tym pisałam na blogu, na bank zapisywałam w swoim kalendarzu snów. Osoba, która mnie trenowała była niewidoczna, ale za to doskonałe wyczuwalna. Zawsze była obok i telepatycznie przekazywała instrukcje. Trening ten trwał bez mała pół roku. I przysięgam, że to co czułam tam... Ach, nie do opisania. Ale spróbuję. Wyczuwałam powietrze, stopnie w powietrzu. Musiałam się tego nauczyć. Niewidzialne stopnie po których można się po prostu lekko wspiąć delikatnie poruszając rękoma i nogami. Nauczyłam się chwytać powietrze udami i ramionami, a głową wyczuwać w którą stronę lecieć. Po pół roku "treningu" moje latanie zmieniło się nie do poznania. Już nie latam bezwolnie licząc na to, że będę lecieć dalej. Teraz lecę i panuje nad swoim ciałem i powietrzem, które je otacza. Tzn nie panuje nad powietrzem, ale to, że panuję nad sobą  daje mi tak jakby kontrolę nad tym co naokoło. Z każdym miesiącem czuję większą wolność w tych moich snach(zresztą tak jak i w realu). Ostatnie parę razy wzbijałam się bez trudu, latałam bez trudu, każdym mięśniem czując "stopnie" powietrza. Czasem jednak, gdy ludzie byli wokół wstydziłam się jakby polecieć. Bo jak? Co oni powiedzą, przecież tu nikt nie lata. Znajdywałam wtedy ustronne miejsce i tam do góry. Czasem jeszcze miewałam momenty zawahań, gdzieś tam targnął mną wiatr, gdzieś zgubiłam rytm, ale ogólnie cudownie było czuć to latanie. Od paru dni... ach, latam z tak wielką przyjemnością, robiąc takie akrobacje, że gdy się budzę to aż mi przykro. Już nieważne jest czy są ludzie czy też nie. A jak są to podziwiają te moje akrobacje z uznaniem i radością w oczach. A nawet gdy w tym śnie ktoś chce zburzyć to moje szczęście ja jestem spokojna, błogo spokojna, o nic się nie martwię, może jedynie szkoda mi człowieka, który tak się denerwuje. Chyba nigdy w prawdziwym życiu nie czułam takiej czystej radości i frajdy jak podczas tych snów, ale dzięki tym snom wiem, że chcę to poczuć. Tę beztroskę, tę uciechę z robienia czegokolwiek. Ostatnio doszedł nowy szczegół, może 2,3 dni temu. Zamiast się wbijać skaczę z dużej wysokości. Jest to przeżycie, nie powiem. Wczoraj śniło mi się właśnie coś takiego. Baaardzo wysoki budynek, ja na dachu i mój przewodnik w głowie pokazujący, że mam skoczyć. Chwilą wahania, w końcu nie jest to wzlecenie z ziemi, i w chwilę potem szeroki uśmiech, rozbieg i skok. Nawet teraz czuję przyspieszone bicie serca a we śnie prawie mi wyskoczyło z piersi. Poziom adrenaliny grubo ponad przeciętną. Skok i... cudowne uczucie powietrza, które mnie chwyta w swoje objęcia i mojego ciała, które dopasowuje się do niego. Podejrzewam, że teraz przez jakiś czas będę miała treningi ze skoków 😊
Także okazuje się, że jak zmiana to na każdym poziomie. Wewnętrznym, zewnętrznym a nawet wewnątrz wnętrza. Mnie to jak najbardziej odpowiada. Miłego dnia

 28.11.21r.

 Pół dnia dzisiaj czuję... No właśnie, co? Więc - coś. Czuję "coś". Nie wiem co, bo odczuwam to tylko jako energię. Całe moje ciało na nią reaguje, na zewnątrz i środku. Umysł również. Już parę godzin czuję nieprzerwane połączenie z "Matką", "Ciszą w ciszy". Nazywam tak stan, który osiągam w trakcie głębokiego oddychania. Jest to punkt ciszy w ciszy. W głowie czuję i słyszę wibrację, którą już teraz rozpoznaję i zawsze witam z radością,bo jest to uczucie błogie i przyjemne. Lecz dzisiaj, po zrobieniu pierogów na zamówienie, przyszłam na swoje poddasze i zanim nawet usiadłam poczułam połączenie. Nie byłam skupiona, dalej nie jestem, a połączenie wciąż jest,ciche gdy piszę, wibrujące głośno, gdy tylko na sekundę przestanę. Ale oprócz tego połączenia, do którego już przywykłam, dzisiaj czuję coś jeszcze. Całe ciało jest na elektryzowane, w środku jakby wszystko tańczyło albo się trzęsło. Momenty uniesienia jakbym nic nie ważyła i to nieistotne czy stoję czy leżę.

Po około pół godziny od przyjścia na poddasze doszłam do wniosku, że utnę sobie drzemkę. Jak pomyślałam tak zrobiłam i obudziłam się 2 godziny później i jeszcze zanim otworzyłam oczy poczułam, że wciąż jestem w "tym" stanie. Teraz(godzinę po przebudzeniu) już jest mniej dziwnie, lecz w dalszym ciągu jestem połączona a moje ciało chyba staje się oddzielnym bytem, bo to co wyprawia... Co chwila, na całym ciele mam gęsią skórkę,która stawia na baczność wszelkie włoski i elektryzuje mnie w wydawałoby się przypadkowych miejscach. To spowodowane jest prawdopodobnie dreszczami w środku, a właściwie prądami, które przepływają przeze mnie w przeróżnych kierunkach z punktu A do punktu B a czasem i dalej. Na przykład z kolana, przez łydkę, do stopy a sekundę później ze stopy do pośladka. Albo z łopatki do karku, co mnie całą wprowadza znowuż w drżenie. Lekkość w głowie cały czas, w ciele co 15-20 min. Ciepłota ciała. U mnie to dziwne, zazwyczaj jest mi zimno, prawie zawsze mam zimne stopy i dłonie. Dzisiaj czuję przyjemne ciepło. Ogólne mniejsze odczucie bólu. Tak mi się wydaje. Mam problemy z kręgosłupem i prawą ręką, a dzisiaj po staniu i lepieniu pierogów nie cierpię za bardzo. Właściwie w ogóle nie cierpię. Ból nie znikł zupełnie, lecz jest dużo lepiej niż się spodziewałam.
Tu muszę się poprawić. Napisałam wcześniej, że lekkość ciała czuję co 15-20 min. A tak nie jest, jak okazało się przed chwilą. Lekkość tą czuję gdy tylko przestaję coś robić. Gdy przestaję się na czymś skupiać od razu się dostrajam. To naprawdę wspaniałe. Bardzo ciekawi mnie reszta wieczoru, a tymczasem wyślę te przemyślenia na bloga i się w tym wszystkim wygodnie rozgoszczę...

27.11.21r.

 Staraj się cieszyć swoim człowieczeństwem. Postaraj się zaakceptować swoją ludzką naturę. To właśnie to, że mamy swoje emocje, swoją dualność, swoją niepewność jest tak wyjątkowe. Będąc człowiekiem mamy codziennie, co godzina, co minuta możliwość wyboru ścieżki, którą chcemy podążać. Z każdym oddechem możemy podjąć decyzję czy to zabawy w doświadczenie czy też gramoleniu się i narzekaniu. I obie te opcje są dobre, bo obie są Ludzkie. Nierealnym jest(moim zdaniem) iść przez życie na skrzydłach ułatwienia i wiecznej radości. Zresztą gdyby to było realne to czyż życie byłoby tak ciekawe? Gdybyśmy mieli wszystko czego potrzebujemy i pragniemy... Ja ze swojej strony uważam, że dość szybko by nam się znudziło. Przecież właśnie te znoje, trudy i smutki dają nam najczęściej największe lekcje o nas samych. Pozwalają nam zajrzeć w siebie w poszukiwaniu odpowiedzi, których szukaliśmy dotąd na zewnątrz. W radości również, ale wydaje mi się, że w momencie szczęścia czujemy mniejsza potrzebę zajrzenia wewnątrz, bo na zewnątrz jest ok. Wyobraziłam sobie siebie niedawno w Niebie, Piątym Wymiarze, Nowej Ziemi czy jakąkolwiek inną nazwę by nadać miejscu, o którym każdy marzy. Wyobraziłam sobie ten świat i mnie w nim. I doszło do mnie oczywiste. Nie zostanę tam. Kiedy już wszystko będzie zrobione pójdę dalej. Zostanę, dopóki nie będzie doskonale a gdy już będzie ja będę gdzieś indziej. Dlaczego? Dobre pytanie. Być może pewnego dnia stwierdzę inaczej, przestanę czuć ten zew, ale teraz czuję tak. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ to właśnie kojarzy mi się z człowieczeństwem, z człowiekiem samym w sobie. Całe życie marzyć o Niebie by następnie stwierdzić, że w sumie to tu na Ziemi jest ten nasz raj, a potem, że w sumie raj jest nudny.... Ech, wiem, że nic nowego nie odkrywam, w końcu każdy wiek ma swoje prawa, a jednak ruszyło mnie trochę. Przypomniałam sobie jak czytałam przekazy mówiące o tym, że sami będziemy chcieli wracać tu czy na inne planety po podobne doświadczenia. Nie mogłam za bardzo dać do końca temu wiary, bo co jak co, ale wracać tutaj?! Z własnego wyboru?! W życiu! Poświęcenie poświęceniem, ale bez przesady. Właściwie po czasie spędzonym tutaj powinniśmy mieć dożywotnie posłanie przy samym Źródle za męki jakich doświadczyliśmy. Takie miałam myślenie... A to przecież nie poświęcenie,zresztą zależy od perspektywy, jak sądzę. To nagroda bardziej, bonus, booster jak niektórzy mówią. Tu na Ziemi jest na tyle ciekawie i tyle lekcji można pobrać, że jest to bardzo kusząca opcja. I to za jednego ludzkiego życia. Kiedy myślę o sobie siedzącej na złotej poduszce, z książką w ręku, gdzieś na chmurce, mającej wszystko czego pragnę . Przez tydzień, miesiąc, maksymalnie rok(gdyby ktoś liczył w tym raju czas) siedzę i czytam. Maksymalnie po roku zgłaszam się na ochotnika na cokolwiek, gdziekolwiek, byle się działo. Pewnie zresztą tak tu wylądowałam 😁Przeszkodą wydawałby się brak pamięci krótko po urodzeniu, ale przecież dzięki temu później chcemy szukać. To niesamowite jak wszystko jest tak jak powinno być. Jak z każdym kolejnym rokiem odkrywam tajemnice, które okrywały przeszłe lata i jak to wszystko do siebie pasuje. Dziękuję, dziękuję za to, że w końcu kocham swojego człowieka. Kocham człowieka w sobie, kocham mnie w człowieku. I choć nie wiem ile już razy tym człowiekiem byłam to wiem, że to życie to dar. Nie tylko dar  życia samego w sobie, za co jestem równie wdzięczna, ale dar w postaci dobrego życia, dobrych lekcji, dobrych doświadczeń i dobrych ludzi. I nie mówię tu o dobru jako pozytywizmie. Mówiąc dobry mam na myśli dobrze dobrane, idealnie dopasowane do potrzeb moich lekcji. Czarne kiedy trzeba i białe tak samo. Czarne nie jest złe, a białe nie jest dobre. Tzn. nie zawsze. Czasami okazuje się, że najczarniejsza noc pozwala nam rozpalić w sobie światło a najjaśniejszy dzień nie może dać nam upragnionego cienia. Więc dziękuję za te lekcje - przeszłe i przyszłe, dziękuję za to człowieczeństwo i za to życie.

 24.11.21r.

 Ciemni za oknem, obok mrucząca kocica domaga się miłości, na dole syn rozmawia ze znajomymi online. A ja leżę i myślę o szczęściu...

Przez całe życie myślałam, że kiedy w końcu dojdę do tego wymarzonego szczęścia to będzie jak wybuch, jak samo nakręcająca się maszyna, jak sama nie wiem co, ale na pewno nie ten spokój i stabilność jaką czuję teraz. Zdałam sobie sprawę, że wcale nie musiałam tyle lat dążyć do tego upragnionego stanu, bo wciąż w nim byłam, tylko nieświadomie. I dopiero kiedy wzięłam się za siebie i rozpoczęłam swoją terapię mogłam dostrzec to co miałam cały czas. W międzyczasie pokończyły się niektóre znajomości a relacje z innymi zmieniły się diametralnie, ale to właśnie to sprawiło, że mogłam dostrzec szczęście, które mam. Kiedy zaczęłam szanować siebie zrozumiałam, że nieszczęścia w większości sprowadzam na siebie sama. Czy to przez toksyczne znajomości czy relacje, które wywoływały więcej konfliktu niż koiły czy wspierały którąkolwiek ze stron. I to nie ci inni ludzie mnie unieszczęśliwiali, tylko ja- nieświadomie dążąc do konfliktu - sama doskonale grałam powierzone mi rolę. A kiedy stopniowo zmieniało mi się nastawienie do samej siebie a następnie do świata doszło do mnie że chyba zaczynam być szczęśliwa. Nie miałam pewności, bo słabo znam to uczucie, śniło mi się kiedyś... A teraz leżę i chłonę to swoje szczęście. Zszokowana, bo w życiu nie spodziewałam się, że tak spokojnie je będę czuć. Tak jakbym nie musiała się nawet rozglądać i szukać powodów, bo samo to, że jestem wystarcza. Wystarcza, żeby czuć tę pewność i siłę. Dziękuję

16.11.21r.

 Jest poniedziałek. Siedzę na łóżku, oparta o ścianę domu, w którym mieszkam już 8 lat... Ścianę, która sama ma zapewne z 200 lat, a ja dla niej jestem tylko chwilowym bytem... Na zewnątrz nawołują się mewy, przejeżdżają samochody, krzyczą dzieci z pobliskiego i przedszkola. Niesamowite jest to, że ja znam już te mewy, jeździłam tymi samymi drogami co te samochody i bywałam w tym przedszkolu. Nawet kiedy mnie tam nie ma to jednak jestem. Przecież gdy tam nie jestem to myślę o tych miejscach i zdarzeniach, żyję nimi. Otaczający mnie świat jest we mnie a ja w nim. Tworzymy jedność. Ja i te mewy, pojazdy, to co naokoło mnie i to co we mnie. Na mój wydech słyszę jak grupa ptaków wzbija się do lotu, na wdech zbliża się samochód, na wydech - oddala. Im więcej oddycham świadomie, w tej niesamowitej harmonii, tym więcej odgłosów synchronizuje się ze mną. A raczej to mnie udaje się w końcu, choć na moment, zsynchronizować z jednym wszystkim. W takich momentach słyszę melodię wydobywającą się z pracującego odkurzacz czy włączonej gdzieś w oddali piły mechanicznej. Melodię ledwo uchwytną, lecz zadziwiająco piękną i płynną, zdawałoby się nie pasującą do tych mechanicznych sprzętów. W takich momentach wiem, że jeśli choć na chwilę mogę dołączyć do tej orkiestry to wszystko jest tak jak powinno być. Zapominam o tym czasem, jak to człek ma w zwyczaju i takie przypominajki przywracają mnie do centrum. Tak jak teraz, gdy siedzę oparta o ścianę domu, który mnie ochrania już tyle lat.

 11.11.21r.

 Dzień dobry. Po pierwsze dziękuję za wyrozumiałość, to dużo dla mnie znaczy. A po drugie chciałabym dzisiaj opisać swoje ostatnie doświadczenie, na tyle ciekawe, że znalazło się w moim kalendarzu a co za tym idzie również na blogu.

To co przeżyłam było zaskakujące i niespodziewane a jednak niezmiernie pomocne jak się później okazało. 
Leżałam w łóżku, światło zgaszone, oczy zamknięte, zaczynam głęboki oddychać... Chciałam, jak zwykle, podziękować swojemu ciału, komórkom i wszystkiemu co jest za miniony dzień, ale niestety nie byłam w stanie, bo tysiące myśli przelatywało mi przez głowę rozbijając ten rytuał. Dalej głęboko oddychając zaczęłam trącić cierpliwość. Między innymi dlatego, że przez parę ostatnich miesięcy tak mam coraz częściej. Wizja kolejnych godzin czy godziny nawet z głową spuchniętą od niepotrzebnych myśli nie za bardzo mi się uśmiechała. Czułam coraz większe rozgoryczenie i zniechęcenie. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nie potrafię sobie poradzić ze zwykłymi myślami? Kim jestem jeśli nawet ze sobą sobie nie radzę? Dlaczego tak ciężko się nie zapędzać? Takie myśli dołączyły do wcześniejszego korowodu. W pewnym momencie odpowiedź pojawiła się znikąd. Właściwie nie odpowiedź nawet co błysk skojarzenia, drgnięcie gdzieś tam. Dało mi to świadomość moich myśli. Ale zanim to nastąpiło ten błysk, to drgnięcie kazało mi uchwycić ostatnią natrętną myśl, która we mnie buzowała. Zrobiłam to i pod moimi zamkniętymi powiekami pojawił się kontur kępy trawy. Cień jakby, nie była to pełna wizja kępki trawy. Ale ten cień się kołysał i poruszał. Wysoki, bujny cień myśli, którą uchwyciłam... Kiedy zrozumiałam ten fakt za zamkniętymi oczyma obraz nagle zmniejszył się o... nie wiem o ile, ale tak jakby kamera była na jednej kępce trawy a w drugim momencie na całej łące. Mała kępka zagubiła się w gąszczu jej podobnych. Moja łąka, która się ukazała była wielka, naprawdę, nie do ogarnięcia. I jak tylko obraz sięgał, wszędzie, w każdej wolnej przestrzeni, rosły kępki traw. Mniejsze, większe, wszędzie. Miliardy... Wiedziałam, że patrzę na łąkę swojego umysłu. Na łąkę, którą sama zasiewam, codziennie, od ponad 30 lat. Wszystkie myśli, które kołatały mi się po głowie bez celu trafiały właśnie tutaj. Myśli, które pozostały myślami, nie zostały zrealizowane, czy wypowiedziane, a nawet takie, które nie zostały do końca rozwinięte... Codziennie zasiewam, nigdy nie zbieram plonów, nie orzę, nie ogarniam. I wygląda to jak wygląda. Cała łąka chwastów... To tutaj znalazły kącik, by się zakorzenić, swoimi korzeniami orząc mi psychikę. A raczej to ja sama je tam umieściłam nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przez chwilę zastanawiałam się co powinnam z tym zrobić. Zaraz potem zrozumiałam, że mogę zrobić co mi się tylko żywnie podoba, ponieważ to moja łąka, moja głowa i moje myśli. Wzięłam więc baaardzo głęboki oddech (w głowie mając obraz wilka zdmuchującego domki świnek) i wypuściłam ten oddech na łąkę. Rozchodził się jak potężna fala po wybuchu po drodze zabierając niesforne kępki i zostawiając za sobą piękna, świecącą przestrzeń. Potrzebowałam paru oddechów by oczyścić swoją łąkę i 36 lat by się dowiedzieć, że takową mam. Gdy skończyłam wstałam za potrzebą, a jak wróciłam pod kołdrę i zamknęłam oczy autentycznie odczułam lekkość. Myśli przychodziły, a jakże, lecz tym razem nie przeszkadzały tak bardzo, nie napierały, nie wydawały się ciężarem. Raczej ciekawostką, czyli chyba tak jak powinno być. Złapałem jedną z nich i zobaczyłam samotną kępkę trawy na olbrzymiej łące. Z uśmiechem przez chwilę patrzyłam jak faluje a potem dmuchnęła lekko a kępka rozwiała się w nicość. Przed zaśnięciem pomyślałam jeszcze jak miło będzie zasądzić na swojej łące piękne, czyste myśli, o które będę mogła dbać... Następnego dnia wstałam lżejsza. Teraz minął ponad tydzień i z całą pewnością mogę stwierdzić, że eksperyment zadziałał. Różnica jest ogromna. W porównaniu z gonitwą myśli przedtem(za dnia i przed zaśnięciem) teraz to jest jak step porównany do galopu. Teraz moje myśli spacerują. Spokojnie, rozglądając się dookoła. A przede wszystkim ja sama nie czuje się już tak nimi przeciążona. Wspaniałe doświadczenie, za które dziękuję z całego serca.

 18.10.21r.

 Więc jak to jest z tym złem? Z tym strasznym diabłem, zastępami demonów oraz okrutnymi ludźmi, którzy im służą? Diabła możemy zamienić na cokolwiek; reptiliana, krakena czy na naszą babcię. Cokolwiek. Ważne, że wiemy, że "zło" jest na świecie i nam "psuje" życie, które przecież byłoby święte, gdyby to od nas zależało... Ta, jasne. Myślę, że pierwszy problem bierze się z samego pojęcia ZŁA. Przecież dla mnie coś może być źle, ale niekoniecznie będzie tak samo źle dla mojego sąsiada. To podobnie jak z prawdą. Jest to wszystko elastyczne i zmienne, przynajmniej tu, na Ziemi. Poza tym to co było dla mnie źle kiedyś nie musi być źle teraz i na odwrót. Moje spojrzenie się zmienia i otaczającą rzeczywistość również się zmienia. Czy myśliwy spojrzy na jelenia tak samo jak leśniczy? Właśnie. Przez to mamy na świecie (tak mnie się wydaje) nadmiar "nieprawdziwego zła". Sami sobie tworzymy historię, w których opowiadamy "swoje zło". Pomijając już spiski, konspiracje, złych lekarzy, prezydentów, rządy, filantropów - sami sobie dajemy na co dzień tzw. zło. Przynajmniej my nazywamy to złem, a tak potocznie nazywa się to życiem. Gdybyśmy mniejszą wagę przywiązywali do określania innych ludzi a zajęli się określaniem siebie od razu połowa "zła" by magicznie uleciała.

To po pierwsze. Wniosek, że wcale nie ma aż tyle tego zła na świecie, to my go sobie wyobrażamy, wytwarzamy i w niego wierzymy.
A po drugie... 
Jednak żyjemy w dualności i jak prawa strona tak i lewa być musi. Więc i zło się panoszy tu i tam. Gra swoją rolę na teatrze Ziemi wywołując wojny, choroby czy konflikty. Może niektórym wydaje się to proste, ale ja mam trochę inne zdanie na ten temat. Bycie złym nie jest ani proste ani fajne. Może przez chwilę jest jakaś euforia, ale potem przychodzi zwykłe, ludzkie sumienie i jeśli ktoś mówi, że go nie ma-moim zdaniem kłamie, może nieświadomie, ale kłamie. Więc taki człowiek (w zależności od tego jak długo jest "zły") przez cały czas ma wojnę i konflikt w sobie. Nie jestem w stanie sobie nawet tego wyobrazić... Ja w swojej wędrówce wylałam morze łez widząc swoje niedoskonałości, wyplułam swoje serce... Sama byłam"zła" w swoim życiu krzywdząc innych. I ledwo to znoszę, to że teraz to widzę w całej okazałości. Co by było gdyby było jeszcze gorzej?
Więc wieczna męka za życia. Nawet jeśli ktoś nie jest świadomy swoich czynów dusza i tak cierpi. Więc wewnętrzna męka podczas życia na Ziemi. A pomyślmy co przed i po tym życiu? Hmmm. Ja akurat wierzę, że przygotowujemy się do wcielenia tutaj (czy gdziekolwiek indziej), wybieramy rolę, rodziny, sytuacje, które mają służyć naszemu wzrostowi jak i czasami powalać na łopatki. Każdy z nas. I ten "zły" i ten dobry. Mógłby człowiek powiedzieć, że ten "zły" zboczył ze ścieżki wytyczonej przez Pana i stoczył się w otchłań, ale niekoniecznie tak musi być. Przeciwnie - taka była jego/jej  rola by zboczyć i napsuć krwi innym. Bo psując tą krew tak naprawdę pomaga w szerszej perspektywie. Ja mam tak, że jak spadnę na dno to muszę się od niego odbić, nie mogę zlecieć niżej. Myślę, że większość tak ma. Poza tym z moich obserwacji wynika, że w cierpieniu szlachetniejemy i zdobywamy wewnętrzną wiedzę. Jeżeli przełożę to na przykład to dopiero gdy mi złamano serce(a sama robiłam to nie raz) doszłam do wniosku, że czas zająć się tym organem i je pokochać zanim znowu się nim podzielę. A to zmieniło wszystko.
Wiem, że pewnie ludzie mnie zatłuką za to co napiszę, ale podobnie jest ze wszystkim. Dzięki tym przestępstwom na naszym świecie - morderstwa, gwałty, rabunki, wypadki, fałszerstwa i wszystko co człowiek potrafi- wiemy na pewno, że nie chcemy tego wszystkiego. Gdybyśmy żyli w świecie gdzie tego wszystkiego nie ma prawdopodobnie sami byśmy gwałcili i mordowali bo taka jest natura człowieka - ciekawa doświadczeń, każdych doświadczeń. Ale żyjemy tu, na Ziemi i mamy dużo chętnych do grania w tym teatrze. Na szczęście. To że my, a właściwie ja osobiście, nie chcę ani mordować ani nawet zabić siebie zawdzięczam właśnie temu "złu". Poznałam (na szczęście nie dogłębnie) trochę zła w życiu i to dzięki temu nie chcę taka być. Więc zło, którego zaznałam uratowało mnie przed złem, którym mogłam się stać. 
Więc wniosek drugi : "Źli" ludzie poświęcają więcej od nas. Godzą się cierpieć na Ziemi (czy gdzieś tam) byle nam pomóc iść dalej po naszej drabinie. Nawet jeżeli nie wiedzą o tym za życia... Zaskakujące wnioski, dziękuję

 

 10.10.21r.

 I co? - zapytała zniecierpliwiona dusza

I nic- odpowiedziałam - smutno mi. 
Opowiedz mi o tym-łagodnie rozgrzała moje serce- najlepiej na papierze. 

No więc opowiem. Więc jest mi smutno. Z paru powodów. Jednym z nich jest niewiedza czy potrafię żyć. Potrafię przeżyć, ale żyć?
Nawet nie wiem czy mi się chce... Nie chcę umierać ani cierpieć, już nie. Chciałabym żyć, naprawdę..., z tym, że nie wiem jak. I nie jestem pewna czy chce mi się to rozkminiać, czy nie lepiej po prostu płynąć bez celu? Gdybym chociaż to potrafiła! Nawet bezwolne odbijanie się od powierzchni życia wywołuje myśli i uczucia, które ranią i szarpią. Ach, zniknąć - oto o czym marzę. Na chwilę gdzieś nie musieć, nie być, nie przywiązywać wagi. Tylko chwilę, obiecuję...
Bo smutek, choć przyznaję twórczy, rozrywa duszę nie będąc delikatnym. Doceniam jego moc nie od dzisiaj, ale teraz potrzebuję odetchnąć, jeszcze nie raz zdążę z nim pogadać. Gdy przyszedł tym razem nie byłam zaskoczona. Myślałam, że jak zwykle pobędzie ze mną chwilę, wytłumaczy co trzeba i zniknie. Lecz on z sobie tylko znanych przyczyn postanowił się rozgościć. Choć to dopiero parę dni ze mnie zeszły już wszelkie chęci do bycia. Może i narzekam nieładnie, może nie przystoi, nieważne. Gdzieś muszę znaleźć ujście, żeby mi się nie przelało. Skąd smutek? Hmmm, najwięcej z ego oczywiście. Choć ciało też choruje, choć serce potłuczone, to umysł najbardziej walczy, nie chcę odpuścić. I cóż z tego, że to wiem? Czy to łatwiejsze? Nie, wcale.
Smutek z konieczności pożegnania się (pewnie tymczasowo) z tym, co mnie napędzało przez ostatnie lata jak nie przez całe życie. I smutek związany z niewiedzą co dalej? Poświęciłam swój( nie tylko zresztą swój) czas, swoje serce, bliskich ludzi, mnie samą, żeby choć trochę zrozumieć siebie, swoje zachowania, swoje lęki. Częściowo się udało i dlatego nie żałuję. Co prawda myślałam, że wyjdę z tej wędrówki niczym Madonna Dziewica czy niczym anioł jaśniejącą, a nie tak jak wyszłam, czyli uwalona błotem i smarem swoich win i zaślepionych oczu... Ale chyba coś tam zrozumiałam. Nie spodziewałam się za to, że uda mi się zrozumieć choć trochę otaczających mnie ludzi, moich bliskich, a i to dostałam w bonusie. I chyba wszyscy jesteśmy(albo byliśmy w jakimś okresie życia) podobnie ukazani ma wierzchu a czyści dopiero w środku. Więc nie żałuję. Z uśmiechem żegnam przeszłość, która doprowadziła mnie do teraźniejszości.
Do teraźniejszości, w której w końcu wiem co się ze mną dzieje, a jak nie wiem nie muszę się już złościć i zamykać w sobie. Do teraźniejszości, w której mój syn jest szczęśliwy. Do teraźniejszości, w której choć gości smutek, jest przyjemnie, bo potrafię rozpoznać skąd się wziął i z czasem go przepracować. Aż tyle dała mi przeszłość - moje życie. I oddałam jej hołd paroletni, co dzień do niej wracając. Ale czyje, że czas się pożegnać, choć podejrzewam, że jeszcze nie raz się spotkamy, wrócimy do siebie w opowieściach czy choćby z sentymentu. Pewnie tak. Jednak na dziś wystarczy, dziękuję. Nie mam pojęcia co będę robić bez przeszłości. Okazuje się, że większą część życia jej poświęciłam, nie tylko ostatnie 3 lata. Była jak dobra znajoma, do której zawsze można wpaść powspominać. I to było miłe, z tym że z czasem coraz bardziej wolałam przesiadywać w przeszłości zamiast zająć się teraźniejszością. A to przecież o to chodzi podobno. I czas pożegnać kolejny rozpraszacz, który to uniemożliwia. Ze smutkiem w sercu i smutkiem w umyśle. W sercu stąd, że zdaje sobie teraz bardziej sprawę z koła życia, z przyczyny i skutku, z nieuchronności zdarzeń. W umyśle zaś stąd, że już nie będzie mógł więcej uciec w rolę nieświadomej ofiary, w bolesne wspomnienia czy wymyślone scenariusze. Mam nadzieję, że chociaż dusza moja się nie smuci. Może nawet się raduje? Może też, tak jak ja, ma dosyć? Może nawet ona wie co będzie dalej? Kto wie? Ja nie wiem i zaczynam przyzwyczajać się już do tego faktu, co nie znaczy, że staje się on bardziej wygodny czy przyswajalny. Co ma być to będzie, łez mi nie zabraknie ani na radości ani na smutki. W oczach też jeszcze zalśni nadzieja tylko wpierw muszę odbyć żałobę...

02.10.21r.

 Zaczynam zauważać wzór. Dopiero szkic zaledwie, ale to już daje mi zarys obrazu. Gdzieś na początku tej wędrówki ułożyłam mantrę ze swoich inicjałów i przy ćwiczeniu oddechu ją powtarzam, gdy myśli nie pozwalają mi się wyciszyć. Moja mantra brzmi : miłość, akceptacja, prawda. Oprócz powtarzania zaczęłam postępować według niej. Wzór, o którym piszę wiąże się właśnie z tymi słowami. W pierwszej kolejności daję sobie miłość w przeróżnej postaci. Swoim komórkom, duszy, ogólnie staram się kochać siebie i być wdzięczna za to co mam. Po jakimś czasie (na początku miesiąc, dwa, teraz dzień, dwa) przychodzi wyzwalacz, który aktywuje jakieś stare wspomnienia(zazwyczaj wyzwalaczem jest zewnętrzne wydarzenie np. ktoś mnie obrazi w sklepie, rzadziej dochodzę do tego sama), ja w to wchodzę (chętnie bądź nie) głębiej i głębiej, i dochodzę do punktu nie tylko zewnętrznej ciemności ale też ciemności we mnie w tamtym czasie. Wtedy jest czas na akceptację. Nie powiem, ciężkie to jest. Było ciężkie na początku i dalej takie jest. Ciężka jest 

świadomość, że jest tyle do naprawienia. Do zobaczenia i naprawienia. I za każdym razem jest nadzieja, że to ostatni raz. I każdy następny raz daje mi pstryczka w nos. Pocieszające jest to, że każda kolejna reakcja jest spokojniejsza. Więc akceptacja przeszłości i teraźniejszości to kolejny kawałek wzoru. Gdy to mi się uda po jakimś czasie przychodzi prawda. W przeróżnych formach. Prawda ta nie zawsze odnosi się do tego co zaakceptowałam. Czasami tak a czasami jest zupełnie (wydawałoby się) niezwiązane. Skąd wiem, że to prawda? Czuję to,czuję to w sercu i w ciele. Często też miewam różne potwierdzenia, ale najważniejsze jest to, co czuję w środku. Wiem, że moja prawda nie musi być prawdą kogoś innego a czyjaś prawda nie musi być moją. Nie przeszkadza mi to, już przestałam szukać prawdy, która zgadza się z ogółem. Cieszy mnie, że prawda dla mnie przychodzi z miłością i akceptacją. Z miłością wiąże się szacunek i wdzięczność a z akceptacją zaufanie i spokój wewnętrzny. Na początku nie zauważałam wzoru, który sama sobie ułożyłam. Dopiero niedawno zwróciłam na to uwagę, podczas kolejnej sesji akceptacji. Potwierdziłam parę dni później, gdy przyszła prawda. Bardzo mi się podoba zarys wzoru, który zaczęłam dostrzegać.

 21.09.21r.

 Siedząc na oknie myślałam o ostatnim artykule, który czytałam. O roli nie jednego, ale obojga rodziców w naszych późniejszych zachowaniach. W naszym dorosłym życiu. Dotychczas skupiałam się na matce, głównie dlatego, że to ona mnie wychowywała. Do ojca jedyne do czego mogłam się przyczepić to to, że mnie porzucił. Ale po tym artykule czułam, że i ja powinnam wejść w tę drugą rolę. I przyszła prawda...

Całe dzieciństwo marzyłam o tym, żeby ojciec mnie do siebie zabrał. Nie jest to niczym niezwykłym w sytuacji gdy dziecko /ci są wychowywane przez jednego z rodziców. Marzyłam i marzyłam, ale oczywiście to akurat marzenie nie miało się spełnić. Porzucona przez jedynego człowieka, w którym pokładałam swoje nadzieje sama porzucałam kolejnych partnerów w obawie, że to oni porzucą mnie. Oczywiście porzucając nie widziałam tego, że powielam jakiś schemat wyryty we wczesnych latach życia... Zawsze znajdywałam powody,by skończyć znajomość. Czasem powody były zrozumiałe a czasem zupełnie bez sensu. Doszło do mnie, że najszybciej kończyłam związki, w których byłam najbardziej szczęśliwa. Chociaż może to nie jest odpowiednie słowo. Związki, w których partner akceptował mnie w całości i w których były zadatki na szczęście. Często sama nie rozumiałam dlaczego? Na dłużej natomiast pozostawałam w związkach, w których był konflikt, jakiś rodzaj niezgodności. Zrozumiałam, że tu obawy były mniejsze, bo zawsze był powód do odejścia. I w jednym i w drugim przypadku moja nieświadoma gra raniła obie strony. I mnie i ich, bo choć kochałam i byłam kochana i tak dążyłam do nieszczęścia...
Takie to przemyślenia mnie naszły, gdy pomyślałam o ojcu w moim życiu. Nie spodziewałam się, że aż tak może wpłynąć na życie osoba, której w tym życiu nie ma... Dziękuję za tę prawdę z całego serca

19.09.21r.

 Wschodzące słońce świeci w okno i podpowiada mi, że najwyższy czas umyć okna. Trzeba będzie się za to zabrać. Wczoraj znowu doszłam do punktu, gdzie zdałam sobie sprawę, że akceptacja mi się gdzieś ulotniła. Była, była... i znikła niepostrzeżenie. Albo się schowała, nie wiem, ale wiem, że jej nie czuję. Nie było łatwo tego zauważyć, bo wydawałoby się, że akceptuję to co mi się przydarza i to jaka jestem... No i może trochę tak jest, ale pełniejszej akceptacji chwilowo brak. Co dzień szukam w umyśle problemów i zagadnień nierozwiązanych, byle tylko móc się po-udręczać. I zwykle mi to wychodzi. Co prawda jest gigantyczna różnica z teraz i z kiedyś,lecz wciąż sama siebie wciągam w otchłań własnej niechęci spowodowanej swoimi słabościami serca, umysłu czy ciała. A że jestem człowiekiem co chwila coś wyskakuje. A to do uzdrowienia, a to do spojrzenia, a to po prostu wyłania się z mego umysłu i się plącze. Dużo jest tego. I w tym wszystkim zapomniałam, że jestem człowiekiem właśnie. Nie aniołem, nie ptakiem, nie superbohaterem. Człowiekiem. Kobietą - Magdą, która na bank jeszcze nie raz będzie się potykać o swoje człowieczeństwo, ale mam nadzieję, że z coraz większym zrozumieniem. I wczoraj przypomniałam sobie o tej jakże ważnej części całej układanki - Akceptacji. Pełnej akceptacji tego kim jestem, gdzie jestem, z kim jestem, po co jestem w danym momencie. A moment ten zmienia się w zależności od sytuacji, nie zawsze jest tak samo. I dlatego wybijam się z rytmu. No bo łatwo jest akceptować Magdę wolontariuszkę, Magdę dobrą dla dzieci, Magdę o otwartym sercu. Łatwo. A z tą "drugą" jest trochę inaczej, dlatego czasem zapominam by jej też powiedzieć, że wszystko jest ok. I jej uczucia (choć niezrozumiale) i jej spojrzenie (choć niespotykane) i jej wybory(choć nieoczekiwane). Muszę sobie przypominać, że to wszystko ja a świat wokół to mój teatr. A dzięki tak skomplikowanej(lub po prostu innej) osobowości moja rola jest ciekawsza, choć ja w trakcie grania zapominam, że to gra. Gra, która jest życiem, życie, które jest grą. Ta wiedza nie daje w sumie nic bo ;i tak tak bardzo wtapiamy się w te nasze rolę, że zapominamy, że to role... Ale przynajmniej możemy sobie pomoc poprzez akceptację. Nie tylko miłość, wdzięczność, prawda serca, ale akceptacja właśnie. Akceptując wszystko w swoim otoczeniu - swoją sytuację, swój wygląd, swoje uczucia, swoje bóle fizyczne jak i psychiczne, swoją sytuację, pogodę za oknem i wszystko w nas i naokoło nas - dajemy sobie miłość potrzebną do wiary i nadziei. Tylko my możemy to zrobić, nikt inny za nas. Bo nawet gdyby zaakceptował nas cały świat, a nam coś by nie grało w nas samych - nie osiągnęliśmy nic, a kiedy my siebie akceptujemy cały świat może zniknąć - nie będzie nam przeszkadzać nasza samotność.

 15.09.21r.

 Byłam wczoraj w Londynie złożyć wniosek paszportowy w polskiej ambasadzie. Dzień ten zaskoczył mnie wielokrotnie, w pozytywny sposób. Pierwszym zaskoczeniem był, znowu, mój spokój. Nie wiedzieć czemu w przeszłości jeśli gdzieś się wybierałam samotnie odczuwałam stres. To znaczy, wiadomo - nieznane miejsce, obcy ludzie, urzędy, czas... To wszystko powodowało we mnie stres. Tym razem niepokój pojawił się jakieś 2,3 dni przed podróżą. Przywitałam go i okazałam zrozumienie. Po niedługim czasie zaczął się przekształcać w ekscytację i ciekawość. Nagle te wszystkie niepokoje wydały mi się niezwykle interesujące. Pomyślałam o tym jak to fajnie będzie gdzieś pojechać i czerpać z tego doświadczenia, a nie tylko jechać, załatwić, wrócić. Prawdopodobnie te przemyślenia przyniosły późniejszy spokój w podróży. I faktycznie, przez 20 godzin byłam w podróży. BYŁAM naprawdę. Bez słuchawek, praktycznie bez snu, bez patrzenia w telefon.

Drugim zaskoczeniem był śmiech w deszczu. Londyn przywitał mnie zachmurzonym niebem i mżawką, a z czasem mżawka przekształciła się w ulewę. Jako, że do ambasady szlam na pieszo(cała trasa nad Tamizą) i wracałam pieszo, większość czasu spędziłam na deszczu. I cieszyłam się z tego. Kaptur miałam cały czas ściągnięty, ręce na zewnątrz. Chociaż padał deszcz było naprawdę ciepło i przyjemnie. Gdy dotarłam na miejsce, cała przemoczona, udało mi się wejść godzinę wcześniej, następnie, również godzinę wcześniej, zostałam przyjęta w okienku. Naokoło mnie ludzie byli poddenerwowani ;a to nie wzięli wniosku ze sobą, a to nie kupili koperty do odesłania a to nie wiedzieli tego czy tamtego. Ja, spokojna i zadowolona, załatwiłam swoje w 7, 10 minut, z uśmiechem na ustach, wysyłając miłość do tych wokół. Gdy wyszłam lało jeszcze bardziej niż gdy wchodziłam. Szeroki uśmiech zakwitł na mojej twarzy. To wracamy nad rzekę. Biletu powrotnego nie miałam kupionego bo 
a) nie wiedziałam ile zajmie załatwianie sprawy w ambasadzie 
b) chciałam zostać na cały dzień i pozwiedzać katedry i kościoły. Nad rzeką doszłam do wniosku, że jak mi się uda kupić bilet na najbliższy autobus to wrócę do siebie nawet wcześniej niż zamierzałam. Okazało się, że są jeszcze miejsca na 15.30,wiec kupiłam bilet przez internet i ruszyłam w drogę powrotną. A jako że miałam ponad 2 godziny, więc w drodze powrotnej zaszłam do paru ogrodów (na kościoły brakłoby mi czasu) i przyjrzałam się mnóstwu pięknych rzeźb i kompozycjom kwiatów. I nawet nie było mi przykro, że pada, że zwiedzanie kościołów, że wrócę wcześniej. Właściwie okazało się, że to wszystko jest mi na rękę. Padało, owszem, ale moja trasa była w sumie cały czas pod drzewami, a poza tym naprawdę mile było odczucie deszczu na skórze twarzy czy dłoni. Zwiedzanie kościołów przepadło, ale z drugiej strony zawsze jak jestem w Londynie czy gdziekolwiek zwiedzam stare katedry czy przybytki tego rodzaju. Albo cmentarze. A tym razem, przez brak czasu, spojrzałam na inne cuda, które są w każdym mieście. Nie tylko rzeźby, ale też ujrzałam wiele wspaniałych inicjatyw. W tym biegu, w tym pośpiechu wielkiego miasta dostrzegłam piękno i majestat, o które nawet takich miast nie podejrzewałam. A to, że wrócę wcześniej w ogóle było super, bo jednak miło jest wrócić do domu. Po 7 godzinach w autobusie i moje plecy i moje nogi domagały się odpoczynku. Zrobiłam parę ćwiczeń w drodze na stację, ale to nie pomogło na długo. No i nie będę w Plymouth o 2 czy 3 w nocy, tylko o 21. Na stacji poznałam przemiłą starszą panią, którą "wpuściłam" na miejsce obok mnie. Nie powinnam, bo wiadomo "social dystans", ale ja to mam trochę w nosie. Pani okazała się cudowną, przemiłą istotą, z którą przegadałam resztę czasu w oczekiwaniu na autobus.
Więc największym zaskoczeniem byłam ja sama. To, że choć z wierzchu mogłoby się wydawać, że dzień jest stracony i mogę przyczepić się o wszystko, a ja z uśmiechem w sercu czerpałam z tego dnia, co w rezultacie dali mi wcześniejszy powrót do domu. I choć była to moja najkrótsza wizyta w Londynie (nie licząc przejazdów na lotnisko) była ona zarazem najbardziej owocną i ciekawą. I nawet następnego dnia, jak się obudziłam nie czułam bólu w krzyżu. A w autobusie łącznie 13 godzin. Powinnam zwijać się z bólu... Na stację jak dojechałam przyszedł mój syn, co dopełniło jeszcze czarę radości i spełnienia. 
Oczywiście nie tylko zmiana nastawienia na ten konkretny dzień przysłużyła się do ogólnego wyniku. Zmiana nastawienia na ten dzień była efektem wcześniejszych zagłębień w samą siebie i w swoje lęki, co spowodowało zmianę myślenia i postrzegania. Dlatego po raz kolejny dziękuję. Wszystkiemu co jest, sobie i panu panie Marku za to, że jestem tu gdzie jestem.

09.09.21.

Oj miałam zderzenie z rzeczywistością, miałam. Dziwne, że ja nie ogarniam tych swoich amokow, tylko potem zdaję sobie z nich sprawę. Jak zwykle nastawiłam się na 100% wyników. Nie dopuszczałam za bardzo do siebie myśli, że może nie wyjść. Nakręcała się bardziej i bardziej... A gdy doszło co do czego dostałam strzała wyrównującego. Poza moimi marzeniami nie mam nic. Wróciłam do domu pozbawiona wiary, nadziei i mocy. Czułam bezsens każdego przedsięwzięcia, którego się podjęłam. Oco chodzi? Dlaczego ten cholerny scenariusz znowu się powtarza? I znowu zdałam sobie sprawę, że to nie "oni" są winni, tylko ja. To ja mam zapał na 1000 rzeczy by może jedną zacząć, już o skończeniu nie mówiąc... To ja podniecam się na początku, a potem, gdy ciśnienie nowości opada robię się niedbała i niekonsekwentna. To ja poszukuję uznania, trochę nieświadomie, bo niby uznania nie potrzebuję (okłamywanie samej siebie). No i ok. Skoro to ja to rozpakujmy to.
Szczerze powiem, że płakałam z bezsilności i zniechęcenia podchodząc do tych zagadnień. W ogóle nie miałam ochoty na kolejne prawdy. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że bez tego nie ruszę z miejsca, a to miejsce było bardzo niewygodne. Więc wlazłam w to... 
Ech... Scenariusz znowu się powtarza, ho ja się nie zmieniam w tym temacie. Nie zmieniam swojego automatycznego zachowania, więc życie daje mi wciąż nowe szanse. A że ja wolę pod górkę, cóż... Wciąż - tak jak za dzieciaka - chcę się przypodobać. Na siłę oczywiście. Nawet kiedy nie czuję danego tematu, a jest on ważny dla ważnej (choć niekoniecznie) dla mnie osoby, ja przeorganizuję całe swoje życie, by tylko być w tym na 100%. To, że dość szybko tracę serce do tematu jest normalne biorąc pod uwagę fakt, że 70% podejmowanych działań było podyktowane chęcią przypodobania czy udowodnienia swojej wspaniałości. Mało tego, żeby sobie udowodnić, że jestem wspaniałą i wszechstronną... Mój ostatni pomysł był spowodowany jednym zdaniem koleżanki. Jedno zdanie a ja popłynęłam na maxa. Pomyśl sam w sobie jest wspaniały i ja to wiem, lecz mój sposób realizacji jest mniej wspaniały. Zdałam sobie sprawę, że jak zwykle oczekiwałam cudu, który nie miał prawa się zdarzyć. I to mnie powaliło,bo nawet tak naprawdę nie brałam takiej możliwości pod uwagę. Ech... Jakże bolesna jest moja małość. I znowu, pokornie schylam głowę przyjmując te prawdy.
Dochodzę do momentów, gdzie byłam karcona za drobiazgi a nagradzana za mocne przewinienia. (brak sensu) Przypomina mi się strach niepewności jutra, ciągły przymus bycia idealną. I wtedy uchwytuje uczucie, którego szukałam. Nawet nie wiem jak je nazwać... Skrzywione cwaniactwo? Może po prostu cwaniactwo. Moment, w którym nikt nie patrzy a ja robię coś niedbale,tylko dlatego, że mogę. Jest w tym jakąś dziwna satysfakcja. Satysfakcja nie bycia idealną. A potem poczucie winy i nadrabianie tych grzesznych myśli i działań. Czyli jeszcze większe wchodzenie w nie swoją skórę, tylko w wymyślone obrazy innych. I z roku na rok coraz bardziej się gubiłam w tej Magdzie idealnej i tej niedbałej. Z czasem zapomniałam która jest która, zmieszały się i teraz tylko wynurzają się właśnie w takich sytuacjach.
Więc moja chęć uznania miesza się z chęcią ucieczki. Chęć zbawienia świata z chęcią zakopania się pod poduszkę i zniknięcia. Ok. To teraz tylko odszukujemy harmonię i równowagę... Tylko, ech... 

 07.09.21r.

 Pukanie do drzwi koleżanki. Gaśnie telewizor, ściszamy głosy, koleżanka podkrada się do judasza.
To tylko napastliwi, pijani sąsiedzi, ale ja mam kolejny fleshback. Ciało mi sztywnieje automatycznie, czuję się zaszczuta. Gdy wracam do domu wiem, że muszę w to wejść.
Ileż to razy zapadała cisza na pukanie do drzwi z lęku, że to niechciany gość lub jeszcze bardziej niechciany przedstawiciel jakiegoś urzędu? Nie zliczę. Było to tak częste, że nawet nie dostrzegłam wcześniej jak ważne i nie normalne. Było to... normalne. A ja to powielam. Nie w 100%,ale wystarczająco. Zobaczyłam jakiś czas temu kawałek tego schematu(czyli lęk przed odbieraniem nieznanych numerów) i mozolnie zaczęłam nad nim pracować,lecz teraz ujrzałam szerszy obraz. Ile jest jeszcze tych miejsc potrzebujących uleczenia? Ile przeoczam z różnych powodów? Ciągła praca nad sobą wydaje się być oczywista, jednak każdy kolejny kawałek układanki pokazuje coraz większy ogrom pracy i przeoczeń. Zarazem daje ukojenie, troszkę zrozumienia i prawdopodobnie blady przedsmak spokoju. Dlatego warto. Lecz jakie to wszystko zaskakujące
 
#
 
Równo o 8 się obudziłam z nadzieją, że jest później. Nie wiem dlaczego, chyba lepiej jak jest wcześniej? Przemyślałam to przez chwilę i doszłam do wniosku, że wydaje mi się, że jestem nie wyspana. Obliczenia w głowie ile spałam i wychodzi mi, że albo powinnam być wyspana, albo nie... Zabawne to wszystko. Tym bardziej że to nijak ma się do rzeczywistości 😏. Zdarza się, że położę się o północy a wstanę o 6 i jestem naładowana na cały dzień a czasem położę się o 21, wstanę k 6 i chodzę nieprzytomna przez pół dnia. Więc tak naprawdę zegarek tylko mi wprowadza zamęt do życia.
A tak serio to zauważyłam ostatnio trochę zmian w swojej fizyczności. 
Sen- to raz-albo nadmiar albo tyle co nic, apetyt- to samo- mogą być 4 posiłki w ciągu dnia a może być cały dzień nic. I czuję się tak samo dobrze. Mało tego, jeśli zmuszę się do jedzenia (bo zdrowo itd) od razu pogarsza mi się samopoczucia i czucie w ogóle.
Powoli przyzwyczajam się i uczę bardziej komunikacji z samą sobą. Kiedyś była to komunikacja z moim umysłem tylko, a teraz możliwości mi się poszerzyły. W dalszym ciągu wymieniam poglądy z tym potężnym narządem lecz teraz jest on bardziej przyjazny. Dzięki nawiązaniu kontaktu, powrócenia wielokrotnie do przeszłości i ukojenia siebie umysł mój re-kalibruje się z trybu chroń i przetrwaj na tryb odkrywaj i eksperymentuj. Staje mi się przyjacielem. Powoli też przekonuje ciało swoje do zaufania mi. Jeszcze trochę pracy przede mną, ale z tygodnia na tydzień jest coraz lepiej. Mówiąc szczerze sama dostrzegam jeszcze parę "niedociągnięć" w tej sferze więc nie dziwię się mojemu ciału,ze ma trochę wątpliwości.
No i dusza. Tu chyba muszę napisać, że idzie mi najlepiej. I to nie najlepiej na świecie, ale najlepiej w mojej rzeczywistości. Po pierwsze dlatego, że na tym skupiłam się najbardziej od początku. Chciałam się uleczyć, wtedy jeszcze nie wiedziałam jaka to będzie wędrówka i ile miejsc i ciał będzie do naprawienia. Więc z duszą swoją komunikuje się najdłużej. Przez 4 lata powróciłam do mnóstwa wspomnień, część wywróciła mi świat do góry nogami, bo okazała się zupełnie inna jak ja pamiętałam. Udało mi się w końcu odciąć pępowinę od ludzi i zdarzeń, które dawały mi tylko cierpienie i niepewność. Łez przez te wszystkie lata popłynęło tyle, że sama mogłabym stworzyć czwarty ocean. Wszystkie te łzy paliły ogniem oczyszczenia. Zaprzyjaźniłam się z nimi i teraz witam je z miłością i wdzięcznością gdy się pojawiają. Im więcej uwagi poświęcam na rozwiązanie traum z przeszłości tym bardziej czuję się... dojrzała...? Spokojna wewnętrznie...? Jestem pi takiej sesji właśnie. Tak jakbym nie mogła do końca dorosnąć dotychczas, bo tamte Magdy były nieutulone i niezrozumiałe,a teraz już są, a ja mogę kontynuować swój rozwój. Czyli wejście w próg dorosłości w wieku 36 lat😁.
Z każdym miesiącem odkrywam również tę ciemna mnie. Nauczyłam się, że jeśli wchodzę w przeszłe zdarzenia, czuję je, przeżywam na nowo, ale nie zagłębiam się zbyt głęboko to rezultaty są połowiczne. Dopiero gdy wejdę i szczerze spojrzę na wszystko i dostrzegę swoją ciemność w całym zdarzeniu, mogę iść dalej. Nie dotyczy to Madzi do 7-10 roku życia. Wtedy jeszcze decyzję nie były do końca moimi decyzjami. Ale każda późniejsza Magda ma w sobie ten cień,jak wszyscy, i nie bardzo lubi na niego patrzeć. A co dopiero zagłębiać się i próbować zrozumieć. A jednak uczę się tego powoli. Uczę się też rozmawiać z tą ciemną Magdą. Ona wcale nie jest taka ciemna, tylko udaje, żeby wszyscy naokoło się jej bali. Żeby nie podchodzili za blisko. Nauczyła się ze najlepszą obroną jest atak i to stosuje, tyle. Nie dziwię się jej i nie potępiam. Rozumiem i wspieram. Wiem, że wtedy to było konieczne. Że gdyby nie ona już dawno mogłam zwariować. Teraz z nią rozmawiam, uspokajam i pokazuje, że nie ma potrzeby atakować. Jeśli ona czuje taką potrzebę to ok, stanę przy niej, ale jeśli nie do końca to przedstawiam jej inną alternatywę rozwiązania problemu. A ona, na początku nieufna, z czasem zbliża się do mnie coraz bardziej. Uczymy się ufać sobie wzajemnie i wspierać w razie potrzeby. Także biorąc pod uwagę, że jeszcze parę lat temu nie komunikowała się z żadną częścią mnie, czy to z tu i teraz czy to z przeszłości, zrobiłam milowy krok w drodze do swojego szczęścia. I za to dziękuję. 

 30.08.21r.

 Miałam ostatnio drobne "wydarzenie" w miejscu, w którym jestem wolontariuszką. Wydarzenie, które pierw rozpoznałam jako błahe, a które w rezultacie pokazało mi kolejne sfery potrzebujące uzdrowienia. Albo przynajmniej zajrzenia i zainteresowania się tematem. W trakcie "wydarzenia" zachowałam stoicki spokój, choć większość ludzi była poruszona. Ja, przynajmniej z zewnątrz, oaza spokoju. A wewnątrz? Nie zastanawiałam się nad tym wtedy, byliśmy zajęci, blisko do zamknięcia. Ale jak wróciłam do domu zaczęłam się dziwnie czuć. Ni to niepokój, ni to strach, ni poczucie winy, takie nie wiadomo co uczepiło się mojego serca i nie chciało puścić. Po upływie godziny może dłużej zdałam sobie sprawę, że nie pozwalam sobie wrócić do tego "wydarzenia". Myślę o wszystkim innym tylko nie o tym. Zastanowiło mnie to, bo zazwyczaj rozmyślam o minionym dniu czy zdarzeniu automatycznie, a kiedy jeszcze wydarzy się coś ciekawego lub oryginalnego to tym bardziej. A tu nie... A gdy już rozpoznałam źródło dyskomfortu jedyne co mi pozostało to zagłębić się w nie.

Więc wróciłam do "wydarzenia" sprzed zaledwie 3 godzin, wyrównałam oddech i zagłębiłam się w siebie. A stamtąd popłynęłam do siebie jako nastolatki i razem z tamtą Magdą przeszłam przez parę "wydarzeń", których następstwem było powolne zamykanie się w sobie, utrata szacunku do świata, ludzi i siebie oraz rozpoczęcie kreowania swojego matriksa. Gdy z nią podróżowałam na nowo odczułam wszystkie te uczucia, tak głębokie i prawdziwe u nastolatki. Gdy cierpiała czułam nasz ból w sercu, gdy była zagubiona i ja czułam to zagubienie a gdy jej serce wypełniała czysta radość moje radośnie jej wtórowało. I wielkie współczucie i podziw górowało nad tym wszystkim. 
Przekazałam jej najlepiej jak potrafiłam swoją miłość oraz to, żeby nie traciła wiary w swoją wyjątkowość i wyższe dobro.
Do tej Magdy, tak jak do Madzi paroletniej, będę wracać teraz częściej. Coraz pełniej je widzę, coraz lepiej pamiętam. Trochę mi przykro, że tak późno się za to zabrałam, ale z drugiej strony to "tu i teraz" wydaje mi się być idealnym momentem by to robić. 
Minęły 3 dni od "wydarzenia". Przez 2 dni podróżowałam z Magdą nastolatką a dzisiaj rano dokończyłam projekt, który mi "wisiał" od miesiąca. Tak po prostu...
Czuję kolejne... obluzowanie... nie... rozluźnienie, które przyczynia się do ogólnej lekkości. Zastanawiałam się co się wydarzy, by wyzwolić kolejne ukryte schematy i doszłam do wniosku, że nie muszę na to czekać. Przeciwnie, mogę sama ruszyć na spotkanie kolejnej Magdy i już się z nią zaprzyjaźnić. Nawet jeśli wyzwalacz się pojawi to ja już będę miała łatwiej, bo te młodsze Magdy są dość nieufne na początku.
P. S. 
Około 2 tygodnie temu poddałam się zaufaniu i odpuszczeniu. Było to trudne, ponieważ
a) aktywność (szczególnie umysłową) to moje drugie imię 😉
b) miałam terminy, które zaczynały mnie gonić
Lecz pomimo tego odpuściłam i zaufałam. Czułam, że jest coś do przerobienia i poddałam się przepływowi. I nie zawiodłam się. Gdy kolejna część mnie z przeszłości zostaje uzdrowiona(lub przynajmniej zauważona) ja (ta tu i teraz) dostaję skrzydeł a w bonusie jeszcze coraz głębszy spokój. A jednak muszę przyznać, że nauka odpuszczania i zaufania to jedna z najtrudniejszych nauk jakich dane mi było się uczyć

17.08.21

 Poranna kawa, pobudka, pierwsze przemyślenia...

Wczoraj znowu wróciłam do przeszłości... Znowu do wspomnień, zdarzeń i sytuacji, których wolałabym nie pamiętać. Opierałam się, oczywiście, ale tym razem krótko. Tym razem już zrozumiałam, że ta wędrówka nie skończy się za szybko, jeśli w ogóle w tym życiu. .. Gdy już przyznałam przed sobą, że znowu powinnam "tam" iść wspomnienia przyszły szybko. Szybko pojawiła się siedmioletnia Madzia bawiącą się na schodkach z siostrą w pytania i wspinanie. Pojawiły się kąpiele pod wężem ogrodowym w lato, pojawiło się pierwsze przekleństwo, które krzyknęłam do siostry w chwili wściekłości. Miałam 7 może 8 lat. Krzyknęłam jej w twarz "sp...... j". Była w takim szoku jak i ja. A to słowo... Było takie dziwne i takie pełne mocy... Pamiętam moment gdy wyszło z moich ust- dosłownie.
A potem pojawiła się ciemność niepewności. Być może wtedy właśnie, gdy miałam 7,8 lat moje dzieciństwo (a właściwie nasze, moje i starszej siostry) się skończyło. Gdy miałam 8 lat przyszła na świat moja siostra, a gdy miała niecałe trzy lata odeszła do aniołów. Pamiętam, że już w trakcie trwania ciąży czułam zagrożenie. Z każdej strony. Już wtedy, w wieku 8 lat, wiedziałam, że nieodpowiednie zachowanie czy słowa mogą kosztować. I nie chodziło tu o ból fizyczny, to zaczęło się później, ale o cierpienie psychiczne na które nasi rodzice nas tak często skazują. Czy to milczeniem, czy to pójściem do kąta, pójściem spać bez kolacji itd. Jest bardzo dużo takich przykładów... 
I kiedy pojawiła się moja druga siostra, ja wraz ze starszą siostrą musiałyśmy szybko nauczyć się tych zmian. Podejrzewam, że gdyby nie odeszła przedwcześnie ja cierpiałabym mniej... Ale w sumie dzięki cierpieniu w przeszłości bardziej mogę pojąć ludzkie cierpienie w teraźniejszości. Wiem to i dziękuję za to. Lecz wciąż pozostaje ta mała dziewczynka, która bardzo próbuje uwierzyć w dobro, magię i szczęście. I świat zewnętrzny usiłujący wciąż jej udowodnić, że nic z tych rzeczy nie istnieje. A kiedy w końcu zaczęła wierzyć w magię jakimś cudem przestała wierzyć w siebie... Ech...
    Więc wróciłam wczoraj znowu do tej Madzi. Wróciłam i ukochałam najlepiej jak potrafiłam. Wlałam jej do serduszka wiary i nadziei. I całą miłość jaką do niej czuję. Płakałam przy tym, nie do końca wiedząc czego się spodziewać,ale moja dusza wiedziała, że to dobry kierunek. Od razu poczułam połączenie jak tylko moje wspomnienia się cofnęły. A te łzy to były łzy wdzięczności tej małej Madzi, która nie miała wtedy nikogo. Była sama i wierzyła we wszystko co jej mówiono, jak to dziecko. A zazwyczaj były to negatywy na każdy temat. I tak tym nasiąkała aż w końcu wyrosła na kobietę z zewnątrz silną i pewną siebie a w środku niepewną jutra i z kompletnym brakiem wiary w siebie. Ukochałam ją i przytuliłam do serca. Uspokoiłam, że będzie wspaniałą kobietą i jest cudowną, szczególną dziewczynką. Zapewniłam, że przyjdę jeśli będzie mnie potrzebować (a wiem, że będzie). I to nie były puste słowa, bo chyba odkryłam jak ta mała Madzia się ze mną kontaktuje. Sprawdzę to jeszcze w przyszłości.
Jedyne czego pragnę to dać tej dziewczynce miłość i pewność siebie. Wlać otuchę i siłę do jej serduszka...
Wczoraj ją odwiedziłam i trochę ukoiłam, niedługo znowu pójdę. Może nawet to ona mnie zawołała. Jeszcze nie wiem jakie to będzie miało skutki na mnie tu i teraz-zobaczymy. Wiem że dla "tamtej" Madzi to był najpiękniejszy prezent jaki mogła sobie wymarzyć.
Dziękuję

15.08.15

Biją dzwony. Dzisiaj niedziela i tak będą biły cały dzień. Piję poranną kawę, czytam artykuły w necie. Właśnie jeden ciekawy przeczytałam. O wielowymiarowości. Bardzo ciekawy. I tak sobie myślę, że chyba załapałam. Tak samo jak w 4 i 5 wymiarze jest moja nad świadomość, tak w 1 i 2 jest podświadomość. Kiedyś to rozdzielała, myślałam, że teraz żyje w trzecim wymiarze, kiedyś może żyłam w pierwszym a w przyszłości będę w 5 na przykład. A tymczasem to wszystko jest teraz... 

Można powiedzieć, że ja trzeciowymiarowa jest nadświadomością mnie z pierwszego wymiaru 😁

Super. A ja z 5 wymiaru oczywiście nadświadomością mnie z 3-go. A gdzieś tam, w wyższych wymiarach świadomości, może w 10-tym, może w 16-tym(nie mam pojęcia ile ich mamy) siedzi sobie (raczej nie siedzi, raczej się unosi...) moja super świadomość i z uśmiechem obserwuje moją szkołę. I cieszy się razem ze mną, z tym że ona raduje się z każdej radości ale i z każdego smutku. Bo wie, że obie sytuacje mnie szlifują. A im doskonalej wyszlifowana będę tym pełniej będę mogła doświadczyć spotkania kiedy w końcu nadejdzie czas. Kiedy nadejdzie moment, że moja super świadomość stwierdzi, że jestem gotowa i przyzwoli mi na wyczekiwane spotkanie z Bogiem.
Tylko raz w życiu miałam doświadczenie, w którym wyczułam tę super mnie. Raz. Ale ten raz wystarczy, by rozumieć, że jeszcze daleka droga przede mną. Draga do udoskonalenia, czy choćby zbliżenia się do jasności, która biła ze mnie w tamtym doświadczeniu. Tamta ja... Nie sądzę, że możemy dojść do takiej świętości w swoich trzeciowymiarowych formach, ale któż to wie? Wiem, że miłość, dobro i zrozumienie płynące od niej do mnie było (jest) tak niewyobrażalnie nieoceniające, kochające i doceniające, że ja nawet nie potrafię tego opisać a co dopiero dać taki dar drugiemu człowiekowi. Dlatego nie złoszczę się już na czas. Już nie. Rozumiem, że "wszystko w swoim czasie". Że lepiej coś powtórzyć 500 razy i się nauczyć dobrze niż 5 razy i zadowolić się miernymi wynikami. Naprawdę. Co w ogóle nie jest chęcią bycia najlepszą. Nie mam w sobie chęci rywalizacji czy strachu przed porażką. Nie zastanawiam się jak mnie odbierze otoczenie czy najbliżsi. To już nie jest istotne.
Bardzo, bardzo pragnę pokazać "sobie" jak niesamowicie mi zależy. Jak bardzo zachwyciła mnie ta istota, która mi się objawiła w kwietniu i jak bardzo pragnę być taka jak ona. Jak szokuje mnie świadomość, że już jesteśmy jednym... Chcę to zrobić dla niej i dla siebie. Chcę to zrobić dla Mnie. 
Nie po to by być tą lepszą, lecz po to by ta wszechogarniająca miłość mogła spłynąć na mnie, a ja żebym mogła posłać ją dalej w świat. Moc pokazać drugiemu człowiekowi jego boskość, wlać do serca miłość, wiarę i nadzieję. Och, gdyby ludzie dowiedzieli się o tym jak wspaniali są naprawdę...
Ja będę kontynuować moją wędrówkę do siebie, będę obserwować, cieszyć się i smucić, i postaram się to wszystko robić na 100%.  Tylko wtedy wiem, że zbliżam się do siebie

10.08.21r.

 Obudziłam się o 9,teraz jest 9.37, piję kawę, kocica leży obok i obie budzimy się do życia.

Od jakiegoś czasu znowu mam zawieszenia. Zresztą już zrozumiałam, że co jakiś czas ich potrzebuję. Żeby przyswoić i ogarnąć to co się wydarza. 
Zaczęło się, gdy okazało się, że to co sobie wymarzyłam jest jak najbardziej możliwe. Gdy tylko to zrozumiałam zaczęłam wymyślać kolejne czynności i powody, żeby się od tego oddalić. Być może dopóki tylko o tym marzyłam czułam się bezpiecznie, jak w kokonie, a gdy marzenia zaczęły się spełniać spanikowałam i schowałam się z powrotem do muszli i boję się wyjrzeć nawet.
Zazwyczaj manifestujemy swoje życia niezupełnie zdając sobie z tego sprawę, potem ewentualnie trochę się dziwimy, gdy to czy inne marzenie się ziści po latach czy miesiącach. Ale gdy manifestacja dzieje się na naszych oczach, nasze ludzkie Ja głupieje. Mało tego - próbuje nas zepchnąć ze ścieżki choć na chwilę, żeby wrócić do równowagi, a my wtedy czujemy poczucie winy i niepewność, bo nie do końca jeszcze ogarniamy co tam się w środku wyprawia. 
Także ostatnimi czasy daje sobie czas. I miłość. I troskę. I jak matka daje sobie poczucie wiary we własne możliwości. I, można powiedzieć, jestem w lepszym położeniu niż kiedyś. Zresztą może nie lepszym, ale bardziej odpowiadającym. Teraz, pomimo spadków energii, podmuchów niewiedzy we własne możliwości czy niepewności jutra, potrafię obserwować swoje zachowania, siebie, swoje reakcje. I choć (przez tą obserwację właśnie) jest to wszystko bardziej niewygodne i przerażające czasem, to jednak jest w tym świadomość i rozpoznanie, czego kiedyś nie było.
Teraz, wydaje mi się, powinnam "oswoić" mój umysł z cudami i manifestacją, żeby nie zwariować. I powoli to czynię. Serca nie muszę niczego uczyć, ono wie. A umysł, cóż, od tego jest, żeby racjonalizować i rozkładać na czynniki pierwsze każde dziwne czy nowe zdarzenie, więc niech robi swoje, a ja tylko czasem wskażę mu palcem na wydarzenia szczególne

26.07.21r.

Obudziłam się późno, po 9, a zasnęłam coś około 21,może trochę po. Teraz piję kawę (zapomniałam dodać kurkumy...) i nastraja się do życia. Za oknem chmury i wiatr, co mnie akurat cieszy po ostatnich upałach (tzn w Plymouth było 26°—28°,lecz mi to wystarczyło). W nocy spadł deszcz, podlał spragnioną Ziemię, ulżył glebie, napoił rośliny. Mam nadzieję, że jeszcze popada. Na to się zanosi. Na dziś żadnych planów, spotkań, wycieczek, spokój w domu, relaks.
Ostatnio coraz częściej się zastanawiam nad tak zwanym matrixem. Dochodzę do wniosków(spostrzeżeń), że to również ma wiele warstw, przez które trzeba się przekopać, jeśli się chce widzieć wyraźnie. Pierw odkryłam swój matrix. Odkryłam, że sama nakładam nakładki na ludzi i zdarzenia by dopasować je do tego, z czym czułam się bezpiecznie w dzieciństwie. To tworzyło mój osobisty matrix, pułapkę, poza którą nic nie mogłam zobaczyć. I jedyne co robiłam to powielałam i nakładałam na siebie kolejne postaci i zdarzenia, co skutkowało niezadowoleniem ze świata, ludzi i samej siebie. I tak całe życie, do czasu spojrzenia w zwierciadło, które pokazało mi to i mnie samą w całej okazałości. Tę dobrą i tę wstrętną. Od tego czasu staram się pracować nad tym jak widzę i odbieram rzeczywistość i powoli wyłaniam się ze swojego ułudnego świata. A w trakcie jak się wyłaniam z kłamstwa we mnie zaczynam dostrzegać kłamstwo wokół. I to zaczyna mnie zastanawiać... 
Zostałam nauczona strachu. Jak my wszyscy,a przynajmniej większość. Do niedawna bałam się praktycznie każdego zdarzenia, co - jak dochodzę teraz do wniosku - było totalnie bez sensu. Bałam się policji, urzędów, telefonów urzędowych bądź nieznanych, wszelakich mundurowych, lekarzom, telemarketerom czy zbyt miłym ludziom. Chore? Trochę tak, przyznaję. Lecz to nie był mój świadomy wybór. I nie, nie jest to również wina moich rodziców. To efekt ogółu czasów, w jakich żyjemy. Od wczesnych lat dzieciństwa pokazuje się nam, że tym instytucjom ufać nie można. Straszymy dzieci policjantami, lekarzami i potworami na równi. Może dla nas, jako dorosłych nie brzmi to wszystko groźnie, ale dla dziecka, które nie rozumie nawet co zrobiło źle, policja jest jak diabeł, który je zabierze z bezpiecznego domu. Ile razy mówi się dzieciom "Przestań bo przyjdzie pan policjant i..." - zakończenia bywają różne. Podobnie z innymi funkcjami, które powinny wywoływać uczucie bezpieczeństwa. Czy badania w szkole. Nie wiem jak teraz, ale ja ich nie znosiłam. To rozbieranie sie(czasem przed doktorem, czasem przed doktorem i jakąś koleżanką), pochylanie i skłanianie było zwyczajnie poniżające. Niby wiedziałam, że to normalne, ale w środku nie było tej zgody. Wiem, że to ważne by sprawdzić sprawność dziecka, ale sposób wykonania odstrasza dzieci od białych kitli. Do tego straszenie zastrzykami itd, itp. W wieku nastoletnim zazwyczaj to się tylko nasila. Często sami mamy problemy z policją czy innymi instytucjami, a że już jesteśmy co do nich nieufni nierealne jest, żeby oni nam pomogli. Nastolatki są zazwyczaj traktowane jak powietrze albo nawet jak zbędny człon w strukturze ludzkości. A to właśnie ci młodzi ludzie stoją przed najtrudniejszym życiowym wyborem. Czy zamknąć do końca swoje serce i wtopić się w ten dziwny świat, czy też pozostać otwartym i sprawdzić tę drugą opcję. I niestety, zazwyczaj wybierają te pierwszą opcje, z braku wiary w drugą i z braku jakiegokolwiek wsparcia. A to dokłada kolejnych lęków, które rozwijamy pieczołowicie w już dorosłym życiu. Ja dopiero zaczynam zauważać jakie skutki to wszystko pozostawiło na mnie, a jesteśmy w tym wszyscy. Ja, jak większość młodych ludzi, wybrałam zamknięcie serca i pogrążeniu się w mroku własnych lęków. I naprawdę dziękuję wszystkiemu co jest, że jako dorosła kobieta mogę to zobaczyć i zacząć się uleczać. Uleczać od lęku, wmówionych postaw, od wrogości do świata. I życzę z całego serca wszystkim tej możliwości i odwagi by z tej możliwości skorzystać. 

22.07.21r.

 A jednak jest to nieustająca praca nad sobą. Myśli sobie jednostka, że "coś" ma już za sobą a tu pstryczek w nos od losu, żeby się zatrzymała i jeszcze raz przemyślała. To nie jest tak, że człowiek osiągnie pewien poziom i już go ma. Ten poziom trzeba wciąż doskonalić, pielęgnować i doglądać.

Więc AKCEPTACJA. 
Ułożyłam z moich inicjałów parę lat temu taka moją mantrę. Miłość, Akceptacja, Prawda i postanowiłam te trzy cechy w sobie kształtować. I robię to. I jak na razie uważam, że z akceptacją jest najtrudniej. Wydawałoby się, że człowiek jako tako się akceptuje, a tu co chwila jakiś moment wskakuje, który pokazuje, że jednak nie do końca. Łatwo jest zaakceptować te "lepsze" cechy, z tym nie ma problemu. A co z tymi "gorszymi"? Co z brakiem w uzębieniu, co z nałogami, co z brzydotą, tą zewnętrzną i tą wewnętrzną? Jak sobie powiedzieć, że to ok że np. nie mam oka? Jak wytłumaczyć że w porządku jest denerwowanie się czy krzyk? Bo nie oszukujmy się - głębokie oddechy nie zawsze uspokajają. Jak zgodzić się na dni niemocy czy godziny gniewu? Jak przybić piątkę z lenistwem, niesystematycznością czy wręcz niechęcią do niektórych działań?
No właśnie, ja nie wiem jak - dlatego to piszę. Żeby powoli to odkryć. Wiem, że jak jestem bezczynna to zaraz pojawia się ten głosik w głowie (nazwałam go moralniak) i nadaje dopóki nie zacznę czegoś robić albo dopóki nie zepsuje mi czerpania rozkoszy z tej bezczynności. Teraz, na szczęście, dużo rzadziej, lecz wciąż się zdarza. Coś we mnie nie chce dopuścić do "nicnierobienia". Domyślam się, że to dlatego, że tak było zawsze. Wiecznie zajęta czy to fizycznie czy psychicznie. Chyba chodzi tu o pewne przyzwyczajenie, o strefę komfortu. Swoją drogą to ciekawe, moja strefą komfortu jest konflikt (wyniesione z dzieciństwa naleciałości rozwijane w dorosłym życiu), a strefą komfortu mojego umysłu jest wieczne zajęcie, robienie wszystkiego na 101%...
Wow-właśnie zdałam sobie sprawę jak męczącą osobą musiałam być. Przecież jak się połączy wiecznie poddenerwowaną pannę z ADHD... To mamy Małą Mi😁😁😁 No i tak trochę było. Teraz jest trochę lepiej, a dzięki tym zapiskom będzie jeszcze lepiej.

15.07.21r.

 Wstałam po 6 i wypiłam pierwszą kawkę ze słońcem. W końcu się wypogodziło i podobno ma się tak utrzymać przez jakiś czas. Tzn. według aplikacji pogodowych znajomych... Mam nadzieję, że się sprawdzi, trochę za dużo już tego deszczu.

Mam ostatnio ciężkie dni. Tzn. ciężkie tylko z jednego powodu. Mianowicie - nie mogę się powstrzymać. A się powstrzymuję. Więc jest ciężko. Bardzo możliwe jest, że odnalazłam swój sens życiowy. Przynajmniej na to tu i teraz. Wiem, że brzmi to jak bajka, sama jeszcze do końca w to nie wierzę, ale istnieje takie prawdopodobieństwo. Zorganizowałam życie tak aby to zastosować w życiu i teraz czekam na spotkanie. No właśnie - czekam... I to nie do końca mi odpowiada. Co dzień wymyślam nowe wizje, pomysły, projekty. Rozkładam i składam wszystko na części pierwsze, przymierzam, próbuję - wszystko w głowie. 
Wiem, że tak mamy, my ludzie. Do tego jestem znakiem powietrza, wiem. Ale czasem chciałabym po prostu wyłączyć jakiś pstryczek w głowie uwalniając się od umysłu. Tylko czasami, właśnie w takich momentach. Potrafię to zrobić jak ćwiczę oddech, ale reszta dnia upływa na burzy umysłu. Właściwie to czuje się trochę jak na egzaminie. Na egzaminie na którym nic nie robienie jest głównym zadaniem. Egzamin z bezczynności, ktokolwiek to wymyślił wiedział gdzie trzeba mnie sprawdzić 😁😂. Może nawet to ja sama...
Ja czekam na spotkanie a świat wokół pokazuje mi możliwości. To tu, to tam uchyla mi drzwi, żebym mogła zajrzeć i pobrać wskazówki. Wiem, że to bardzo ludzkie, ale uspokajają mnie te potwierdzenia. Uspokajają i cieszą, bo zazwyczaj jest to w punkt trafione. A to spotkanie właściwego człowieka o właściwej porze, a to temat, gdzieś usłyszany, dający mi rozwiązanie mojej zagwozdki, a nawet ratunek pisklaka przez dorosłe mewy. Ja rozmyślam o poderwaniu się do lotu, rozwinięciu skrzydeł i minutę później widzę pisklę, które chce się wzbić, lecz nie udaje mu się na ruchliwej ulicy. Gdy próbuje po raz kolejny, podlatuje do niego dorosła mewa. Wygląda to jak atak, jest w tym agresja, lecz widzę, że dzięki temu pisklak wzbija się coraz wyżej. Matka(ojciec?) atakuje go dopóki nie wzleci na odpowiednią wysokość po czym zaczyna lecieć obok. Piękny widok swoją drogą...
Więc wszędzie wokół są odpowiedzi, znaki, podpowiedzi, wystarczy spojrzeć.No i być cierpliwym ...

 06.07.21r.

Ten spokój jest zadziwiający. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę czuła w sobie coś takiego. Minęło zaledwie kilka miesięcy od mojego pierwszego spojrzenia w "zwierciadło", w swoje odbicie, a już takie rzeczy... Tylko parę miesięcy lecz wiele, wiele dni. I choć dni było sporo to i tak nie podejrzewałam że tak szybko osiągnę taki stan. Nie twierdzę, że jestem jak skała, daleko mi do tego, lecz z dnia na dzień odkrywam w sobie kolejne pokłady spokoju właśnie. Każdy kolejny pokład jest bardziej stabilny niż poprzedni. Z każdym stopniem porzucam kawałki siebie i jednocześnie zyskuję kawałki mnie. Te kawałki układają się powoli w całość, która jeszcze cała nie jest. Lecz to mi nie przeszkadza bo i tak jestem pełniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Z tym spokojem uczę się kochać wszystkie cząstki - te które odchodzą, te które zostają i te całkiem nowo przybyłe. Ten stan pozwala mi patrzeć na problemy, które się pojawiają jak na wyzwania. Na niespodziewane wydarzenia jak na dary od losu. Dary w postaci nowych doświadczeń. Z tym spokojem możliwa jest zmiana perspektywy na taką, z którą chce się żyć a nie tylko przeżyć. Dlatego dziękuję sobie i wszystkiemu co jest za to, że to osiągnęłam.

 01.07.21r.

Znowu na skałach, znowu oczy skierowane ku wodzie. Czystej, spokojnej wodzie, która przypływa i odpływa co sześć godzin. Jakby, głęboko oddychając, ziemia obdarowywała nas skarbami swojego jestestwa. Pomimo tyłu krzywd jakie Jej wyrządziliśmy Ona wciąż wychodzi nam na przeciw. Żaden człowiek nie byłby do tego zdolny... Dla niektórych to tylko planeta złożona ze skał, wody, roślin - martwa kula z życiem na niej. Dla mnie ta kula jest bardziej żywa ode mnie. Dlaczego? Nie może być inaczej, gdyż Ona kocha bardziej a Jej miłość jest bezwarunkowa do każdego na Niej istnienia. W innym przypadku nie byłoby nas już tutaj. Dla Niej my jesteśmy jak pchły, myślę, że nie byłoby to problemem po prostu się nas pozbyć. A jednak, pomimo całego zła, jakie Jej wyrządziliśmy i wciąż wyrządzamy, Ona wciąż rodzi owoce, napełnia swoje koryta wodą, daje schronienie. Bo kocha. Bezwarunkowo. Moim marzeniem jest nauczyć się tak kochać. Pierw siebie, by następnie móc pokochać tak czysto świat, w którym żyję. Pokochać swoje wady i zalety, wszelkie słodkie niedoskonałości, śmieszności i całą mnie. Wiem już, że jest to możliwe i dlatego przychodzę na te skały. Po inspirację, po podpowiedź, po radę Matki. I nigdy się nie zawodzę. Ona zawsze czeka by napełnić moje serce nadzieją i miłością. W szumie fal, w ptakach obserwujących mnie ukradkiem, w śmiechu ludzi korzystających z radości kąpieli. Wszędzie Jej miłość przemawia do uszu chcących usłyszeć. A moje aż się do tego wyrywają 😊

Gdy jest mi smutno Ona otula mnie i pozwala się wypłakać i wyżalić. Szlocham wtedy bez skrępowania i z każdą łzą czuję się lżejsza. A wiatr delikatnie suszy moje oczy. Wtedy, całą sobą czuję tę miłość i to uczy mnie tego wspaniałego uczucia tak innego od tego co znam. Pewnego dnia, jak dorosnę, będę kochać tak czysto jak Ona. Pewnego dnia dowiem się jak to jest...

 29.06.21r.

Parę minut temu doszłam nad morze na "swoje" skały. Słońce świeci, ludzie pływają na deskach, przemykają żaglówki. Kocham to miejsce. Jest odpływ, dość duży, domyślam się, że niedługo zacznie się przypływ. Więcej ludzi zejdzie się korzystać z cudu wody. A teraz jest czas spokoju i ciszy. Czas dla mnie. Mam kawkę w termosie, wodę w butelce, spokój w sercu.
Dzisiaj w nocy znowu doznałam olśnienia. To znaczy olśnienie to za duże słowo, po prostu doszłam do wniosków, do których już jakiś czas temu się przymierzałam. Tylko strach mnie powstrzymywał, żeby nadać im realny kształt. A dziś w nocy zrozumiałam, że nie mam się czego bać, naprawdę, przecież i tak dam radę - jak zawsze. I tak będzie dobrze...
A rozchodzi się o dwie sytuacje. Pierwszą jest moja praca sezonowa. Jest to sprzątanie po studentach, w hotelu(nie do uwierzenia jakie studenci mają tu standardy, sama chętnie bym zamieszkała w takim hotelu). Jest to tzw deep clean, czyli baaardzo dokładne sprzątanie. Już trzeci rok się tym zajmuję. W tamtym roku, po sezonie, dochodziłam do siebie trzy miesiące, a lekarze chcieli mnie wysłać na kolejną operację. Tym razem nerwu z prawej strony kręgosłupa. Nie zgodziłam się, ćwicząc jakoś doszłam do siebie. W tym roku wystarczyły dwa tygodnie. I to nie codziennie. Po dwóch tygodniach ból promieniuje już do prawego pośladka, uda i kolana. Wiem, że niedługo dojdzie do łydki, przerabiałam to z lewej strony cztery lata temu. Oprócz tego prawa ręka(która notabene również powinna być zoperowana trzy lata temu) odmówiła posłuszeństwa na równi z kręgosłupem. Nie będę opisywać bólu i zawodu, nie o tym historia. Historia jest o szacunku i miłości. Już cztery lata temu lekarz, który robił mi dekompresję nerwu przykręgosłupowego zastrzegł z, że koniec z ciężką pracą. Ale ja - oczywiście - wiedziałam lepiej. Jestem młodą, silna, dam radę. Tym bardziej, że gotówka przecież potrzebna. A to na wakacje, a to na troszkę ekstrawagancji, na wszystko co sobie wymyśliłam tak naprawdę. I tak z roku na rok, przez trzy, cztery miesiące dobijała swoje ciało tłumacząc to sobie przymusem. Aż wczoraj zrozumiałam, że nie tędy droga. Że w ten sposób wykończę siebie dość szybko i fizycznie, i psychicznie. Że już to przerabiałam i przecież doskonale wiem co będzie dalej. A lepiej nie będzie. I postanowiłam zrezygnować. Po prostu. Nie z dnia na dzień, wiadomo, lecz jak najszybciej. Definitywnie skończyć z tym co mi w żaden sposób nie służy. Poza finansowym aspektem, ale na szczęście od tego już nie uzależniam życia. Gdy to postanowiłam poczułam ulgę. Zdałam sobie sprawę, że częściowo podejmowałam tę czy inną dorywczą pracę nie z realnej potrzeby, a przez wzgląd na innych. Wszyscy, których znam gonią za pieniędzmi jak za jakimś bogiem, który może im dać wszystko. A jeżeli nawet nie gonią osobiście to oczekują, że ja będę gonić, bo przecież... właściwie to nie wiem co. Oczekują, że będę dobrze sytuowana, cholera wie dlaczego? Co im to daje? Who knows? Może tłumaczą sobie że w ten sposób jest mi lepiej?... Ja wiem że poza bólem i lekką nadwyżką funduszy nie daje to nic. Brak czasu, brak ochoty do życia z powodu bólu co najwyżej. Fajnie jest ze świadomością, że nie muszę i że to ja decyduję o moim życiu, zdrowiu i samopoczuciu. Lubię to 😊💪
Druga sytuacja wiąże się z moimi plecami i prawą ręką właśnie. Przez parę lat zapierdalam się rękoma i nogami przed kolejnymi operacjami. Jestem już po dwóch, a mam 36 lat. Pierwsza to plecy, a druga to haluksy. Nie chciałam więcej interwencji chirurgicznych, przestałam ufać lekarzom po sześciu latach leczenia w Anglii. I tak lata mijały, a mi się tylko pogarszało. Nie dawały nic, albo prawie nic ćwiczenia. Tzn dawały, jak siedziałam w domu i nic nie robiłam, ale wystarczyło, że miałam zamówienie na parę kilo pierogów (robiłam pierogi na zamówienie przez parę lat) i już cyrk się zaczynał na nowo. A jak wskoczyło coś dorywczego było jeszcze gorzej. Lecz ja dalej- operacji-stanowcze nie!!!
A wczoraj nadeszły kolejne zadziwiające wnioski. Zadziwiające, lecz oczywiste w sumie. Mianowicie - owszem, mam tu ciekawe przygody z lekarzami i z ich dziwnym podejściem do pacjenta. Gdyby z pięć lat temu nie zwlekali i nie bagatelizowali moich problemów (co jest tu nagminne) obeszłoby się bez operacji na przykład. Owszem, zanim przebijesz się przez lekarza rodzinnego możesz osiwieć. Czasami lata się przebijasz... Ale!!! Same operacje, i stóp i pleców, wyszły genialnie. Stopy do dzisiaj nie bolą (minęło pięć lat), zero nawracających haluksów. Plecy, w porównaniu z przeszłością, super, przynajmniej z lewej strony, tam gdzie zoperowane. Chyba że je przeciążeń, ale to już moja wina nie lekarzy. A fakt faktem, że choć jestem młoda to zniszczyłam swoje ciało dość konkretnie. Od nastolatki pracowałam za pięcioro, najlepiej, najszybciej, niezawodnie, zawsze na zawołanie. Już nie będę się rozpisywać, że to "naj" też wynosimy z domu, to oczywiste jest chyba. Zaczęłam pracować jak miałam 15 lat, nigdy się nie oszczędzając, nie chodząc na zwolnienia, nawet kiedy były poważne wskazania ku temu, oczekując od siebie 500%wydajności. Do tego dochodzi stres. Ten wyniesiony z dzieciństwa i ten ciągły w dorosłym życiu. Ciało napięte, nigdy nie dające sobie wytchnienia, problemy z jelitami, z sercem, potem z plecami i resztą. I w ten sposób doprowadziłam do tego co mam teraz. Choć po operacji pleców ćwiczę, chodzę na spacery, dbam o siebie dużo bardziej niż przed to szkody już są wyrządzone. Przeze mnie osobiście zresztą. Wmawiałam sobie, że dam radę sama to ogarnąć, lecz prawda jest taka, że jeszcze za mały pikuś jestem by to zrobić. A uszkodzenia się pogłębiają.
Więc dzisiaj zadzwoniłam do lekarza. Oddzwoni dopiero za tydzień i wtedy poproszę o dokładne sprawdzenie i pleców i ręki. Jeśli zaproponują mi znów operację zgodzę się. Zgodzę się z tym podejściem, które miałam do dwóch poprzednich. Że mi pomogą. A po operacji już nie będę podejmować pracy, która niweczy skutki tejże operacji. Może skończę książkę, będę robić swoje mydełka i będę cieszyć się życiem. Dlaczego? Ponieważ najwyższy czas zacząć się szanować. Nie tylko ducha, ale także ciało, które już tyle wycierpiało. Przestać oczekiwać cudów, wziąć za siebie odpowiedzialność i w końcu zacząć kochać siebie tak jakbym chciała być pokochaną. Zadbać o siebie tak, jakbym chciała, żeby ktoś o mnie zadbał.
Ech, nawet fajnie jest być dorosłym... 
 
P. S. Kontynuacja 25.06 wieczór
Uwielbiam tę synchronizacje 😊I te potwierdzenia 😁
Jak wróciłam znad morza napisała do mnie koleżanka. Zapytała czy nie chciałaby zająć się dwuletnią córeczką jej znajomej bo poszukuje opiekunki. Tylko na dwie godziny dziennie. Zobaczę co z tego wyjdzie, ale liczy się fakt zaistnienia w mojej przestrzeni. To jedno. A druga koleżanka w rozmowie powiedziała, że szukają dziewczyn do pracy w hotelu. Jeszcze nie wiem co z tego wyjdzie, ale jeśli wyjdzie to pójdę na 16 godzin tygodniowo do tego hotelu. W tym hotelu praca jest lżejsza niż tam gdzie jestem teraz, też sprzątanie, ale na bieżąco, nie raz na rok. Obie oferty pojawiły się na następny dzień po moich przemyśleniach 😁
P. S. S. 26.06
Poszłam z synem do pracy (syn dorabia sobie na wakacje i na osprzęt do komputera) i, zanim zaczęłam, porozmawiałam ze swoim pracodawcą o mojej decyzji. Trochę obawiałam się tej rozmowy, bo jednak nie wiemy jak ktoś zareaguje na to, że się zwalniasz. Ale człowiek ten zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, powiedział, że rozumie, że zdrowie jest najważniejsze i że i tak jest wdzięczny za pracę jaką już wykonałam. Cudnie

 

 21.06.21r.

 Właśnie przeżyłam coś tak cudownego, że wciąż łzy lecą mi po policzkach. Nie spodziewałam się takiego przeżycia - jak zawsze :). 

Około godzinę temu poszłam na swoje stałe miejsce oglądać zachód słońca. Czyli u mnie na poddaszu, pod oknem dachowym. Zaskoczył mnie piękny widok pomarańczowej kuli, ponieważ od wczoraj pada a niebo jest zachmurzone. Właściwie to były same chmury przez te dwa dni, ale i tak poszłam sprawdzić. I nie zawiodłam się. Słońce razem z wiatrem  jakimś cudem rozrzedziło chmury akurat na zachód. Z jednej strony niebo było ciemne i ciężkie od chmur, a z drugiej pomarańczowo-brzoskwiniowo-żółte z paroma tylko białymi chmurkami. Rozsiadłam się, zawołałam kocicę i oddałyśmy się rozkoszy podziwiania. Zaczął kropić deszczyk , nawet nie deszczyk - mżawka bardziej, która idealnie wpasowała się w chwilę. Pomyślałam o tęczy, o tym , że zapewne gdzieś się pojawiła, ale nie mogłam oderwać oczu od spektaklu przed sobą , żeby poszukać. Im niżej było słońce tym intensywniejsze barwy niebo przybierało. Zawsze mnie zadziwia, nieważne ile razy oglądam zachód słońca, różnorodność i piękno tego zjawiska. A oglądam często, ponieważ z poddasza przez cały rok mam taką możliwość. Z jednej albo z drugiej strony. I zawsze jest inaczej, zawsze. Gdy słońce było już na dole zamieniło się w wielką , pomarańczowo-czerwono-purpurową kulę. A niebo... Ach- nie do opisania, takiego piękna naprawdę nie da się opisać. Łzy popłynęły mi po raz pierwszy. Gdy zniknęło przeniosłam się do drugiego okna -naprzeciwko dachowego, i ujrzałam przepiękną , podwójną tęczę. Patrzyłam na nią kolejne dziesięć minut i kolejne łzy płynęły swobodnie. Zastanawiałam się jak to jest, że ja taka mała, taka jedna z wielu mam zaszczyt i dostęp do takiego widoku? Wdzięczność wypełniła moje serce , a pomarańczowa poświata poddasze, na którym mieszkam. To powiedziało mi, że to jeszcze nie koniec spektaklu, więc powróciłam do okna dachowego na ciąg dalszy. I dobrze, że to uczyniłam. To co rozgrywało się na niebie...  Nie ma szans, żeby słowami opisać te barwy, te kształty, nawet ten wiatr. Patrząc na to łkałam ze szczęścia a serce odczuwało błogość i ukojenie. 
Nagle ptaki rozpoczęły swój własny spektakl. Mewy. Zawsze żegnają się ze słońcem, do tego jestem przyzwyczajona, ale dzisiaj przeszły same siebie. Ja siedziałam przy swoim otwartym oknie , a 40 może 50 mew latało nade mną śpiewając, bawiąc się, żegnając dzień. Zaparło mi dech w piersiach, kiedy po chwili spostrzegłam , że tylko nade mną jest taki pokaz. To znaczy nad domem ,w którym mieszkam. Z poddasza widzę dużą część miasta , mewy mieszkają na wielu dachach, ale dziś skupiły się na części gdzie ja mieszkam- na szczęście dla mnie :). Zatkało mnie z zachwytu, ponieważ to był prawdziwy taniec i śpiew. I to wszystko było tak harmonijne i spójne... Po jakimś czasie znowu przeszłam do drugiego okna, żeby zobaczyć barwy po tamtej stronie i, choć mi samej ciężko w to uwierzyć, te wszystkie mewy przeleciały na tę stronę kontynuując pokaz. Sprawdziłam, nie było ich już "tam" , były "tu". Wdzięczność do tych stworzeń, do całego stworzenia ponownie zalała mi serce i całą mnie. Zdałam sobie sprawę ze swojego bogactwa i szczęścia. Wiem, że ten moment, ten zachód słońca zapamiętam na zawsze. 
Cudownie jest żyć. Dziękuję.

19.06,21r.

Spalam 12 godzin! No, może 11. Dawno mi się to nie przydarzyło. Od roku czy dwóch nawet wystarcza mi 6, 7 godz. snu. A dzisiaj... Cóż, widocznie tego potrzebowałam. Sny miałam tak ciekawe, że mogłabym spać kolejne 12 😊😴

Oczywiście teraz pamiętam tylko skrawki, ale wiem, że budziłam się ze 4 razy z uśmiechem na ustach.
A gdy już się obudziłam na dobre znalazłam na komunikatorze wiadomości od znajomej. Wiadomości pełne złości i żalu, ponieważ jej zdaniem źle postąpiłam. Nie będę się tu rozpisywać o całej sytuacji, wystarczy, że napiszę, że chodziło o prawdę. Zostałam zapytana o mój punkt widzenia i go przedstawiłam. Ale nie to jest istotne, istotna była moja reakcja. Kiedyś, wcześniej, można powiedzieć nawet w innym życiu, odpisałabym równie zjadliwie, nie szczędząc kolejnych gwoździ uwydatniających wady i niedoskonałości tej osoby. Miałabym swoją prawdę, którą koniecznie musiałabym przedstawić i prawdopodobnie wywołałaby parodniową lub dłuższą dyskusję (a raczej kłótnię). A dzisiaj? Nie. Przeczytałam wiadomość, według której w skrócie jestem fałszywym tchórzem i... nic. Ani mnie to nie dotknęło, ani nie zabolało, nic. Przyjęłam do wiadomości punkt widzenia tejże osoby i stwierdziłam, że każdy ma prawo widzieć świat i otoczenie według siebie i tyle. Od razu doszedł do mnie bezsens wkręcania się w tę historię. I nawet nie obchodzi mnie, że ta jednostka będzie miała taki skrzywiony obraz przez długi czas, może nawet do końca życia. Bo wiem, że to jest jej wybór. A moim wyborem jest odejście od tego. Moim wyborem jest odrzucenie dramatu, zamiast chęci taplania się w nim.
Więc dzisiaj, po raz pierwszy, świadomie, moją reakcją był brak reakcji. Może dla niektórych to nic, ale dla mnie to jak zdobycie Czomolungmy. Ostatnio coraz częściej miewam momenty, w których czuję się szczęśliwa i to był jeden z nich. Siedziałam rano, z kawą w ręku, trzymałam telefon, na którym czytałam o sobie niefajne rzeczy i uśmiechałam się od ucha do ucha. Wariactwo, ale jak dla mnie raj. I o dziwo te właśnie wiadomości rozpoczęły mój dzień z pozytywną nutką, niespodziewanie. Co będzie dalej, kto to wie? Ważne, że teraz jest dobrze, nawet bardzo.
Ps. Jeszcze jedna uwaga. Dodana na końcu, lecz nie wiem czy nie najważniejsza. Po odczytaniu wiadomości i zdaniu sobie sprawy ze swoich odczuć poczułam WOLNOŚĆ. I to nie dlatego, że uwolniłam się od ludzi, którzy już od jakiegoś czasu są na innej ścieżce, nie. Uwolniłam się od siebie. Od tej części mnie, która zawsze chciała mieć rację, ostatnie słowo, zawsze musiała przekonywać świat do swojego spojrzenia. Która lubowała się w dramacie jak w niczym innym. To znikło. A gdy "to" znikło, ja poczułam się WOLNA.
Dziękuję

18.06.21r.

 Po raz kolejny okazało się, że wystarczy tylko intencja i trochę wkładu, ruchu, niekoniecznie od razu rozwiązanie problemu, by wszechświat ruszył wszystko dalej😊. Zauważyłam to już około rok temu, miałam dwie sytuację, które mi to potwierdziły. Pierwsza była z moimi kotami. Moja kocica ma 6 lat a kot 3. Praktycznie od początku walczę z pchłami. Przez parę lat próbowałam wszelakich specyfików (obroże, tabletki, kropelki), które, owszem, działały, ale tylko przez chwilę, czyli czas podany na opakowaniu. Syzyfowa praca. Rok temu zrezygnowałam ze specyfików sklepowych i zrobiłam zasypkę naturalną z ziemi okrzemkowej, proszku na-an i olejków eterycznych. Zasypałam koty ze trzy razy, z odstępami czasowymi. Było lepiej, ale nie mogę powiedzieć, że pchły zniknęły zupełnie. Oprócz tego porozkładałam w całym domu malutkie pakunki z piołunem. To było z rok temu a dopiero niedawno zauważyłam, że ani Nita ani Misza już się nie drapią. Po dochodzeniu okazało się, że pcheł nie ma, nie mam pojęcia kiedy zniknęły. Wiem, że jeszcze dwa miesiące temu były... Trzeba też dodać, że od około roku, może pół roku właściwie, moje koty mają więcej uwagi ode mnie. Od momentu kiedy poczułam tę nieziemską miłość w sobie (w grudniu, wtedy kiedy zobaczyłam też swoje demony) zmieniło się moje zachowanie. Teraz dosłownie czuję miłość przelewającą się przez moje palce i nic już nie robię automatycznie. Czyli że jeśli kotek chce miłości, to ja odkładam to co robię na bok zupełnie i poświęcam czas tylko na dawanie tejże miłości. Więc wniosek jest taki: szczera intencja (czysta miłość) +działanie (zasypka) wyeliminowały w końcu to z czym chemia sklepowa nie umiała sobie poradzić przez lata.

Druga sytuacja była z bliską mi osobą, która już od jakiegoś czasu popadała w coraz większą depresję. Przez ponad rok widziałam to i nawet podpytywałam jak mogę pomóc, ale tak naprawdę czas leciał i nic się nie zmieniało. I znowu, dopiero po wydarzeniach grudniowych, naprawdę zobaczyłam jak ciężko ma ten człowiek i po raz pierwszy szczerze zaoferowałam siebie. Zapewniłam, że cokolwiek by się nie wydarzyło, ja zawsze będę obok, że nie jest sam. Przez parę dni, po raz pierwszy od bardzo dawna, rozmawialiśmy sercami... Teraz minęło parę miesięcy i widzę, że człowiek ten zdołał się uporać z większością lęków, a nawet jeśli jakieś zostały, to on nie patrzy już na nie tak katastroficznie. Wrócił uśmiech, dowcip, chęci... I tu nie chodzi o moje cudowne działanie terapeutyczne, tylko o szczerą intencję i czystą miłość. Te dwie połączone moce same działają cuda.
A ostatnia sytuacja wydarzyła się w ciągu ostatnich paru dni. W poniedziałek zaczęłam sezonową pracę, jak co roku. Sprzątam w hotelach studenckich, których jest parę w moim mieście, ponieważ jest to miasteczko studenckie. Już w poprzednich latach zwróciłam uwagę na tony rzeczy wyrzucanych przez młodych ludzi na koniec roku. A można tam znaleźć dosłownie wszystko. Pościel, garnki, ubrania, suszarki, no wszystko, co potrzebne do domu. I to wszystko wędruje sobie na wysypisko. Więc w poniedziałek zaproponowałam, że sprawdzę punkt, gdzie rozdają jedzenie bezdomnym i biednym i zapytam czy potrzebują tego typu sprzęt. Jak powiedziałam tak zrobiłam. Wracając z pracy zaszłam tam, ale niestety było zamknięte. Nie było żadnej informacji kiedy będzie otwarte, w internecie też nic. Pomyślałam, że będę tamtędy chodzić co dzień i w końcu trafię. Następnego dnia, po pracy, dostałam maila. Tzn. niezupełnie ja dostałam. Była to wiadomość do wszystkich na aplikacji Nextdoor (sąsiedzka apka gdzie ludzie piszą gdy potrzebują ogrodnika, gdy zaginie im kot, lub kto gdzie się zaszczepił) A wiadomość brzmiała tak: "Witam, czy jest tu ktoś kto mówi po angielsku i po polsku? Pomagam w wydawaniu posiłków na Union Street i zawsze przychodzi pan, około 60-tki, polak, bardzo miły, uśmiechnięty, ale ni w ząb nie rozumiejący angielskiego ani też nie posługujący się tymże językiem. Chciałabym mu pomóc, powiedzieć, gdzie jeszcze może uzyskać pomoc, ale on nie rozumie. "
Patrzyłam na te wiadomość a uśmiech pojawiał się na moich ustach. Pomyślałam o intencji i ruchu. Odpisałam i umówiłam się na środę. Dziś jest piątek. W środę wszystko przebiegło lepiej niż dobrze. Byłam tłumaczem i umówiłam się z ludźmi, którzy prowadzą ten punkt a propos rzeczy od studentów. Byłam tam półtora godziny i przez ten czas wydarzyło się wiele ciekawych rzeczy.
Zastanawiam się ile takich wydarzeń przegapiłam w swoim życiu?... Ech, zresztą nieważne. Ważne ile jeszcze przede mną.
Dziękuję ❤

 17.06.21r.

Witam
Obudziłam się dzisiaj a za oknem deszcz. Po paru pięknych, słonecznych dniach deszczyk przybył podlać trochę rośliny. I dobrze, w końcu tego potrzebują. Ostatnio zaczęłam pracę sezonową co zmniejszyło częstotliwość spacerów nad moje kochane morze, na moje wyjątkowe skały. Trochę mi tego brakuje (choć i tak chodzę, z tym że nie tak często) a co najdziwniejsze brakuje mi nawet trochę ludzi. Nie znajomych, tylko po prostu ludzi. A to pokazuje mi, że jak na razie wciąż jestem poza dryfowaniem. Ok. Fajnie. Zresztą tak naprawdę nic nie musi mi tego pokazywać bo czuję to w sobie. Zniknęło odrętwienie, przyszła przejrzystość. To, co mnie martwiło, zastanawiało, męczyło nawet, teraz wydaje się chmurką, która gdzieś tam odpływa. Była nade mną, owszem, ale już przemija. Zaczynam zauważać coś więcej niż konflikty i problemy naokoło. Nawet jestem w stanie inaczej spojrzeć na ludzi, którzy nieświadomie (bądź świadomie) chcą mnie ściągnąć z powrotem w dół. Teraz to przestało być istotne. To wszystko nie zniknęło, z tym że ja już tego tak nie odbieram. To po prostu nie jest moje. Ja zrobiłam i wciąż robię wszystko, co w mojej mocy, by uratować siebie, wrócić do siebie. Kiedy zwolnię i zatopię się w sobie widzę to wyraźnie i jestem z siebie dumna. A, że przy tym nieuniknione są zmiany zachowań, działań, słów (co nie wszystkim pasuje) - trudno. Że zmienia się życie zewnętrzne, przechodząc turbulencje, ok. Ale wystarczy mi moich odczuć z tym związanych. Nie potrzebuję złości, rozczarowania i innych uczuć, które bombardują mnie wokoło, w reakcji na zmiany w moim życiu. Jakiś czas to znosiłam, bo nawet nie wiedziałam, że to nie jest moje. Ale teraz wiem i jestem w stanie odrzucić to, co obce i zostaję ja. Zaskakująco spokojna, zaciekawiona, coraz bardziej pewna siebie. Wreszcie zniknęła ta niewidzialna obręcz, która zaciskała się na mojej głowie wiele, wiele lat. W jej miejsce powstała przestrzeń, tak odświeżająca i równomierna, że za każdym razem, gdy o tym pomyślę wzdycham z błogości. Nie znaczy to, że nie mam już galopów myśli czy przeskakiwania z tematu na temat, nie. Jestem człowiekiem, mam mózg potrzebny do działania, więc myślę. Do tego jestem zodiakalnym bliźniakiem, więc tak zwane "over-thinking" mam wpisane w to życie :). Ale teraz "widzę" co myślę. Zazwyczaj potrafię ocenić, czy ta myśl jest potrzebna czy buduje mnie w jakiś sposób, pomaga mi czy innym. A jeśli odpowiedzi brzmią nie, nie, nie- pozwalam jej odpłynąć w siną dal i robię miejsce na kolejną.
Zresztą doszłam do wniosku, że większość tych "nie-myśli" nie jest moich. Są to wgrane wierzenia i teksty ludzi, z którymi obcowałam te wszystkie lata. Czyli: Nie rób tego, bo i tak ci nie wyjdzie-to za trudne dla ciebie. 
Albo: Zrób to teraz, koniecznie, bo jak nie to świat się skończy.
Czy tez: Nie wiesz co jest dobre dla twojego dziecka, niewłaściwie nim kierujesz.
Te wszystkie teksty (i wiele, wiele innych) naprawdę nie są moje,choć przez lata sama je sobie powtarzałam w taki czy inny sposób. 
Dzisiaj Ja wiem, że nie ma rzeczy za trudnych - wystarczy się przygotować a co najważniejsze - wierzyć w siebie.
Ja wiem, że nie muszę się nigdzie spieszyć, wszystko i tak następuje w swoim czasie.
I wreszcie Ja czuję moje dziecko od momentu poczęcia, więź jaką mamy jest wyjątkowa. Mnóstwo rozmawiamy, wymieniamy poglądy. Wiem, że mój syn przewyższa mnie naturalną mądrością i spojrzeniem na świat o kilometry i dlatego jestem mu wdzięczna, że się tym spojrzeniem ze mną dzieli. I zawsze, ale to zawsze będę kierowała się sercem, tak jak to robiłam dotychczas, a nie rozumem.
Widzę, że z tym nowym rozeznaniem jest mi dużo lepiej. Dopiero zaczynam, ale już widzę, że wcale nie tak dużo jest moich "nie-myśli". Cieszy mnie to i przywraca nadzieję. Nadzieję na harmonię i równowagę. Ostatnio zastanawiałam się, kiedy powróci nadzieja? Nie chciałam przyspieszać, byłam gotowa zaczekać ile trzeba, by przygotować się na jej przyjście. I tu jest ten cud. Kiedy przyzwalam, ale jednocześnie odpuszczam cud się materializuje dużo szybciej, niż oczekuję (bo nie mam oczekiwań!!!)
Nie pozostaje mi nic innego jak podziękować sobie, pańskiej stronie(bez której o wiele dłużej trwałby ten proces) i wszystkim energiom, które mnie wspierają, za to gdzie jestem i zrobić użytek z zapalniczki, która pojawiła się w mojej dłoni. 

 13.06.21r
 Jak to jest ,że my- ludzie- zawsze szukamy winy? Jak nie w otoczeniu ,to w sobie? Czy naprawdę mamy wgrany gen niewolnika, który nie pozwala nam dostrzec naszej, nawet nie doskonałości , lecz po prostu normalności?
Złapałam się na tym wczoraj. Kiedy  zdałam sobie sprawę z tego , co robię aż otworzyłam oczy ze zdumienia.(leżałam próbując usnąć) . Choć okazało się, że obwiniam się praktycznie codziennie, to dopiero wczoraj zobaczyłam to tak wyraźnie. Wszędzie naokoło mnie latały " gdyby" i "czy powinnam" . " Gdybym się tak nie izolowała, nie byłabym tak samotna." " Czy powinnam pisać znajomemu to , co napisałam ( czyli prawdę) , że mam detoks na ludzi i z nikim się nie spotykam." ??? " Gdyby mi się bardziej chciało , mój syn nie musiałby teraz pracować....." I tak dalej, i tak dalej... 
I już , jak zwykle, miałam dać się ponieść, gdy coś jakby mi przeskoczyło w głowie. Co prawda fizycznie tego nie czułam, ale rzeczywistość jak się ukazała po tym przeskoku zwaliłaby mnie z nóg , gdybym nie leżała. Przecież sama do tego doprowadziłam. Sama zaczęłam te zmiany , te izolację ,sama dałam sobie samotność. Zrobiłam to , by w końcu wrócić do siebie, odnaleźć siebie w gąszczu masek. Syn ma 18 lat i super , że zarabia sezonowo i że mu się chce. Znajomi w końcu słyszą ode mnie prawdę, nawet jeśli nie jest ona tym, co chcą usłyszeć. 
Gdy tak o tym myślałam zagłębiłam się w przyczynę tej chęci bycia WINNYM. Bo tak jest. Albo stawiamy się w pozycji ofiary , albo zarzucamy się winą ( co też , zresztą, stawia nas w pozycji ofiary). Mało tego - zazwyczaj jesteśmy ofiarą i oprawcą w jednym. Ofiarą na przykład w domu , a oprawcą w pracy czy w szkole. Gdzie oprawca wcale nie musi znaczyć , że nakłuwamy małe myszki na szpikulce. Wystarczy , że odbieramy siebie jako winnego  czegokolwiek. A jak my się odbieramy , tak nas widzą inni. 
W moim przypadku doszłam do wniosku, że mój umysł po prostu zamienił sobie główny " atut " boleści. Z bycia ofiarą ( oprawcą również, ale w znacznie mniejszym stopniu) do pełnego bycia winną. 
Z - " Och, miałam tak trudne dzieciństwo " , " Nikt mnie nie rozumie w miłości" czy " Praca mnie wykańcza"  i.t.p. chciała przejść do - " Taka byłam nieznośna, to i takie dzieciństwo miałam" , " Nikt mnie nie kocha, bo na to nie zasługuję" czy " Nawet dobrej pracy nie potrafię znaleźć" i.t.p. Dlaczego? Ja doszukałam się paru przyczyn. Po pierwsze- umysł musi czuć się bezpiecznie. A że mój akurat przez 33 lata pławił się w nękaniu mnie w taki czy inny sposób, normalne jest, że znowu próbuje. W sumie to nawet oznacza, że działa prawidłowo :).  Owszem , mam zamiar go przeprogramować  , ale jak na razie spisuje się tak jak powinien. Nie oznacza to , że jestem jakoś specjalnie skrzywiona , nie bardziej niż większość ludzi, Po prostu : a) w dzieciństwie nie słyszałam nic poza pretensjami, oskarżeniami i obelgami. Albo ja tak pamiętam , co na jedno wychodzi. I chłonęłam jak gąbka wszelkie przywary , które na mnie nakładano. Jak my wszyscy...  Następnie - stworzyłam sobie życie , w którym mogłam kontynuować dzieciństwo, choć gdyby ktoś mi tak powiedział - zagryzłabym.  Partner - szukałam , szukałam aż znalazłam. Znalazłam człowieka, który kochał szczerze , ale tak samo jak ja, nie potrafił nic z tym zrobić. Nic poza wiecznym uwypuklaniem moich niedoskonałości , poza powtarzaniem, że nie jestem wyjątkowa czy wspaniała. Miałam tendencję do odlatywania w tym kierunku, lecz on szybciutko sprowadzał mnie na ziemię. Nie robił tego, żeby mnie zranić , nie. Po prostu taki był... Dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę , że człowiek , którego 12 lat temu wybrałam na partnera życiowego jest, ni mniej ni więcej, tylko zlepkiem dwóch osób z mojego dzieciństwa , które narobiły najwięcej bałaganu w mojej psychice. I to ja sama go wybrałam, taka jestem super, ekstra. Jednocześnie ja byłam mieszanką z jego dzieciństwa i tak sobie żyliśmy w świecie iluzji. 
Znajomych, których dobierałam w dorosłym życiu... Ech. Owszem, mam dwie kochane dusze, które zupełnie odbiegają od mojego toksycznego wzorca. Na szczęście je mam. A cała reszta, na przestrzeni tych lat była tylko przedłużeniem agonii dzieciństwa. Nawet nie będę tutaj opisywać toksyczności tych relacji, wystarczy , że powiem iż więcej sobie zabieraliśmy niż dawaliśmy. Do tego dochodzi niemożność komunikacji. Bo przecież jakby człek potrafił normalnie się wyrazić , to by zakomunikował o zachowaniach , które mu się nie podobają. Mhm... Normalny człek pewnie tak... Ale człowiek, który jest nauczony , że nie może mówić co myśli, co czuje, czego się boi a co po prostu go wk...urza, nie potrafi , choćby chciał. Zamiast sensownych zdań wypadają z niego puste frazesy i pretensje, bo nie umie inaczej. Więc to nie jest tak , że wszyscy w moim życiu są źli , a ja taka cudowna. Też nie. Wiem, że tych wszystkich ludzi miałam spotkać , tak jak oni mieli spotkać mnie. Tak samo połamaną jak oni. I niczego nie żałuję , naprawdę. Po prostu staram się zrozumieć... Więc całe życie przeskakiwałam z bycia ofiarą do bycia oprawcą , nieświadomie , jak kukła, marionetka, którą nakręcono raz, dawno, dawno temu i tak - na tym jednym nakręceniu- żyje swoje życie. I dobrze jest mi to widzieć. Dobrze choć trochę rozumieć te mechanizmy mej psychiki. I dobrze wiedzieć , że mam na to wpływ. Bo mam :). Już wczoraj nastąpił przełom. Gdy zdałam sobie sprawę z tego , co tu opisałam pomyślałam o tych niezliczonych momentach , gdy moje serce wychodziło na powierzchnię. Nie do mnie samej , lecz do potrzebujących. Pomyślałam, że owszem bywam sroga i być może niektórzy uważają mnie za wyniosłą czy nie taką , jak trzeba , ale to jest ich problem. Ja ( gdy wyłączę ten głosik w głowie) naprawdę się lubię , uczę się siebie kochać i  uważam się za osobę o wielkim sercu i  nieprzeciętnym umyśle. Nawet jeśli stworzyłam sobie życie, które mnie męczy czy rozczarowuje , to ja też mam moc to zmienić. I to nie są puste słowa. Leżałam , myślałam o tym wszystkim, a gdy doszłąm do momentu własnej mocy moje serce zaczęło takie rewelacje , że aż popłakałam się ze wzruszenia. Bo ono tylko na to czekało. I choć zmiany wprowadzam już od roku czy półtora , to dopiero wczoraj , w pełni uświadomiłam sobie całą prostotę tego wszystkiego. Wiem , że to oczywiste, ale czy naprawdę ludzie to wiedzą ? Tak w sobie? Mianowicie - tylko ode mnie zależy czy pozostanę ślepą i głuchą marionetką czy też otworzę oczy i uszy i stworzę sobie życie jakie Ja chcę . Wiadomo , może być ciężko, ale lubię wyzwania :). nie zrobię tego w miesiąc czy w rok , dlatego potrzebuję wiary w siebie i zaufania- uczę się tego z każdym dniem. Serce z radości fikało koziołki , a ja moczyłam poduszkę łzami szczęścia z uśmiechem na ustach. 
Powolutku, powolutku , aż do ... szczęścia.
 
09.06.21r.
 Jakże łatwo wyjść zupełnie na zewnątrz, dać się ponieść zmartwieniom, radościom, życiu... Dać się przytłoczyć.
Jak prosto wrócić do wewnątrz, znaleźć ciszę, oddać się sobie i pozwolić by pochłonęła mnie błogość... 
Dlaczego połączenie tych dwóch stanów jest tak trudne? A ja czuję, że tylko wtedy gdy znajdę tę harmonię będę czuła się pełna. Będę sobą. Kiedy w końcu scalę tę dwie skrajności stanę się całą "Ja", która tylko wygląda to z jednej, to z drugiej strony i czeka... Czeka aż się poskładam. Z cierpliwością matki i ciekawością dziecka. A ja się składam. I choć wcześniejsze parę miesięcy czułam jakby czas tak się zapędził, że czasami zapominał o niektórych dniach, to teraz, choć wiem, że tygodnie mijają, wszystko inne stoi w miejscu. Przyszedł czerwiec, a ja czuję, jakby maj dopiero rozkładał skrzydła. Bez pośpiechu, bez presji... A tu już kolejny miesiąc, podczas którego uczę się siebie. Uczę się obserwacji swoich zachowań, swoich myśli, swoich uczuć. Uczę się otwierać na intuicję oraz wyrażać siebie. Uczę się rozumieć siebie i innych...
A podczas nauki - spostrzegam. Już coraz częściej widzę, kiedy wracam do kokonu ofiary i nawet czasem udaje mi się uśmiechnąć się do siebie za tę nadzwyczajną upartość. Moja strefa komfortu, którą było/jest dążenie do konfliktu, jak na razie pozostaje strefa wyłączoną z użytku. Nie wiem na jak długo, ale bardzo mi przyjemnie kiedy tak jest. 
No i ważna sprawa - moja kocica zmienia się razem ze mną. Z kotki, która czaiła się na każdym kroku i nie za bardzo ceniła sobie pieszczoty przeistacza się w odważną kocicę okazującą miłość tak, że nawet ja(mająca z nią specjalne połączenie) jestem w szoku. Po 6 latach jak ją mam w końcu zobaczyłam sławne "oczy kota" np ze Shreka na żywo. Faktycznie, nie ma szans na odmowę takim oczom...
I tak przeistaczamy się obie, każda na swój sposób, z dnia na dzień zbliżając się coraz bardziej do siebie
 
 08/06.21r.
Dziś jest wyjątkowy dzień, 8 czerwiec. Tak, 08.06. Z dniem dzisiejszym kończę drugą osiemnastkę. Obudziło mnie słońce, wciąż pogoda jest piękna. Jest ciepło, a dopiero 07:43. Także prezent od losu już dostałam :). Za około 2 godziny obudzę Nataniela i pójdziemy na Devil's Point, nad morze. Nie taki był plan, ale tak wyszło i w sumie dobrze. Gdyby nie to istnieje możliwość, że zalegałabym w domu cały dzień a tak już o 10:00 będę moczyć stopy w wodzie.
Wczoraj znowu miałam taki dziwny stan. To już nie jest zawieszenie, dryfowanie... Nie, to coś jakby... Żal? Chyba tak. Żal za tym, co minęło . Za naiwnością i ślepotą, choć wiem jak to brzmi. Żal za prostymi, utartymi ścieżkami(choć na tych ścieżkach zawsze się gubię) ,żal za znanymi mi ludźmi (choć w większości tylko mnie ranili) żal za przewidywalnymi sytuacjami... Po prostu żal za tym co było. A do tego dochodzi niepewność tego co będzie i mam na talerzu danie, które się nazywa "jak żyć?" To nie jest zmartwienie raczej. Bardziej ciekawość i niecierpliwość, bo chciałabym już wszystko wiedzieć. Jednocześnie (na szczęście) czuję, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce.
18 lat temu miałam wielki brzuch a w tym brzuchu 8 miesięcznego syna. Wszyscy pili i się bawili a ja popijałam soczki. I naprawdę nie przeszkadzało mi to. Głaskałam brzuch i myślałam o swojej pełnoletniości. Teraz mój syn będzie miał 18-tę, a ja przez jakiś czas będę w szoku, że to już. Jak to jest, że nie czujemy tych lat? Wiadomo, dzieci rosną, my sami się przemieniamy, ale jak to możliwe, że upłynęło tyle czasu? Kiedy? Czy to dlatego, że nasze dusze są bez-wiekowe i zawsze jesteśmy w tu i teraz? Nie wiem, ale wiem, że nie wiem kiedy to zleciało.
Tak więc dzisiaj życzę sobie wszystkiego o czym marzę. Nie naraz- bo zwariuję, ale stopniowo. Życzę też sobie, żebym miała siłę i chęci, żeby sobie te marzenia realizować krok po kroku. Również sobie dziękuję. Za wytrwałość, upór i wiarę. Gdyby nie to nie byłoby mnie dzisiaj tu gdzie jestem. Także - DZIĘKUJĘ MADZIU ❤❤❤❤❤
I składam ciepłe życzenia do wszystkich dzisiejszych jubilatów. Wysyłam wam promyk prosto z mojego serca do waszego. Jest to promyk o wyjątkowych właściwościach. Gdy doleci już do odbiorcy sądowi się wygodnie i zaczyna rosnąć. I w ten sposób zmienia się w potężny promień miłości, który promieniuje nie tylko wewnątrz, ale również naokoło. Życzę nam wszystkim cierpliwości, wytrwałości i siły. Te trzy atuty wydają się być niezbędne do odkrywania siebie i tworzenia nowego świata.
 
 07.06.21r.
 Powoli oswajam się z samotnością. Z każdym dniem okazuje się, że jest mi w niej coraz przyjemniej. Doceniam momenty ciszy, w których mogę zatopić się i odnaleźć ciszę w ciszy, która cicha wcale nie jest. Chwilę, gdy jedyną osobą do konwersacji jestem ja sama i korzystam z tego przywileju z ochotą. Oczywiście wciąż mi się zdarza bać się tej samotności, ale już coraz rzadziej. Kiedy to się zdarza myślę do kogo zadzwonić, z kim się spotkać, co zrobić by załatać uczucie pustki. Czasami nawet dzwonię. Lecz zazwyczaj potrafię sobie wytłumaczyć, że ten lęk jest przed sobą a nie przed innymi. Że to ja sama wprowadzam się w stany lęku byle by nie zagłębić się głębiej w siebie. I czasami jeszcze udaje mi się tym lekiem wygrać. Ale teraz mogę to obserwować. Nie jestem już biernym uczestnikiem zdarzeń jak przez te wszystkie lata. Biernym i niewidomym. Coraz częściej bywam świadoma swoich zachowań. Wciąż zwiększa się częstotliwość momentów, gdzie w krytycznych sytuacjach (bądź po prostu stresujących) potrafię stanąć z boku i przyjrzeć się zdarzeniu z punktu obserwatora. I wyciągnąć wnioski,nie zawsze trafne, ale zbudowane na stabilnym podłożu spokoju wewnętrznego. Z dnia na dzień samotność podoba mi się coraz bardziej. Coraz rozkoszniej się w niej układać i ją przytulać. A ona otula mnie miłością i wlewa mi spokój do mego ducha. I dlatego:
Dziękuję Ci Samotności, że zawitałaś do mojego życia i pokazałaś mi jak dużo mnie omija.
 
02.06.21r.
Tak, oddech. Napisałabym, że jest najważniejszy, bo tak było w moim przypadku, ale każdy ma swoją ścieżkę, niekoniecznie taką samą. Dla mnie od oddechu się zaczęło. To znaczy zaczęło się od małej komórki w dolnej części moich pleców, ale zaraz po operacji wzięłam się porządnie za ćwiczenie oddechu. Wpierw, żeby łatwiej mi się ćwiczyło. A potem w życiu codziennym. Zawsze miałam problem z medytacją. Jestem dość porywcza, gwałtowna, nie potrafię usiedzieć na miejscu, więc za każdym razem, gdy próbowałam medytacji dość szybko mi się nudziło. Tym razem nie myślałam, że będę medytować, tylko, że nauczę się oddychać. Jako , że musiałam w końcu wziąć się za siebie zaczęłam chodzić na basen, 3,4 razy w tygodniu. Dość szybko okazało się, że nie umiem oddychać. Trochę mnie to zdziwiło. Wychowałam się nad morzem i z wodą zawsze byłam za pan brat. Od maleńkości. Z tym, że jak zdałam sobie sprawę, w morzu najczęściej nurkowałam, nie pływałam. Uwielbiam nurkowanie, ten podwodny świat, tę ciszę, ale wtedy na basenie pomyślałam, że trzeba było jednak część tej przyjemności wykorzystać by nauczyć się normalnie pływać. Więc w wieku 32 lat po raz kolejny uczyłam się pływać i co za tym idzie - oddychać. Przez rok dużo ćwiczyłam, chodziłam na basen, siłownię i parę grupowych zajęć. Wszędzie uczyłam się oddychać. Po roku, gdy okazało się, że wciąż czuje się dobrze zwolniłam i wprowadziłam oddech do 15-20 minutowych odcinków czasu, gdzie po  prostu leżałam i myślałam. Pierw parę razy w tygodniu (tak naprawdę jak mi się przypomniało) a potem, naturalnie co dzień. Z czasem udało mi się wyeliminować większość myśli skupiając się tylko na oddechu i intencji. Oddycham z przepony, napełniając powoli brzuch, potem żebra i na kończy klatkę piersiową. Powoli zaczęłam odkrywać cudowne właściwości każdego wdechu i wydechu. W życiu nie podejrzewałam, że oddech może być tak długi... Lepsze samopoczucie, dobra kondycja fizyczna, zmniejszenie lub zanik bóli, lepsza równowaga psychiczna ... A trzeba zaznaczyć , że byłam pierwszorzędną hipochondryczką. Serio - moich stu lekarzy może to potwierdzić :). Teraz praktykuję oddech parę razy dziennie, codziennie. Już nie muszę pilnować, żeby pamiętać. Robię to samoistnie, nieważne czy leżę czy spaceruje po parku. Wiem, czuję, że każda z moich komórek jest mi wdzięczna za ten święty tlen. A że trzeba być wytrwałym - no trzeba. Mi zajęło to około dwóch, trzech lat, ale jak już pisałam jestem dość roztrzepana. Podejrzewam, że w przypadku większości ludzi może być szybciej. W moim przypadku - może i długo, ale warto. 
Sny o lataniu mam od dziecka. Kiedyś, jak byłam mała, myślałam, że wszyscy je mają, teraz wiem, że owszem - dużo ludzi, lecz nie wszyscy, a przynajmniej nie wszyscy pamiętają. Niestety... Niestety dlatego, że uczucie latania jest tak cudowne, że życzę każdemu by mógł to przeżyć /prześnić.
W różnych odstępach czasu, w zmiennej scenerii, z różnymi stopniami trudności od zawsze latam sobie w moim nocnym życiu. Od jakiegoś czasu do tych moich snów dodawane są szczegóły, których wcześniej nie bylo(albo ich nie dostrzegałam). Np. Kiedyś bywało różnie w tych snach. Czasem latałam nad wodami i lasami beztrosko, chłonąc to cudowne uczucie, a czasami nie mogłam nawet odbić się od ziemi(coś jak sny gdzie uciekamy i nie możemy biec), a jak już się odbiłam to lot bywał nierówny i niepewny. Teraz mało, że nie mam momentów niemocy, to jeszcze zniknęła potrzeba ukrywania. Gdy śnię, że idę wśród ludzi i chcę polecieć, to nie szukam ustronnego miejsca, by móc spróbować wzlecieć, tylko z uśmiechem na ustach odbijam się lekko i już jestem w górze. A jeśli zdarzy się że nie wzlatuję lekko to wtedy znajduję ukryty sekret powietrza. Odkryłam go około rok, półtora temu w jednym ze snów. I to nie przy starcie a w trakcie latania.
Szlam po zatłoczonym centrum, tu u siebie, w Plymouth. Na chodnikach pełno ludzi, ja idę środkiem ulicy (z tym że ulica do tego jest tam akurat, nie to że taka buntowniczka jestem). Zwykle tak to wygląda, dużo ludzi na chodnikach, parę na ulicy, nic niezwykłego. I tak idąc zdałam sobie sprawę, że mogę lecieć, niekoniecznie muszę iść. Uśmiechnęłam się na tę myśl i lekko odbijając się od ziemi uniosłam swe ciało w górę. I tak sobie leciałam, płynęłam nad tymi ludźmi przez jakiś czas, po czym wzbiłam się wyżej. Chciałam dolecieć na szczyt wieżowca, który widziałam. Doleciałam  na wysokość może połowy budynku, gdy straciłam płynność ruchów,wiatr szarpnął moim ciałem i miałam trochę trudności z utrzymaniem się na wysokości. O wzbiciu się wyżej na razie nie miałam co nawet myśleć, bo całą uwagę poświęcałam utrzymaniu się tam gdzie byłam. Nie wiem ile to trwało, jak to w snach, ale po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że im bardziej się boję tego wiatru, tym mniejszą mam kontrolę nad swoim ciałem i lotem. Jak tylko o tym pomyślałam moje serce zaczęło się uspokajać a ruchy powoli wróciły do płynności przyjmując wiatr, a nie opierając się mu. Gdy moje ramiona ponownie się uniosły zapraszając te cudowne podmuchy do siebie, pod dłońmi poczułam... opór. Tak chyba najprościej mogę to opisać tak jakby był tam niewidzialny schodek, którego ja nie mogę zobaczyć, ale moje ciało (w tym przypadku dłoń) może go poczuć. Za każdym poruszeniem łopatek, ramion, rąk moje dłonie napotykały kolejne "schodki" pi których wspinałam się wyżej i wyżej. I choć wyglądało to jak normalny, płynny lot ja tak naprawdę wchodziłam po schodach. Tylko że rękami. Gdy dotarłam na dach wieżowca, który sobie upatrzyłam, wylądowałam (a właściwie opadłam, bo byłam wykończona) obok pary młodych ludzi, którzy podziwiali widok. Uśmiechnęliśmy się do siebie i niedługo potem się obdzielam.
Od tego czasu jak tylko mam jakiś problem ze wzbiciem się do lotu korzystam ze "schodków" i problem znika. Nawet jeśli normalnie latam, bezproblemowo, czuję je w powietrzu i powoli się ich uczę. A dzisiaj w nocy znowu się czegoś nauczyłam. Nie pamiętam dokładnie snu, wiem, że latałam. Było to przyjemne latanie, ale właśnie z nutką ciekawości i chęcią nauki. Tym razem okazało się, że nie tylko dłonie mogą wyczuć te schodki, ale też nogi. Tzn tak myślałam, że całe ciało może to wyczuć, ale dziś pierwszy raz o tym śniłam jest to niesamowite uczucie, szczególnie na początku, gdy jeszcze nie wiem jaki powinien być napór danej części ciała na powietrze. Zdarza się, że przy mocniejszym nacisku schodek znika, zostaje tylko powietrze. To tak jakby podnieść nogę w oczekiwaniu na krawężnik, a noga leci w dół, bo jakimś cudem krawężnik znikł. Jest to zaskakujące i dezorientujące na moment, ale to właśnie jest ta nauka. Szukanie, wyczuwanie tego powietrza i tej równowagi w sobie. Gdy zaczęłam wyczuwać te schodki dłońmi często, na początku, lustrowałam się nie mogąc uchwycić momentu nacisku. Nie za bardzo, ale jednak. Teraz już czerpię z tego czasu nauki. Poznaję powietrze, jego podmuchy i zawirowania. Daję się otulić jego podmuchami i poprowadzić.
Dzisiejszego snu dobrze nie pamiętam, ale pamiętam to uczucie w rękach i nogach, ta chęć nauki, tę czułość i beztroskę, kiedy "krawężnika nie było". I dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę z tego jak MOJE podniebne sny ewoluowały razem ze mną na przestrzeni ostatnich paru lat. Cieszy mnie to, bo są to moje ulubione sny.



 
 22.05.21r.
 Mam wrażenie, że pierwszy raz od ponad dwóch tygodni wyszło słońce. Tzn faktycznie wyszło, drugi raz w przeciągu prawie 3 tygodni, ale oprócz tego w końcu wyszłam z tego zawieszenia i mało tego - wyszłam z pozytywnym nastawieniem. Nie wiem jeszcze na jak długo, ale miło znowu jest wyraźnie spojrzeć na siebie i otoczenie. Do tego jeszcze kolejna, piękna synchronizacja z moją gwiezdną siostrą i wszystko wróciło na swoje miejsce. Tam gdzie powinno być. Po ostatniej sesji odzyskiwania duszy mam prawo przypuszczać,że najbliższe parę miesięcy będzie intensywne. Ale też wiem, że ta intensywność będzie wynagrodzona kolejnym zespoleniem wewnątrz mnie.
 
 Wróciłam przed chwilą do domu. Byłam na seansie odzyskiwania duszy. Drugi raz. Pierwszy raz byłam 20.02.20. Od tamtego momentu tyle się zmieniło we mnie i naokoło mnie... Sporo przeszłości przerobiłam, trochę zaczęłam porządkować życie, co wywołało niezły chaos. Dzisiaj tam tak naprawdę poszłam zaprowadzić koleżankę. Ale gdy ją zapisywałam, zapisałam i siebie. Tak "przy okazji"...
A teraz płaczę. Znowu... Szaman, który prowadził seans trafił w 10-tkę. Jestem po-blokowana od emocji. Oczywiście negatywnych. Bo to negatywne właśnie emocje trzymam w sobie, cholerna wie dlaczego. Mam pewne przypuszczenia, ale wiem, że muszę się w to wkopać. I wiem też, że będzie ciężko. 
                           
Pierwsza noc po seansie, a sny już zaczynają pokazywać kierunki. Ech... Moje stwierdzenie, że nie warto nic tłumaczyć ludziom, bo i tak do nich nie dotrze jest, krótko mówiąc, o kant.... pupy potłuc. W ten sposób zostawiam wszystko w sobie i trzymam ciasno, a ci, którzy mnie krzywdzą myślą, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Bo przecież nic nie mówiłam... Przemilczałam wszystko. Wszelkie wątpliwości, sprzeciwy, uczucia niesprawiedliwości. Wszelkie momenty, gdy coś mi nie pasowało, mniej lub bardziej, ale zagryzała zęby. Albo wyrzucałam z siebie cokolwiek powierzchownego, nic nieznaczącego. Dlaczego? Tłumaczyłam to sobie tym, że nie warto sobie strzępić języka na ludzi, którzy nawet nie słyszą co mówię. Trochę jest w tym prawdy, ale tylko trochę. Bardziej niż to obawiam się wyśmiania, niezrozumienia, bury nawet. Całe dzieciństwo i życie nastoletnie byłam uciszana, gdy chciałam wyrazić siebie. W taki czy inny sposób. Jedynie, kiedy to wierszy albo modlitw mi się zachciało, miałam jakieś tam pole do popisu. Czasem. Nie żebym była wyjątkiem. W takich czasach żyliśmy. "Dzieci i ryby...."
Co zabawne w mojej rodzinie nie było celebracji Boga, kościół czy wiary. Nic z tych rzeczy. Moja siostra przestała chodzić do kościoła zaraz po pierwszej komunii świętej, w wieku 8 lat. Nikt się nie sprzeciwiał. Ze mną było trochę inaczej. Po pierwsze, uwielbiałam chodzić do kościoła, czy rozmawiać z Bogiem. Czułam wtedy połączenie w sercu, które można powiedzieć uzależniało od swojej błogości. Nawet chciałam zostać siostrą zakonną :). Całe szczęście nie zostałam, bo cały kościół mógłby się zawalić. Ale nie o tym. Choć moja rodzina nie była religijna, to kiedy ja chciałam zrezygnować z kościoła, boga i w ogóle tego wszystkiego - nie mogłam. Nie mogłam, bo przyjaciółka rodziny była bardzo pobożna i zawsze się mną zachwycała. Jak u nas bywała padały pytania o wiarę, kościół i.t.p. A ja odpowiadała chętnie, ucieszona, że ktoś mnie słucha. 
Ale gdy odeszła moja siostra, a ja zaczęłam obwiniać siebie za jej śmierć, przeszła mi zupełnie ochota na Boga. Odcięłam się w wieku 11 lat od kościoła, Boga, Jezusa i wszystkiego, w co tak mocno wierzyłam. Sama przecięłam połączenie, które odczuwałam. A gdy to zrobiłam usłyszałem, że jak przyjedzie pani X. to nic mam nie mówię, mam udawać, że dalej jestem pobożna, żeby jej nie robić przykrości. Nie wiem ile ta szopka trwała, rok, dwa, pięć? Nie jest to istotne. Istotne jest to, że mała Madzia dostała informację, że ma nie mówić co myśli, bo może skrzywdzić innych. I druga informacja- uczucia pani X są ważniejsze od uczuć Madzi.
A to jest tylko jeden z wielu przykładów. To nie tak, że moja rodzina jest wyjątkiem, co to to nie. Większość ludzi pokolenia moich rodziców i ich rodziców tak ma. Tak zostali nauczeni, zresztą widzę powtarzalność tego schematu nawet w swoich rówieśnikach. A my potem nie potrafimy normalnie wyrazić siebie, tak jak nie potrafią nasi ojcowie, matki, babki, siostry... 
Nie moją rolą jest uświadamianie ludzi jaką krzywdę wyrządzają sobie, swoim dzieciom i wnukom. Jak tworzą kolejne, po-blokowane kopie siebie, tylko jeszcze bardziej połamane. To na razie nie mój cel. Moim zadaniem w moim tu i teraz jest odblokowanie czakry gardła, by móc normalnie zakomunikować siebie. Jeżeli będzie to "niegrzeczne" - trudno, ale będzie to moje. Jak się dokopię oczywiście. Myślę, że wszystkie odzyskane kawałki duszy od lat czekają na to z niecierpliwością. Każda chce coś powiedzieć od siebie, tyle lat milczały ukryte gdzieś głęboko. A ja świadomie dam im tę możliwość. Mam nadzieję, że będzie co zbierać jak skończę.
 
 19.05.21
 Jak odnaleźć siebie w gąszczu myśli i emocji? Skąd czerpać wiedzę, gdzie leży pragnienie zrodzone z duszy, a nie z umysłu? Jak rozpoznać błysk intuicji pojawiający się wewnątrz? Skąd wiedzieć czy zmęczenie umysłu jest też zmęczeniem serca? Czy na odwrót... Jak rozróżnić te wołania??? I czy trzeba? Zapewne niekoniecznie... Jesteśmy ludźmi, mamy swoje życia, ciała, umysły, dusze, wszystko razem. Po co to rozdzielać? Otóż nie rozdzielać tylko rozpoznać. Diametralna różnica. Poznać siebie na tyle, żeby wiedzieć, która z tych 3 części mnie jest najbardziej aktywna w danym momencie. Móc ją zharmonizować z resztą tak, by wszystko współistniało ze sobą, a jednocześnie pozwolić, by część najlepiej nadająca się do danej czynności wiodła prym przez okres działania. Np. Jeśli idę ćwiczyć to moje ciało będzie wiodło prym, przy czym jednocześnie umysł i dusza będą czerpać z tego doświadczenia. Lecz już bez próby wyjścia przed szereg. A jeśli idę na spacer to mój duch będzie na przedzie. Za nim ciało i umysł spokojnie zamykający pochód. Wymieniając się wzajemnie i uzupełniając może to wszystko istnieć w harmonii i zdrowiu...Tylko jak to zrobić na co dzień? Krok po kroku zapewne. Praktykując oddech, medytacje, wdzięczność... I moje ciało, i mój umysł, i moje serce pragną tej harmonii, więc do dzieła. No tak... Ale to ja. Ja mam to szczęście, że od paru lat pracuję z domu, więc mam czas na ćwiczenie oddechu, spacerowanie czy nasłuchiwanie tych wołań. A co z przeciętnym Kowalskim czy Smithem? Co z człowiekiem, który musi codziennie pracować, ogarniać dom, dzieci i zazwyczaj jest zajęty mnóstwem dodatkowych innych obowiązków? Jak taki człowiek ma cokolwiek usłyszeć w tym harmidrze? Ciężka sprawa. Można powiedzieć, że człowiek w mojej sytuacji zjeżdża ze ślizgawki, a pan Kowalski musi się po niej wspiąć. I tak sobie myślę, że na szczęście ludziom chce się wspinać. I brawo dla każdego jednego Smitha za wytrwałość, bo on naprawdę musiał znaleźć czas by zrobić cokolwiek dla siebie. Czas i odwagę.
 
15.05.21r.
 Dzień dobry.
 Coś się dzieje. Nie wiem co dokładnie. Może poczucie straty? Czy to to? Straciłam w życiu parę rzeczy, ale nie pamiętam jakie to dokładnie uczucie. Zresztą pewnie za każdym razem inne, w zależności od sytuacji i tego na jakim etapie życia jestem. Więc może to strata. Zniechęcenie? Nie, chyba nie. Nie czuję się zniechęcona, bardziej w letargu, gdzie nic się nie dzieje, a jeśli się dzieje to tak jakoś obok. Zapalam świeczki, wpatruję się w płomyk marząc, żeby to był płomyk nadziei, zapalający się w moim sercu. Marzę wiedząc, że jak na razie to tylko marzenia. W realnym tu i teraz nie ma płomyków. Wszystkie stare świece już się dopaliły, a nowe, świeże jeszcze nie zostały zapalone. Jeszcze nie znają swojego przeznaczenia. Więc jestem pomiędzy i nie za bardzo podoba mi się to uczucie. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam świadomie w takim stanie, wiem, że jestem teraz. Choć z drugiej strony czerpię z dziwnej, zawieszonej atmosfery i zatapiam się w spokój. Spokój bolesny jeszcze czasami, ale spokój. Nie czuję presji, żeby pozapalać czekające świece, byle tylko nadzieja rozświetliła moje serce. O dziwo nie. Wiem, że prędzej czy później przyjdzie taki dzień, że zapalniczka sama pojawi mi się w dłoni. Obiecałam swojej duszy, że nie będę się spieszyć i naprawdę się staram. Co prawda są potknięcia. I będą. Lecz coraz rzadziej mam nadzieję. A ona w nagrodę za wytrwałość wlewa po troszku ten spokój we mnie. Dlatego to co się dzieje przerobię powoli, krok po kroku... Może coś zrozumiem z siebie... 


 
 18.05.21r.
 Dzień dobry.
 Ostatnie 2 tygodnie były dziwne. Przeważnie byłam w stanie zawieszenia, jak we śnie. Dużo leżałam, myślałam, płakałam. Zawiesiłam sobie hamak na poddaszu i mam teraz idealne miejsce na relaks. Wiem, że częściowo było to spowodowane wydarzeniami, które mają miejsce w moim życiu, to zrozumiałe. Jednak zauważyłam, że gdy zmieniłam taktykę z ucieczki przed sobą na eksploatację swojego wnętrza, cała ja inaczej funkcjonuję. W dalszym ciągu mam rozgorączkowane zachowania, w których nie ma za grosz rozumu i nie sądzę, że zupełnie mi to minie. Taki mój urok. Lecz pomiędzy tymi momentami pasji jest... no właśnie, co? Uczucie dryfowania, spokojnego, niegroźnego dryfowania. Tak jakby bez steru, lecz to nie przeszkadza. Coraz większe uczucie spokoju. Nie we wszystkim, ale gdy przypomnę sobie o co denerwowałam się rok czy dwa temu postęp jest widoczny jak na dłoni. Coraz częściej udaje mi się uspokoić rozdygotane serce, czy zgalopowany umysł skupiając się po prostu na wdechu i wydechu. Kiedyś nawet sobie nie mogłam tego wyobrazić. A dzisiaj jestem tu gdzie jestem. I podoba mi się to miejsce. Coraz mniej może mnie wyprowadzić z równowagi, a moja perspektywa na wiele się zmieniła. Nie oznacza to, że stałam się słodka, spokojna i cicha. Co to to nie. Lecz teraz staram się mówić tylko wtedy kiedy wiem, że będę mówić swoją prawdę. Staram się nie wymyślać, nie kombinować, po prostu wykładam to co mam w sercu albo nie wykładam nic. Czyli często nic bo ludzie nie chcą słuchać czyichś prawd... A ci, którzy chcą słuchać odbierają mnie inaczej. Dialog przebiega bardziej w równowadze. W dalszym ciągu mam potrzebę izolacji, ale już trochę zelżało na szczęście. No i przestałam czuć wyrzuty sumienia z powodu tej izolacji, a to naprawdę duuużo. Czyli w dalszym ciągu wszystko jest tak jak powinno być. A ja sobie jeszcze podryfuję. Całkiem to przyjemne.
 
20.05.21r. 
Dzień dobry.
Za każdym razem mnie zaskakuje synchronizacja z pańską stroną. Naprawdę często się zdarza, że o czymś rozmyślam np. o samotności, a na drugi dzień widzę 3 artykuły na ten temat. I to zanim zamieszczę moje rozmyślania na blogu... Jest dużo takich przykładów. I choć już trochę przywykłam, to jednak "O" jest zawsze. Dlatego (być może zapomniałam to zrobić wcześniej ;)) dziękuję. 
Niedawno przeczytałam tekst zamieszczony na stronie Odkrywamy Zakryte. Tekst ten nosił tytuł "List do Duszy". Właśnie ze względu na tytuł zdecydowałam się go przeczytać. Nie wiem kto go napisał, kobieta czy mężczyzna, nie jest to ważne. List jest piękny, szczery, ciepły. Osoba która go pisała otworzyła przed czytelnikiem serce. Gorąco polecam przeczytać. Jednak, w trakcie czytania wciąż nasuwała mi się jedna myśl. I gdy skończyłam czytać ta myśl nie zgasła, nie odpłynęła. A mianowicie : czemu nie przeprosiła tej duszy tylko ciągle proszę i proszę? Nie chciałam tej myśli, bo miała bliski związek z ocenianiem, ale przez kolejne minuty nachalnie wracała. W końcu zrozumiałam, że mam to przerobić i zagłębiłam się w siebie. I cóż ja tam znalazłam! Same skarby. Po pierwsze - nie mam pojęcia w jakim punkcie jest osoba , która ten piękny list pisała. Nie znam człowieka, więc to raczej nie tu trzeba szukać. A jeśli nie chodzi o autora tekstu to o co? Pomyślałam o chwilach, kiedy rozmawiam ze swoją duszą, przerobiłam większość sytuacji jeszcze raz. Sytuacji gdzie przepraszałam, płakałam, obiecywałam być silna, bo moja dusza wystarczająco się przeze mnie wycierpiała... I ok. To było dobre. To było potrzebne. Co by można było dodać to odrobina wiary i zaufania. Bo, paradoksalnie, widziałam w niej małą dziewczynkę, bojącą się wychylić nos z kryjówki i jednocześnie wiedziałam (odkryłam to całkiem niedawno) że jest tak potężna, pełna współczucia i miłości jak nikt i nic z czym miałam dotychczas styczność. Dzisiaj wydaje mi się, że ta mała dziewczynka to ja. Nie wiem gdzie umiejscowiona, bo też niedawno została uwolniona z wieloletniego więzienia. W głowie? W nogach? W nosie? Nie wiem i na razie nie ważne. A ta bogini to moja duszyczka. Dusza, która często dawała mi wskazówki. Również z ukrycia z powodu mojego upartego odwracania wzroku, ale nie tak bezbronna jak mi się wydawało. I coś mi się wydaje, że dzisiaj będę miała pierwszą prośbę do mojej duszy... 
"Czy mogłabyś złapać mnie za rękę i już nigdy nie puścić?" 

17.05.21r.
Znalazłam komnatę, gdy przechadzałam się po odświeżonych przestrzeniach w moim sercu. Tajemniczą, ukrytą, zamkniętą na klucz. Gdy patrzyłam na solidne drzwi nadeszły wspomnienia. I wyrzuty nadeszły. W pierwszym odruchu chciałam odejść, pomyślałam, że już dość wyrzutów i niepewności... Ale te drzwi... Było w nich coś hipnotyzującego, coś co kazało mi patrzeć i czuć. Coś co powiedziało, że jeśli dam radę wejść głębiej, poczuć głębiej, zrobię kolejny krok,połączę kolejną kropkę. Nie powiedziało, że będzie przyjemnie, nie... Więc patrzyłam i czułam.Zza drzwi zaczęło świecić światło, a ja poczułam w ręku klucz. Nie zdziwiło mnie to, przecież byłam w swoim sercu, teraz przemeblowanym, więc któż mógłby mieć klucz, jeśli nie ja? Pomimo tego wahałam się czy go użyć. Nie byłam pewna czy jestem gotowa. I dlatego nie weszłam, stwierdziłam, że teraz, jak już przypomniałam sobie o tej komnacie, mogę jej doglądać, ale bez powiadamiania jej właściciela. Może to wydawać się nie w porządku, ale dla mnie bardziej nie w porządku byłoby wtargnięcie do tej komnaty w moim obecnym stanie umysłu. Dopiero się uczę jak uszczęśliwić dziecko we mnie, jak dać bezpieczeństwo swojej steranej duszy. Gdybym otworzyła tę komnatę teraz i nie podołałabym temu światłu, który jest w środku, zraniłabym nie tylko swoje serce, ale również serce człowieka, który już swoje przeze mnie wycierpiał. Dlatego poczekam. Ostatnio coraz więcej czekam. Wydaje mi się, że to może być moje wyzwanie w tym życiu. Nigdy nie byłam cierpliwa, zawsze chciałam wszystko na już. A od jakiegoś czasu jestem na wolniejszych obrotach. Choć w życiu wewnętrznym wszystko wywraca się do góry nogami, u mnie, w środku, powoli zagnieżdża się cierpliwość... Dziwne to uczucie, nieznane, ale z jakichś powodów kojące...
 
                        *********
Minął ponad tydzień, a trzecią komnata w moim sercu jest nadal zamknięta. Doglądam jej drzwi kiedy tylko mogę. Czasami idę tam na chwilę, żeby tylko się przekonać, że wciąż tam jest, a czasami na dłużej. Wtedy patrzę, rozmawiam, czyszczę drzwi albo po prostu czuję. Coraz bardziej przyciąga mnie jej wnętrze, jej lokator, zdarza się, że próbuję coś podejrzeć przez dziurkę od klucza... Nic nie widać, tylko zamazane obrazy światła, ale i tak patrzę i chłonę. Raz nawet włożyłam klucz do zamka, nawet go przekręciłam i nacisnęłam klamkę, ale w ostatnim momencie cofnęłam rękę. Pomimo tego odczułam silne wzburzenie z drugiej strony. I zaskoczenie. Sama byłam wzburzona i niesamowicie rozdygotana po tym zdarzeniu, więc wróciłam do patrzenia na drzwi i czucia. Minął tydzień a ja wciąż patrzę i czuję...
                      ***********
Minął miesiąc... Przez prawie miesiąc podchodziłam pod drzwi komnaty, która znalazłam w swoim sercu. Codziennie, czasami parę razy dziennie. Patrząc, czując, myśląc. Raz czy dwa chciałam otworzyć drzwi, ale czułam blokady z drugiej strony więc odpuściłam. To znaczy odpuściłam próby otwarcia drzwi, nie żeby zupełnie. Dalej przesiadywałam i patrzyłam. Jak masochistką i sadystka zarazem. Do dzisiaj. Dzisiaj zrozumiałam w końcu, co ta komnata w ogóle tam robi. Zrozumiałam, że celowo ją przeoczyłam przy porządkach i odświeżaniu mojego serca, bo chciałam mieć coś na czym mogę się... zawiesić. Wolałam wpatrywać się w drzwi(które od lat już nawet nie powinny się tam znajdować, a tylko przez moje wieloletnie otępienie tak było), wyobrażać sobie niezwykle historie i do tego jeszcze tak naprawdę więzić człowieka w środku (przecież to ja mam klucz) niż przyjąć na siebie całą odpowiedzialność i rozpocząć tę nową dla mnie wędrówkę zupełnie sama. A to znowu wynika z braku zaufania. Jak mało muszę sobie ufać, że byłam gotowa znowu oddać swoje życie i serce w ręce kogoś innego... Nie ważne czy kogoś cudownego czy szkaradnego - ważne, że to wciąż nie byłabym ja. A ja chce sobie ufać. Dlatego dzisiaj poszłam ostatni raz pod trzecią komnatę. Podeszłam do drzwi, przekręciłam klucz, nacisnęłam klamkę i otworzyłam je na oścież. Nie zaglądałam do środka, i tak bolało wystarczająco i odeszłam. Wrócę tam jutro albo pojutrze, żeby posprzątać. Wiem, że uwolnionego właściciela już tam nie zastanę, więc będę mogła to zrobić. Mam nadzieję, że nie odkryję kolejnych, tajemniczych, zapomnianych komnat w moim sercu. Ale nawet jeśli to chyba już wiem co trzeba zrobić...
 
15.05.21r.

Pytanie podstawowe - czy komuś ufam?...
Tak, synowi. Ok. Tylko jemu. I tak dobrze, ale z nim nie porozmawiam na niektóre tematy, on ma swoje problemy, które przerabia. Nie potrzebuje moich na dokładkę. Nie dlatego, że nie wysłucha, zawsze wysłucha, bardziej o świadomość, że będzie miał więcej na głowie, a to nie jest potrzebne. 
Poza synem _nikomu. Raczej nie chodzi tu o ludzi z którymi miałam czy mam styczność, tu chodzi o mnie. Choć żyjemy w czasach, gdzie nikt nikomu nie ufa ogólnie. Mamy to wpojone z dziada, pradziada... Tak i ja mam wpojony brak zaufania. Do siebie, do mężczyzn, do wszystkich. Poza dziećmi :). Teraz już wiem przynajmniej, że jest to związane z moją strefą komfortu, czyli konfliktem. Wieczne dążenie do konfliktu powodowało zmniejszenie pokładów zaufania do danej osoby. Co, paradoksalnie, sama tworzyłam. Chore, prawda?
Więc, jak na razie, o sobie wiem tyle, że 99%problemów w moim dorosłym życiu przez te wszystkie lata, powstały w mojej głowie
i nie potrafię nikomu zaufać, przede wszystkim dlatego, że jeszcze nie ufam sobie. 
Ok, spoko, jest nad czym pracować. Już od jakiegoś czasu pracuję nad opuszczeniem swojej strefy komfortu. Co do zaufania... próbuję. Choć, Bóg mi świadkiem, jest to 1000 razy trudniejsze niż po prostu nie ufać...



13.05.21 r.


Kolejne dni samotności... Kolejny dzień mam cały dla siebie. Kolejny dzień nikt nie wyprowadza mnie z równowagi... i nie przytula... Kolejny dzień... z ilu? Kto to wie? Pierwsze 2 dni zaskoczyły mnie zupełnie. Roztrzaskałam się z hukiem jak dziecko zostawione na noc ze zgaszonym światłem choć w szafie jest potwór. Przetoczyło mnie po wszystkich wspomnieniach, uśmiechach, żartach... Ja-inaczej niż zawsze, postanowiłam to wszystko przyjąć, strawić, nie uciekać. Nie zdawałam sobie z tego wszystkiego tak do końca sprawy, wiedziałam że chce leżeć i płakać. I tak zrobiłam. Leżałam zużywając papier, głaszcząc koty, wspominając... Zazwyczaj w takiej sytuacji obwiniam drugą stronę, wyszukuję skrupulatnie wszystkie błędy, żeby tylko poczuć ulgę  niewinności. Oczywiście nigdy jej nie czuję, tam w środku ktoś doskonale wie jak to naprawdę było i trzyma ulgę ciasno w sobie. Tym razem wiedziałam, że niczego nie będę szukać. Wiedziałam, że cokolwiek znajdę w drugiej osobie, nieważne jak okropnego, to samo jest we mnie. Jak nie gorsze. Nie potrafiłam już osadzić ani ocenić, nie oceniając jednocześnie siebie. A przy tym po prostu nie mogłam, bo po raz pierwszy w życiu nie widziałam w drugim człowieku wroga, który celowo zniszczył mi życie, tylko zagubionego chłopca, równie przestraszonego co ja. Jedyne co czułam to miłość i współczucie dla nas obojga. Płakałam z żalu, że nam nie wyszło, choć naprawdę chcieliśmy. Zagubione kukiełki w świecie fałszu i plastiku z równie fałszywą fasadą co i ten świat... Grający swoje role bez przekonania, ze zmęczeniem, jakby ktoś nas do tego zmusił. A jedynymi, którzy nas przymuszali, w jakikolwiek sposób, byliśmy my sami. Pomimo prezentu od wszechświata w postaci drugiej osoby, nie potrafiący dać sobie wzajemnie tego, czego sami tak bardzo pragnęliśmy. Miłości, Opiekuńczości, Wsparcia. Nic poza wyrzutami, przytykami i pokazywaniem jak beznadziejna jest ta druga osoba. I nie ma co tu nawet wspominać o winie. Nie ma żadnej winy. Nigdy nie było. Po prostu... Dwójka pogubionych wariatów chciała stworzyć dom i nie wyszło. Zbyt lekko do tego podeszli, klocki do siebie nie za bardzo pasowały podczas budowania, ale oni uparcie dodawali kolejne, przy okazji okładając się wzajemnie kawałkami plastiku. I w końcu jeden z wariatów zwariował na tyle, że zrozumiał, że nie da rady udźwignąć więcej. Że jego własną psychoza jest na tyle... rozległa, że nie ma siły ani możliwości dalej, wspólnie budować. Rozejrzał się po pokoju, w którym razem tworzyli i zobaczył wszędzie chaos. Pełno samotnych klocków porozrzucanych na wszystkie strony świata, mrok osiadający w kątach, cicho, groźnie, czekający tylko na odpowiedni moment by zawładnąć resztą pokoju. Smutek, łkający cichutko w szafie, bojący się zapłakać głośniej, żeby tylko mrok nie usłyszał i go nie pochłonął... W pewnym przebłysku wariat przypomniał sobie o jeszcze jednym mieszkańcu pokoju, którego kiedyś tu widywał, a teraz nie mógł go zlokalizować. Chciał zawołać, ale głos ugrzązł mu w gardle. Bał się wypowiedzieć te slowa, już nie pamiętał ich brzmienia, zatarły się w pamięci przez te wszystkie lata. Przeszukał pokój jeszcze raz, drugi, trzeci. Nic. Odeszła, zniknęła. Po tych wszystkich latach poddała się i pewnie dla własnego dobra dała sobie spokój. Może poszła do innych, którzy zauważą jej moc i blask, a nie tak jak my będą ją tłamsić i niszczyć... NADZIEJA. Po 11 latach, połamana, okaleczona, spakowała się i poszła. Do ludzi, którzy ją docenią. Może, ale tylko może, kiedyś wróci do jednego czy drugiego wariata, jeśli poczuje, że ma do czego. Że pokój do którego się wprowadzi będzie wysprzątany, pachnący, z oczekującymi na nią mieszkańcami. To wtedy może wróci... 

xxx
/30.04.21 r./
Strach... Paniczny strach... Strach przed samotnością . Ścina krew, wstrzymuje oddech, roztrzaskuje każdą komórkę. Strach, że nie będzie już nikogo, kto będzie dzielił ze mną to życie. Jego troski i radości. Strach, że zostałam sama a w ogóle nie czuję się na to gotowa. Przerażona jak dziecko rzucam kolejne liny na oślep , byle tylko choć na chwilę uczepić się czegoś znajomego, choć trochę stabilnego. A gdy okazuje się , że wszystkie liny pękły zostaję naga, bezbronna i taka malutka. Boję się odpowiedzialności jaką niesie ze sobą samotność, boję się tak naprawdę wszelkich uczuć i działań, utopiona w niepewności we własne siły. Boję się podjąć jakiekolwiek działania ze strachu przed niepowodzeniem. Mało, że za samo niepowodzenie, to jeszcze trzeba wziąć pod uwagę odpowiedzialność za owo niepowodzenie , jakie by ono nie było. Mój umysł zsyła na mnie  znajome wizje, oszukując poczuciem chwilowego spokoju, gdy o coś , kogoś zaczepi. Namawia do kroków, działania, do znalezienia kogokolwiek , by zapełnić tę pustkę. Pogrywał tak ze mną całe moje życie, w rezultacie nigdy nie pozostawiając mnie w samotności. Wszystko to było potrzebne, by pokazać mi, że to nie strach przed utratą danej osoby mnie tak przeraża, lecz zostanie samej ze sobą. Ze swoimi myślami, odczuciami, pochopnymi działaniami, emocjami. W dzień i w nocy, nie wiadomo jak długo... Przekonałam się , że mój umysł to potężny operator i nie ośmielę się powiedzieć, że tym razem mu pokażę. Ale ośmielam się podjąć próbę poznania mojej samotności. Nie wiem, czy się polubimy, czy też nie, to się okaże. Wiem, że ostatnimi czasy często jej wypatrywałam, a kiedy w końcu się pojawiła i tak jestem zaskoczona. Czy się polubimy czy nie tym razem spróbuję otworzyć na nią swoje serce, choć boję się jak cholera.



01.05.21r.
Siedzę na skałach nad morzem. Jest ciepło , czasami słonko wychyla się zza chmur. Nogi mam bose, reszta ciała ubrana. Jest cicho i spokojnie. Jakaś żaglówka, jakiś statek, mewy, ludzie w wodzie... I ja. Szukająca spokoju ducha i pocieszenia u swojej wiecznej przyjaciółki- wody. Przychodzę tu często, gdy mam jakieś rozterki czy bóle serca. A moja kochana woda , razem ze skałami i całą naturą  nigdy mnie nie zawiodła. Wyszłam, bo w domu czułam ból. Nie jest to złe, wiedziałam, że nastąpi i pozwoliłam na to częściowo wczoraj i dzisiaj. Dałam się pochłonąć poczuciu straty, bezradności , samotności i żalu całkowicie. Lecz zdając sobie sprawę, że ten proces będzie trwał jeszcze jakiś czas , można powiedzieć, zmusiłam się do wyjścia. Żeby się naładować, żeby oczyścić choć trochę umysł patrząc na przypływ. Żeby dać zbolałemu sercu piękne widoki morza, kwiatów, ptaków czy drzew zanim znów pochłoną mnie wspomnienia i strach. Teraz stwierdzam, że to było mądre posunięcie. I tak naprawdę muszę przyznać, że nie do końca tylko moje... Ja chciałam zakopać się pod kołdrą , skulić się i płakać tak jak to robiłam od wczoraj. Zresztą tak zrobiłam. Poleżałam z 10 min, podczas których wspomnienia zrobiły sieczkę z mojego mózgu. Ze zmęczeniem pomyślałam, że chciałabym trochę odpocząć, odsapnąć. I wtedy przyszła myśl " To wyjdź" . Otworzyłam zaskoczona oczy, nie bardzo wiedząc kto to wymyślił. Tak jakby ja, przecież w mojej głowie pojawił się pomysł, tak? To czemu jestem taka zdziwiona? Przestałam się nad tym chwilowo zastanawiać i zastanowiłam się nad spacerem. No tak, mogę wyjść. Nie wyłączę myśli zupełnie, ale zawsze to jakieś zmieniające się krajobrazy, jacyś ludzie no i natura. Gdzie się wybiorę wiedziałam już w momencie zakładania spodni- nad wodę. Co ciekawe miejsce do którego mam taki sentyment nazywa się ' Devils Point" ;). W przeciągu 15 minut byłam gotowa do drogi a teraz jestem tutaj. Myślę , że w końcu zwróciłam uwagę na swoją intuicję , na jej podszept, zawsze gotowy by pomóc. Tylko ja zazwyczaj wolałam przesypiać jej rady, udając , że nie słyszę. Dzisiaj na szczęście usłyszałam.



06.05.21 r.
Zauważyłam kolejny schemat, który powtarzałam całe swoje życie. Widziałam czasami jego skrawki w moim życiu, ale nigdy całościowo. Zresztą nawet teraz nie wiem ile z obrazu widzę, może tylko ramę...
No więc samotność...
Czym jest samotność w moim życiu? Nieznajomą. Niewiadomą. Znakiem zapytania. I choć nie raz czułam się samotna będąc w tłumie, to prawdziwa samotność jest mi obca. Nieraz o niej marzyłam, wyobrażałam sobie jak by to było, ale za każdym razem , gdy pukała do mych drzwi , ja gasiłam światła i udawałam , że mnie nie ma. Jednocześnie po kolei wybierałam kolejne numery z przeszłości bądź rzadziej - z teraźniejszości, by tylko ktoś przyszedł i odgonił ją spod moich drzwi. I 'jakże cudownie' zazwyczaj ktoś taki się znajdował. Znajdował się rycerz, w często równie poobijanej zbroi co moja własna i próbował odgonić tę straszną potworę - samotność... I tak całe życie, i ja i moi rycerze walczyliśmy z nieznanym monstrum , któremu i tak zawsze udawało się wślizgnąć tylnym wejściem i zagnieździć w naszych sercach. 
Moje rozmyślania  nie prowadzą do cudownego wniosku, że teraz jestem mądrzejsza i że tym razem nie powypuszczałam lin w nadziei , że kogoś zahaczę hakiem na końcu każdej z nich. Niestety nie... Tym razem, kiedy samotność zapukała do moich drzwi jak zwykle, w panice zaczęłam szukać drogi ucieczki. Przez chwilę się nawet udawało, ale powoli, linka po lince zaczęły pękać . Jedna, druga , trzecia, czwarta - poszły wszystkie. Gdziekolwiek zostały jeszcze cieniutkie niteczki , ledwo się trzymające, napięte do granic możliwości. I dopiero tu przyszło opamiętanie. Pozwijałam resztki linek i schowałam. Doszło do mnie , że to nie jest rozwiązanie. Że nigdy nie było. Że ucieczka przed samotnością powoduje tylko większą samotność, z tym że w grupie. Że pora otworzyć w końcu te drzwi, przeprosić za lata niegościnności i niech się dzieje...
PS. 
Dzieje się już prawie tydzień i muszę przyznać, że nietuzinkowa z niej istota. Oryginalna, wcale nie taka spokojna jakby się mogło wydawać. Przypuszczam, że gdy poznamy się jeszcze bliżej zostanę obdarowana mnóstwem nowych perspektyw.



 xxx

 02.05.21 r.

Witam, piękny dzień mnie przywitał, słońce, mewy, drozdy. Przesyłam słońce panu, żeby rozjaśniło tę niezwykłą niedzielę. A razem ze słońcem kolejne rozterki i nadzieję...
                          ***
Spróbuję opisać doświadczenie z wibracją litery J. Nie wiem jak wyjdzie, bo uczucia trudno opisać...
Leżałam oddychając, z otwartymi oczyma. Zazwyczaj mam zamknięte gdy ćwiczę oddech, ale tym razem było inaczej. Patrzyłam na siebie. Na swój brzuch, kolana, dłonie, palce... Pomyślałam, że moja dłoń tyle może. Nie tylko coś podnieść, poklepać pogłaskać czy podłubać w nosie. Choć prawdą jest, że dzień w dzień wykonuje setki razy te zajęcia. Ale oprócz tego moja(nasza) ręka (ręce) samym tylko ruchem palca wywołuje drgania i wibracje, których ja nie dostrzegam a które są podejrzewam ważniejsze niż dłubanie w nosie. Parę razy w życiu widziałam cały albo po prostu wyraźniejszy obraz ręki. Na psychodelikach, jak byłam młodsza. I przypomniało mi się to jak patrzyłam na swoją dłoń i zwróciłam uwagę na moją kocicę, która patrzyła na mnie i podążała wzrokiem za moją dłonią, z tym że... No właśnie, ona nie patrzyła centralnie na moją rękę tylko za. Kiedy ja przesuwałam rękę z prawej do lewej, moja kocica robiła to samo ze swoim łepkiem, tylko jej wzrok śledził coś około 5-10 cm za moją dłonią. I wtedy pomyślałam o doświadczeniach z psychodelikami i o tym, że zwierzęta widzą inaczej bez potrzeby brania wynalazków. Leżałam i oddychałam dalej, z przepony, powoli. Wraz z każdym oddechem czułam jak się dostrajam do świata zewnętrznego i tego we mnie. Aż poczułam tę jedność. Zwyczajnie odczułam współodczuwanie ze wszystkimi. Poczułam jak jesteśmy wszyscy połączeni, przepleceni. Wszyscy i wszystko. Mój oddech był jednym z współbiorców, współwydawca ze wszystkim w jednym rytmie.
Tu kawałek z zapisanych wtedy notatek;
Muszę odzyskać swoje dłonie.. Tak potężne, tak wszechmocne. Sam jeden palec potrafiący wyzwolić tyle drgań i wyładowań, tyle zmian. A co dopiero cała dłoń... A co dopiero cała ja..... Każdy mój oddech jest współ-biorcą i współ-dawcą, wspólny.... Wspólny z rytmem Ziemi i wszystkich jej mieszkańców. Jesteśmy jednym, jesteśmy J.....
I tu mnie zatkało, bo wibracja litery J przyszła znienacka i została. Zatrzymałam się na tym i wzięłam kolejny głęboki oddech choć nie było to łatwe bo ze wzruszenia miałam zatkany nos. Ok, ja jestem wibracją litery J. I co w związku z tym? Leżałam i czułam. Poczułam się jak mała literą j, zrobiło mi się tak... przekornie, tak zawadiacko, normalnie czułam, że ta kropka nad j jest jak przekrzywiony kapelusz u nastolatki. Czułam się literą a jednocześnie odczuwałam wszystko tak znajomo. Emocje, uczucia, chęć do zabawy. Pomyślałam, że chyba wolę być taką małą j. I wtedy poczułam potęgę dużej J. Ooooch, cóż to jest za dostojeństwo, cóż za klasa. Tu nie ma żadnej skaczącej kropki, tu wszystko jest całością, idealną w swej prostocie. Poczułam, że nie muszę decydować którą z nich chce być, bo jestem obiema. Tak jak jestem klockiem, Magdą, mamą, a czasami nawet Magdaleną. Tak i jestem j i J. Tyle. Ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że nie dziwi mnie fakt, że jestem literą... Trochę zadziwiające było to, że jestem J, a nie M czy P, ale sama świadomość wibracji litery przyszła jak do domu. Leżąc na łóżku, przekręciłam się na bok i pozwoliłam sobie wchłonąć i dać się pochłonąć tej wibracji. Rozpłakałam się ze szczęścia, bo oprócz wiedzy o swojej wibracji czułam tak wielki spokój i radość, że nie chciałam nawet oddychać, żeby nie zakłócić swojego bycia. Tak jak i bycia każdej istoty na Ziemi. Leżałam i chłonęłam a serce otwierało się na kolejne fale. Przyszło zrozumienie, że nie tylko ja jestem wibrują litery J, ale też wszyscy mają swoją wibrację, swoją literę. Teraz mogę przypuszczać, że z każdej perspektywy dana jednostka czuje siebie jak J i do swojego Ja Jestem może dopasować swoją gamę. Nie wiem czy tak jest, tylko przypuszczenie. Ja swoją gamę rozpisałam w około godzinę, może 2. Trzymałam długopis w ręku a słowa same spływały na papier. Już nie byłam zaskoczona gdy okazało się że 8 z 9 osób ma inną wibrację i na inną literę się nazywa, mój przykład mnie do tego przygotował. Jedynie literą S w mojej gamie była dopasowana tam gdzie powinna. Moja osobista gama jak na razie ma 9 wibracji(9 osób). Litery te to spółgłoski. Mam w swojej gamie : C, D, W, M, N, S, B, P I J. Z tym że potem przyszły samogłoski i zaczęły układać się po spółgłoskach. Więc będzie tego więcej, jeszcze nie wiem ile. Na przykład :Przy J mam A, a przy C mam E(albo I, nie jestem pewna). I tak dalej. Czekam aż kolejny raz przyjdzie ta jedność to może dokończę... A może kolejny raz wszystko będzie inaczej, wibracje się zmienią, relacje się zmienią i się przemiesza? Nie wiem. Nawet jeśli-cóż z tego? I tak będziemy jednymi z idealnie pasujących wibracji całości, więc wszystko jest i będzie dobrze. Jest to kolejny skrawek odpowiedzi na zadane jakiś czas temu pytanie :Kim jestem?
A wszechświat robi mi psikusy i co chwilę daje nowe odpowiedzi, każdą inną , ale każdą łączy jedno. Jedność. Dziękuję za je wszystkie. 
2 załączniki
A tu kolejna walka... wywrotka... zawiśnięcie do góry nogami
29.04.2021
Jin Jout (swoją drogą to jin i jout przyszło do mnie ostatnio i mnie rozwaliło. Śmiałam się głośno i już zostało ze mną :)) Jin i jout... Nosz... ja pierniczę, nie dam rady. Ani jin ani jout. Gdzie jest ta cierpliwość? Gdzie spokój? Gdzie podziało się zrozumienie? Gdzie ta cholerna akceptacja? A miłość? Prawda? Och!!!!! Dosyć mam fałszywców i głupców. Koniec z kolorowaniem i ubarwianiem po to tylko by nie spojrzeć prawdzie w oczy. Dosyć mądrości, wyższości. Niechaj wszyscy ci najmądrzejsi na świecie znikną na wieki. Niech odnajdą się w świecie, który naprawdę da im powody do wiecznego narzekania, wywyższania i osądzania. To musiałby być świat z plastiku, świat fałszu... Chwileczkę, może to jest ten świat? Może to jest ich świat i to ja tu nie pasuję? Może dlatego tak mnie to drażni? A może to wszystko oznacza, że to ani oni ani ten świat tylko ja jestem inna? Niepasująca, nie chcąca się dopasować... Niecierpliwa. W takim razie jak żyć będąc klockiem dopasowanym do siebie lecz niedopasowanym do reszty? Niezrozumianym klockiem, który też nic nie rozumie? Jak wyśrodkować te dwa światy, żeby nie popaść w zbytnią melancholię czy też całkowite zautomatyzowanie i znieczulicę? Czy podążanie za sercem, czyli wychodzi na prawie całkowitą izolację, wpłynie na mnie pozytywnie czy negatywnie w efekcie końcowym? Zadając te pytania od razu sobie odpowiadam. Że to droga jest ważna, nie cel. Że wszystko jest tak jak powinno być... Że wszyscy jesteśmy jednością... Ech, niby tyle wiem a nie wiem nic. A że jestem człowiekiem te wszystkie pytania będą dalej hulać po mojej głowie, a ja będę chciała znaleźć kolejne odpowiedzi. Frustrując się i ciesząc jak dziecko w trakcie. I jak dziecko, które pyta"dlaczego słońce świeci "ja będę poszukiwać w gąszczu potencjalnych odpowiedzi perełek dla mnie tylko ważnych. A w tym świecie, tym zadziwiającym świecie może to być całkiem ciekawe doświadczenie. Jin i jout, jin i jout... O, teraz działa, pisanie zawsze mi pomaga. Jin i jout 


xxx


 

 Dzień dobry

01.05.21 r.

Prześlę dzisiaj parę przemyśleń dotyczących zagubienia chyba. I niepewności , i poszukiwaniach... 
                                                                      LUBIĘ    SŁONECZNIK
Te dwa słowa uratowały mnie przed katatonią ,przerwaniem kabli czy jeszcze czymś gorszym. Niesamowite. Nie syn, nie partner, nie rodzina, nie żadna z osób przechowywana w sercu, ktokolwiek. Słonecznik. Było to jedyne czego byłam pewna. Jedyne co dawało mi jakiekolwiek złudzenie, że to dalej ja.Pewność ,że nawet jeśli to wszystko wokół jest tylko fikcją wymyśloną w mojej głowie, to słonecznik jest miłością od zawsze i na zawsze. A raczej od zawsze i teraz.
Moim słowem bezpieczeństwa jest Słonecznik :).
Przemyślenia dzień później ...
Zanurzyłam się w przeszłość . Cofnęłam się o 11 lat,do momentu kiedy poza łamaniem serc niewiele robiłam. Do młodego chłopaka, który oddał mi swoje serce zamiast znienawidzić do końca życia. Do mężczyzny, równie pogubionego jak ja, którego kurczowo się trzymałam te wszystkie lata,nie wiedząc gdzie jest wyjście z tego labiryntu... Każda sytuacja, każdy dialog, każde spojrzenie. Każde wyszeptane słowo. Wiem,że zawsze z perspektywy lat patrzy się łatwiej... Ale to nie było łatwe... Tama się zerwała,popłynęły kolejne łzy, które są przy mnie od ponad roku jak na zawołanie. Łzy rozpaczy i łzy ulgi. Rozpaczy, bo znowu zobaczyłam siebie bez filtrów. Femme fatale w całej okazałości. Na tyle pogubioną w swoim życiu, że wciągającą innych w ten miszmasz. I ulgi z wdzięcznością, że dane było mi to ujrzeć. Płakałam leżąc skulona na łóżku, patrząc na siebie, patrząc na świat... Bliska szaleństwa, nie mogąca znieść swojego obrazu. A obrazy ne odchodziły... Głosy nie ustawały.Głosy ludzi być może mniej pogubionych lub bardziej znających swoje serca.... Lub.... oszukujących tak dobrze jak ja....Nie wiem,może wszyscy jesteśmy tak samo pogubieni w tym groteskowym teatrzyku kukiełek? A ci co nie są być może wiedzą jak pociągać za sznurki by nie spaść. Gdy tak leżałam, pokonana raz jeszcze przez samą siebie, cząstka mnie, która zawsze była czysta i nieskazitelna przez zło, strach i niepewność pokazała mi, że owszem- moje zachowania, intencje czy samo życie nie było co prawda życiem z serca i dla serca , ale to nic. Jestem tylko człowiekiem, który tu przyszedł na naukę, po doświadczenia. A nie ma złych doświadczeń, nawet kiedy my odbieramy je jako złe. Wszystko to nas kształtuje, dodaje kolorów, konturów. Mnie kształtowało dość intensywnie , dając tyle doświadczeń ile tylko mogę znieść. Teraz jestem w stanie dziękować za to każdego dnia , bo wiem, że gdyby nie te doświadczenia nie potrafiłabym spojrzeć na ludzi ze zrozumieniem, które mam teraz. Tak miało być. Podczas gdy Bogini we mnie pokazywała mi mnie ja płakałam z uczucia błogości i szczęścia. Było mi tak ...bezpiecznie jak nigdy. Chciałam tam zostać. Nigdy nie czułam takiej miłości, poza właśnie tymi momentami. Najbliższa tego uczucia jest miłość do syna. Mogłabym napisać, że do mojego partnera czuję taką miłość lub że do jakiegokolwiek mężczyzny .... Niestety. Myślę, że to po prostu nie było możliwe wcześniej. Teraz przypuszczam, że to zawsze moja głowa wygrywała nad sercem. Nawet jeśli sercu udało się na chwilę przejąć ster to umysł szybciutko je wyręczał. Nie żałuję, tak miało być. Bez tego nie wiedziałabym tego co wiem, a nawet jeśli ktoś by mi opowiadał o takim uczuciu, nie rozumiałabym. A tak chociaż mgliście wiem. Że miłość potrzebuje czasu, że ja potrzebuję czasu. Na zakotwiczenie tej miłości na stałe w sercu, na pokochanie siebie bez ograniczeń. Na nauczenie się kochać siebie bezwarunkowo, na danie sobie tego wszystkiego co chciałabym dostać i czym chciałabym się podzielić. I dopiero kiedy tego się nauczę , może uda mi się pokochać prawdziwie drugiego człowieka. I jak już pisałam i mówiłam sobie wiele razy - poczekam, mam czas, nauczę się żyć...
 
xxx
 
Wszyscy jesteśmy tak pewni siebie... I tak zagubieni jednocześnie... Wydaje nam się, że rozwikłaliśmy zagadki świata, a rzadko kiedy udaje nam się rozwiązać swoje umysły. Żyjemy w świecie fantazji i iluzji i kiedy zdajemy sobie z tego sprawę obwiniamy o to rząd, kościół, prezydenta, królową. A to nie tak...
Obwiniać, osądzać jest najłatwiej - wiem co mówię. Byłam mistrzynią w widzeniu drzazgi w oku innych. I dopiero jak belka w moim oku przysłoniła mi świat zupełnie zaświtało mi, że może nie tędy droga. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że zmiana kierunku wiąże się z takimi wyzwaniami. Myślałam, spodziewałam się podróży po kwiatkach i łąkach, czasami ewentualnie trafiając na kopiec kreta. Wtedy myślałam, że wiem dużo o sobie i o innych. Że wiem cokolwiek! Okazało się, że nie wiem nic a trasa, którą obrałam jest jednym wielkim kopcem stada kretów i innych stworzeń. Za każdym kolejnym olśnieniem szła (i dalej idzie) wiedza, że nie wiem nic. I w sensie fizycznym, materialnym i w sensie wewnętrznym , duchowym. Cała przeszłość wywróciła się do góry nogami a chwilę za nią podążyła teraźniejszość. Ja sama byłam do góry nogami przez większość życia, często wciąż jestem. Pomimo tych kopców i dziwnych stworzeń, które wychodzą mi na spotkanie praktycznie codziennie próbuję przeżywać każdy kolejny dzień jak najbardziej obecna. Kiedy potrzebuję przeleżeć cały dzień i mam akurat taką możliwość to to robię. Bez wyrzutów straconego dnia. Czasami sobie oddycham, czasami rozmawiam z komórkami a czasami po prostu śpię. Przestałam używać słowa " muszę" i okazało się , że faktycznie nic albo bardzo niewiele muszę. To bardzo odprężająca wiedza :). I oczywiście, że jeszcze będę wisieć do góry nogami nie raz, nie dwa, ale już mi nie przeszkadza, że ta droga jest bez końca. W tym cały jej urok. Każde kolejne doświadczenie jest nagrodą za samo zastanawianie się czy istnieje. A że te nagrody są tak różne od tego czego się spodziewałam, cóż. Po pierwsze - sama tego chciałam, a po drugie- spokój w sercu zadomawia się z każdym kolejnym doświadczeniem, więc warto.
 
   Jin i Jout
 
Wczoraj (24.04.21) znowu odczułam tę jedność. To uczucie idealnego połączenia miejsca i czasu. Zastanawiałam się jak to możliwe, że to czuję, kiedy w moim życiu prawie wszystko wygląda tak chaotycznie. Pozwoliłam myślom płynąć a sercu czuć. Powoli doszłam do wniosku, że to moja akceptacja siebie, a co za tym idzie - wszystkiego co się wydarza, dodała mi pewności siebie i ufności, że wszystko jest tak jak powinno być. Trochę to trwało, ale oto znowu jestem. Wiecznie połączona, czasami tylko zdająca sobie z tego sprawę. Wskakująca na moment by choć przez chwilę poczuć tę wibrację jedności. Na tym etapie gdzie jestem te chwile to wszystko czego potrzebuję i wszystko co mogłabym znieść. Czytałam w paru przekazach, że pozostanie w tej przestrzeni za długo może równać się zaniechaniem powrotu. Jestem w stanie w to uwierzyć. Jest zbyt idealnie, zbyt bezpiecznie, przytulnie. Oczywiście wypowiadam się w moim imieniu, niedoświadczonego człowieka, który dopiero raczkuje z miłością jedności. I jak na razie jedyne co czuję poza tą błogą miłością to to, że chcę tam zostać na wieki.
Zauważyłam też zmianę w moim postrzeganiu, która doprowadziła do spełniających się marzeń. W przeszłości czekałam na cud, wypatrywałam go, pragnęłam, żeby mnie uratował przed nie wiadomo czym. Od kiedy wiem, że to nie wiadomo co to ja sama, przestałam wypatrywać cudów. Zmieniłam ich postrzeganie. Zdałam sobie sprawę z cudów naokoło mnie, każdego dnia, nieprzerwanie, zawsze. Mewy zaczynają swój podniebny pokaz przy zachodzie słońca, akurat gdy stanę przy oknie, pszczoła zasypiająca na moim kolanie na 3 godziny, czy rozmowa z synem, podczas której rozumiemy się bez słów. A kiedy przestałam wypatrywać cudów, żyjąc z nimi na co dzień, w moje życie wstąpił najwspanialszy cud jaki tylko mogłam sobie wymarzyć. Harmonia. Przyszła zupełnie naturalnie i powoli, spokojnie zaczęła się zadamawiać. Cieszę się, że przyszła, bardzo ją lubię. Mam nadzieję, że już zostanie. 
 
 xxx
 
 Dzień dobry  05.04.21 r.

Minęło 5 dni od mojego ukrzyżowania i śmierci. Wspomnienia trochę przyblakły, automatyczne zachowania ego chcą bardzo wrócić do gry. Czasami się udaje, na szczęście zdaję sobie z tego przeważnie sprawę i mogę zareagować. Dzięki wydarzeniom z 31.03 mogę spojrzeć na swoje życie bez nakładek na oczach , sercu czy umyśle. Widzę swoją duszę, która dusiła się tyle lat z duszami, które z nią nie współgrały, tworzyły tylko spięcia i rysy. A mimo to mój umysł kierował mnie do tych dusz, bo to przecież była moja strefa komfortu. I wchodząc w kolejne interakcje, związki, przyjaźnie wbijałam kolejne gwoździe w moje słodkie serce... Gdzie wcale nie twierdzę, że to wszystko było złe i niepotrzebne, nie. Przeciwnie , ale jednak było jakie było. Odgrywałam teatr swojego dzieciństwa przez te wszystkie lata, nie zdając sobie sprawy , że zostałam na scenie sama , bo wybitni aktorzy już dawno odeszli gdy zauważyli fałsz i plastik. Więc grałam dalej swój Dance Macabre idąc pod topór. 
A gdy nadszedł dzień samobójczej egzekucji (31,03 - 01,04) wyrwałam swe serce muzyką pani Nosowskiej ( kocham tą artystkę) i położyłam je na ołtarzu. Siedząc skulona i pokonana przy swoim ledwo bijącym sercu zdałam sobie sprawę, że nikt poza mną nie może tego maleństwa obronić. Nikt go nie zna tak jak ja. Mogłabym dalej zrzucać winę na innych, jak na partnera , mamę , przyjaciół czy nawet syna... Lecz wtedy już mi świtało , że tak robią dzieci, i to źle wychowane ;). Wtedy już widziałam, poznałam tę dziewczynkę w sobie, jej przerażenie, niepewność , trwogę , a jednocześnie ekscytację. Gdy zdałam sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności jaka na mnie spadła ścisnęło mnie w gardle , a w głowie zaczęły pojawiać się myśli wątpliwe. Niewiara w swoje możliwości zatrzęsła mymi trzewiami jak huragan, strach ściął krew płynącą w żyłach. Nie chciałam tego, błagałam, żeby nie kazano mi być strażnikiem serca mego. Uważałam się za słabą,  małą istotę, która nie ma szans wygrać z tym strasznym światem na zewnątrz i wewnątrz. Widziałam jak dusza ma krzyczy w rozpaczy, gdy wprowadzam ją na kolejne manowce. Płakałam prosząc o łaskę zapomnienia. Zamiast tego nadeszła świadomość.Świadomość tego co się stanie, jeśli nie podejmę się tego zadania. I świadomość tego dlaczego jestem jedyną , idealną osobą do tejże misji. Choć mój umysł trochę się pogubił w tym dziwnym świecie , to jednak całkiem nieźle mu szło operowanie na danych liniach czasu. Przeżył większość doświadczeń w tym jednym życiu , i negatywnych i pozytywnych. Ma w sobie czujnik bezpieczeństwa, wskaźnik ryzyka (kiedyś mocno zawyżony ) i poziomicę emocji. Potrafi (jeśli jest dobrze pokierowany) na chłodno ocenić sytuację wymagające takowej kalkulacji. Tak naprawdę jest najlepszym strażnikiem EVER . Gdy był nieświadomy trochę nabałaganił, trochę się pogubił, ale teraz myślę, że będzie dobrze. We współpracy te dwa narządy ( umysł, serce) mogą zdziałać cuda. Do tego dołożę ciało, które rozumiem coraz lepiej i nie będzie rzeczy niemożliwych. Z tą miłością, którą znalazłam tam, głęboko  mogę góry przenosić , a mój umysł podpowie jak najlepiej się do tego zabrać. Wiem już, że chcę żyć bez nakładek. Szczerze dając miłość sobie i innym. Chcę się kochać i szanować. Swoje ciało, umysł i duszę swoją. Dopiero się uczę , ale wiem, że mogę to osiągnąć. I dlatego między innymi moje życie z zewnątrz się teraz kolebie. Postanowiłam zakończyć relacje , które plują tylko ogniem wyzwalając podobny ogień u mnie. Relacje , które nie służą ani mnie ani tak naprawdę nikomu. Nie potrzebuję więcej tego ognia. Już dosyć wypalił. Potrzebowałam tego przypalania, żeby dowiedzieć się więcej, poparzyć się bardziej i poczuć bardziej. Lecz teraz widzę jak krzywdzące to jest dla wszystkich. I nie mówię tu o partnerstwie czy przyjaźni- mówię o wszystkim, co zbudowałam sobie przez te lata. Odpuszczam, opuszczam i idę do siebie.





Dzień dobry

Dziękuję za przekaz Kryona. Przeczytałam od A do z. Wczoraj miałam kolejne... nie wiem jak to nazwać... połączenie kropek. I pomimo tego, że nie chodziło o wibracje, melodię czy literę, znowu odczułam tę jedność... Postaram się opisać to "odczucie" choć próbowałam paru osobom w swoim życiu to wyjaśnić i nigdy mi się to nie udawało. Lecz po wczorajszej intensywności i moim zanurzeniu się w tym może mi się powiedzie. 
Już jako mała dziewczynka miałam czasami to wrażenie. Nigdy nie wiedziałam czym jest, za to nachodziło mnie częściej tak do 10 roku życia, a potem rzadziej. Jako dorosły człowiek miałam je może 5 może 10 razy. A do 10 roku życia z 100, 200. I wydaje mi się, że może nie najczęściej, ale na pewno parę razy, zdarzyło się to przy komputerze Atari i grze Tetris. (spadające klocki do ułożenia) Miałyśmy( ja, moja siostra i moja mama) przez rok, może dwa taki komputer. Tzn nie jestem pewna czy to był Atari, wiem że jedyne co mogłam na nim robić to grać. Może i grałam w coś innego jak Tetris, ale wspomnienie tej melodii z gry, tego obrazu i tego uczucia jest i zawsze było tak silne, że po prostu wybieliło wszelkie inne gry czy rozrywki. A to odczucie... czułam wszędzie. W sobie, w smaku, w zapachu, choć od razu powiem, że nie był to konkretny smak ani zapach. Tak naprawdę nie jest to do określenia smak i zapach(tak nikły) a jednak ja go czuję za każdym razem kiedy przychodzi do mnie w tej postaci... Oprócz smaku i zapachu jest mocne odczucie fizyczne, nigdy nie potrafiłam dobrze tego opisać, do wczoraj :)
Czuję obłość i idealne dopasowanie. Zazwyczaj, kiedy to odczucie nadchodzi a ja sobie zdam z tego sprawę, dość szybko znika, ucieka. Ale nie tym razem, tym razem po raz pierwszy wiedziałam co czuję. Leżałam na łóżku, z partnerem. Oddychaliśmy głęboko, trzymając się za ręce. Każdy w swoim rytmie a jednak razem. I wtedy to poczułam. To dopasowanie, obłość, poczułam wewnętrzny ład. Nie tylko swój, ale wszechświata, ludzi naokoło, pyłków i ptaszków. Im głębsze oddechy brałam tym lepiej wpasowywałam się w... mój kawałek wszechświata. I to było cudowne uczucie. Około pół roku temu miałam, przez chwilę, to uczucie jak spacerowałam i pomyślałam wtedy, że to chodzi o świadome chodzenie... Nie do końca, ale byłam blisko. Wczoraj smakowałam tego na języku, powoli wciągałam nosem, ręka w ręce zespoliła się w jedno... I w tej chwili przyszła do mnie odpowiedź na dawno zadane pytanie. To co czułam, i jako dziecko i jako dorosła osoba było, jest odczuciem klocka. Wiem jak to brzmi, ale teraz wiem na pewno. Klocka, którym kiedyś byłam i klocka, którym jestem teraz. A właściwie, klocka którym jestem i jestem w wiecznym teraz :). I w momentach, gdy akceptuję swoją rzeczywistość i odbieram ją sercem, klocek we mnie jest szczęśliwy, dopasowany i na miejscu. Mogę go(siebie) poczuć, posmakować, może nawet obrócić ;) Jak już pisałam odczucie to miewam teraz dość rzadko, częściej jako dziecko, ale po raz pierwszy przyszło z taką wyrazistością i na tak długo. Przypuszczam, że teraz będzie przychodzić częściej, bo ja sama uczę się akceptacji siebie i życia i radości w tego płynącej.
I tak jak mówi Kryon, nie do wyobrażenia jest to czym i kim jesteśmy we wszystkich wymiarach... A mimo to szukamy, pukamy, pytamy... I zazwyczaj nasze trudy i prośby są wynagrodzone, jeśli tylko potrafimy wysłuchać odpowiedzi, lecz to co jest nam dane to tylko kropla w morzu kształtów, dźwięków i możliwości.
Dziękuję raz jeszcze za samo to, że Pan jest. Mam nadzieję, że z nogą lepiej i że ogólne dobre samopoczucie dopisuje. Ja mam tu od tygodnia piękną pogodę, spaceruję, myślę, czuję, piszę. I pomimo tego, że życie akurat teraz wywija mi niezłe fikołki co i rusz, ja coraz częściej czuję się jak ten klocek, dopasowana, w idealnym miejscu i czasie.
 

 

Dzień dobry. 

Wczoraj /17.04.2021r/ zobaczyłam kolejną odsłonę swojego świata. Do wczoraj byłam przestraszona po przeżyciach z 01.04 ale teraz jestem spokojna ,teraz wiem , że naprawdę wszystko jest dobrze. Przepraszam za przyłożenie panu litery P, tak co prawda czułam , ale nie powinnam. Wystarczy , że wiem jaką ja jestem wibracją, to pozwoli mi dużo zrozumieć. No i jeszcze pozostaje pytanie , czy całe życie jestem tą wibracją , czy też to się zmienia? Kiedy to przyszło czułam, że tego szukałam...Dodało kolejny klocek i kropkę nad j :) A intencją moją wczorajszą było odnalezienie siebie i zapytanie co jeszcze mogę zrobić by pomóc. Sobie i wszystkim. Więc pierw przyszła wiedza o o tym , że jestem j , a potem , że nic nie muszę robić , wszystko jest dokładnie tak jak powinno być. Że cokolwiek nie zrobię, ja czy ktokolwiek będzie dobrze. Tak jak pan mówił, jesteśmy tu, odgrywamy swoje role najlepiej jak potrafimy, ale to wszystko już było i jest , a my mamy przywilej wybierania na której strunie zagramy to życie. Dzisiaj wyjdę i jak mi się uda opiszę bardziej szczegółowo swoje przeżycie, a na razie zamieszczam to co wydarzyło się 01.04 .

 
No i dobra, chciałam to mam. Prosiłam - dostałam, pukałam, waliłam - otworzono mi. Otworzono przede mną wrota prawdy. Mojej prawdy. Na całą oścież. I jak tylko te wrota się otwarły , skrzypiąc i zrzucając z siebie tony kurzu, pochłonęła mnie ciemność...
W ciemności był taki chaos. W chaosie było wszystko i nic. Pierw była muzyka, która przywołała wspomnienia i pociągnęła mnie w dół.  Razem ze wspomnieniami przyszło rozpoznanie własnych czynów. Bez upiększania. W przeciągu wieczności zostałam wchłonięta, przeżuta , pogryziona, połknięta, zwrócona i podeptana. Byłam pyłkiem na na zabrudzonym chodniku, który chciał tylko zniknąć. Byłam tak wielkim niczym, że nie wiedziałam już, czy w ogóle jestem? I marzyłam o tym, żeby mnie nie było.
Potem, kiedy byłam u kresu wytrzymałości , zostałam zabrana w górę, by zobaczyć swoje możliwości. Zostałam pokochana, utulona, pogłaskana, a w moje serce wlano tyle nadziei, wiary i ufności, że tym razem obawiałam się , że nie wytrzymam z nadmiaru piękna i miłości jaką odczuwam. Wiedziałam , że mogę być boginią, że jestem nią. Tym razem marzyłam, żeby tam zostać. Niech już nic nie będzie ważne, pozwólcie mi tu zostać, błagam - tak w kółko myślałam. I naprawdę nie obchodziło mnie wtedy nic, ani syn, ani bliscy, ani rodzina, chciałam tam zostać i tyle...
Nie było mi to dane... Zaraz po tym zepchnięto mnie z tego piedestału wprost w ramiona wszystkich demonów jakie kiedykolwiek weszły do mojej głowy. A one... Tak podłe, tak wyrafinowane, tak okrutne, tak brutalne zaciągnęły mnie do lustra . Do wielkiego zwierciadła, czystego jak łza. Za nic w świecie nie chciałam otworzyć oczu. Zaciskałam je z całej siły i błagałam, żeby przestały, żeby odeszły, żeby dały mi spokój... Błagałam bezsilnie, jednocześnie wiedząc , że to jest dokładnie to miejsce i to lustro, w które muszę spojrzeć, sama o to prosiłam od ponad 3 lat... Przerażona do granic możliwości , czując, że niewiele brakuje do zerwania się kabli w mojej głowie, otworzyłam oczy... Po raz pierwszy w życiu.
Pierw odczułam ulgę, bo zamiast hordy demonów zobaczyłam tylko różne aspekty samej siebie... Po chwili zrozumiałam , co mi pokazywano i przerażenie znowu chwyciło mnie w swoje szpony. Chwyciło za samą esencję mojego jestestwa. I naraz ujrzałam, że jedynym demonem w moim życiu jestem ja sama. Że wszystkie sytuacje, w których obwiniałam innych były odbierane przeze mnie jako odwrócony obraz. Jakbym miała w oczach coś , co nakładało mi mgłę , która sprawiała, że widok był zamazany, a czasami zupełnie rozmyty. I z tą świadomością runęłam jeszcze niżej. W dół ku rozpaczy, ciemności , niewierze i maltretowaniu. Przeleciało mi przez głowę , że jeśli to przeżyję, to tylko jako katatonik... Że niemożliwe jest funkcjonowanie w "normalnym" świecie z tą wiedzą. I znowu poczułam ulgę. Ulgę, że w końcu odpocznę, odetchnę, opuszczę gardę. Że w końcu zniknę i będę wolna.  I tak zapadałam się coraz głębiej i głębiej, bez nadziei, bez życia, bez chociażby chęci posiadania jednego czy drugiego. Gdy byłam tylko rozmazaną plamą krwi zawieszoną w przestrzeni usłyszałam głos, jakby pyszałka, tak przepełnionego pewnością siebie i arogancją , że aż jakby to z siebie wypluwał. Zdałam sobie sprawę , że to moja siostra. Jak tylko przyszła ta wiedza usłyszałam drugi głos. Tak głośny, tak trajkoczący, że zamęczający na śmierć. I nie ustawał, i wciąż i wciąż, dopóki nie zdałam sobie sprawy , że to moja mama. I w tym momencie zrozumiałam, że to tylko moja nakładka je takimi uczyniła. I że nakładam te dwie nakładki na wszystkich, których znam. I rozpadłam się na miliardy kawałków.
Kiedy (w końcu) opadłam na zimne dno znalazłam się w bezruchu. W ciszy tak doskonałej, że nie słyszałam już ... nic. Ani chaosu, ani demonów, ani jęków. Nic poza własnym oddechem i biciem swojego serca. Serce moje waliło jak po maratonie, szybko, nieregularnie, mocno. Pomyślałam o nim jako o małym dziecku, które było przez lata maltretowane, nie dopuszczane do głosu, poniżane i deptane. Współczucie i miłość jaka mnie wypełniła do tej małej, a jakże wielkiej, istoty jest nie do opisania nawet teraz. Ani euforia, ani błogostan, ani ekstaza nie oddają w pełni tego co wylało się i jednocześnie wlało się w moim wnętrzu. Najbliższym wyrażeniem będzie tsunami miłości a i to nie do końca. Z tą miłością w sercu zdałam sobie sprawę , że nie mogę zniknąć. I o dziwo nie dlatego , że mam syna do wychowania, co całe lata pomagało mi przetrwać . Nie dlatego, że nie chcę być jak jedna z osób, które bardzo kocham, a która poddawała się nie raz. I nie dlatego, że zawiodę rodzinę , przyjaciół, bliskich i co oni sobie o mnie pomyślą. Nie...
Nie mogę zniknąć, bo ta niewinna i czysta istota mnie potrzebuje. Ta, która nie wie nic o mechanizmach tego świata i beze mnie pogubi się w labiryncie emocji, obrazów i dźwięków, które nie dostrajają się do jej częstotliwości, do jej czystej wibracji. Dlatego potrzebuje mnie, czyli istoty myślącej , żebym ją poprowadziła. Najpierw jeden kroczek, drugi, brawo :). A potem kolejny dzień ... I kolejny. Aż w końcu będę mogła puścić rączkę i będziemy szły ramię w ramię , jak siostry, jak jedno. Ale to dopiero... jutro. Dzisiaj dopiero zrobiłyśmy pierwszy krok, a wczoraj po raz pierwszy otworzyłyśmy oczy. Ja bym chciała już, teraz, ale poczekam. Dla niej jestem gotowa czekać nawet 1000 lat, byle czuła się bezpiecznie.

Dzisiaj minęło 18 dni od tego wydarzenia a ja jestem inną osobą, choć jednocześnie dalej sobą :) Zrozumiałam, że nie muszę dużo zmieniać , wystarczy , że będę pamiętać o tym, żeby  dopuszczać do głosu moją przyjaciółkę , która tyle lat cierpliwie czekała, aż do niej przyjdę

 
Dołączam kolejny urywek przemyśleń, tym razem o komnatach mojego serca.
 
Po paru latach wędrówki jestem w stanie lepiej zrozumieć siebie i ludzi wokół mnie. Być może nie wszystkim jest to potrzebne do szczęścia, lecz mnie jest niezbędne. Co prawda nie znaczy to , że moje życie miłosne i towarzyskie jest teraz barwne i  bogate, wręcz przeciwnie. Teraz dopiero, po zrozumieniu bliskich, siebie, troszkę swojego świata, zabrałam się za porządki w swoim pokiereszowanym serduszku. Więc, po pierwsze, stworzyłam tam piękną komnatę , złoto- kryształową, piękną w swej prostocie, smukłą, sięgającą prosto do źródła miłości. W tej komnacie zamieszkała wspaniała dusza.. Dusza, która jest gotowa stawić czoła całemu światu by wyjść z mroku i niepewności w światło i nadzieję. Tą duszą jestem ja. Zajmuję (w końcu) główną przestrzeń w moim serduszku , staram się nie kokosić za bardzo, rozglądam się tylko ukradkiem po pięknym wnętrzu... Podziwiam strukturę i siłę, obserwuję z nadzieją, że się czegoś nauczę, podpatrzę. A serce mnie otula, i cicho szepce do uszka tajemnice mojego życia. Powiedziało mi, że to ja jestem odpowiedzialna za rozlokowywanie lokatorów w jego przestrzeni, że to ja robię selekcję i że jest już trochę zmęczone moimi wyborami... Popłakałam się, bo wcale mu się nie dziwię. I obiecałam większą odpowiedzialność , mam nadzieję że dotrzymam słowa. 
Drugiej komnaty nie musiałam przerabiać . Jest tak samo potężna i piękna jak 18 lat temu, gdy pierwszy raz zobaczyłam jej właściciela. Właściciela , którego sama osobiście urodziłam i który swoim pojawieniem się uratował mi życie. W tej komnacie zawsze była, jest i będzie czysta miłość. Nie straszne tam burze, sztormy czy huragany, wszystko przetrwa. Reszta pokoi jest w trakcie renowacji. Gdzieniegdzie potrzeba więcej miejsca, gdzieniegdzie mniej. Tu i tam trzeba odmalować a paru lokatorów potrzeba po prostu wyprosić. Może znajdą to czego szukają gdzie indziej... Już wiele razy w swoim życiu miałam renowacje w tym świętym miejscu- nie da się zaprzeczyć... Wiele pokoi spustoszało, choć tego nie chciałam, wiele się zapełniło praktycznie bez mojej wiedzy... Lecz tym razem to ja jestem głównym architektem. Tym razem to ja , a raczej team- serce - umysł, wybiera kolory farb, oświetlenie i gości zaproszonych do dzielenia się czystą miłością. Ja będę zwiększać lub zmniejszać objętość swych sercowych komnat... Wiem , że brzmi to szalenie. No bo jak nie ja to kto, prawda? Przecież zawsze sami decydujemy o swoim życiu i życiowych wyborach, tak?...  Owszem , decydujemy... A jakże, decydujemy!!! Z tym, że nasze decyzje są podejmowane w 80-90% przez nasz umysł. I w momencie, gdy nie mamy z tym problemu, gdy czujemy się spełnieni, szczęśliwi i nie czujemy tej nieokreślonej pustki w środku- to wszystko jest ok, nie ma potrzeby zmian. Lecz gdy w tym wszystkim czujemy jednak tę pustkę, niespełnienie, brak czegoś istotnego w nas samych- to wtedy, dla własnego dobra , powinniśmy pogodzić się z sercem i dać mu więcej władzy i mocy decydowania niż dotychczas. Tylko w ten sposób zapełnimy tę pustkę. A najbardziej zaskakujące dla nas będzie to, że nikogo do jej zapełnienia nie potrzebujemy... Tylko nas , słuchających swoich serc...
Dlatego ja robię te renowacje i porządki w swoim serduszku. Ponieważ ja czułam tę pustkę, czułam potrzebę czegoś więcej. Mało tego , udaje mi się tę pustą przestrzeń wypełniać miłością każdego dnia. Powolny to proces i wymagający duuużo cierpliwości, lecz wiem, że podołam. Mam dla kogo. .. 

Dzień dobry

Piękną mam pogodę, ledwo otworzyłam oczy słońce już do mnie mrugało. Uwielbiam takie poranki. I po raz kolejny będę dziękować. Moja intuicja od zawsze mówi "pisz", moja intuicja skierowała mnie na pańskie blogi, moja intuicja napisała pierwszego maila... I wiem, że wystarczy otworzyć oczy by widzieć. A ja widzę, że to jest ten czas. Mogę dalej pisać do szuflady, wiem, ale po tym co przeżyłam, moją pierwszą reakcją był szok, że ludzie nie wiedzą. Ze większość żyje w tej iluzji nawet o tym nie wiedząc i że trzeba im pomóc. Jest we mnie lęk i niepewność, ale chyba nie w własne siły tylko boję się że zawiodę. A dopiero się uczę ufać sobie w 100 %. Zapewne trochę zajmie wymyślenie od czego zacząć i jakieś uporządkowanie, ale jeśli mogłabym to bardzo bym chciała coś dodać od siebie na pańskim blogu i dziękuję za zaufanie. Będę wdzięczna za każdą radę, nawet krytyczną, bo mało że dopiero się "urodziłam" to jeszcze nic nie publikowałam i po prostu nie jestem pewna co i jak.
Czy napisać początek czy zacząć od końca? Na końcu mojej historii jest moje ukrzyżowanie,moja śmierć, w ogóle cała droga krzyżowa. I to na pewno zagrało by na wyobraźni czytelnika, ale zanim do tego doszłam ciężko, dzień po dniu pracowałam ze swoją psychiką, ciałem, oddechem, sercem. I nie była to prosta droga. Ech, już się zapędzam, a wiem, że będę prowadzona.
Jeszcze chciałam opisać swój sen z wczoraj. Moje sny od zawsze są bogate, wyraźne, żywe, no ale tak zazwyczaj bywa jeśli ktoś dużo czyta czy pisze. Od zawsze też przytrafiam (nie zawsze) wyciągać z nich nauki takie czy inne. Ten sen wydaje mi się, że też zrozumiałam, ale chciałabym się nim podzielić :
Szłam po jakby placu. Wokół byli ludzie ale jacyś tacy otępiali. I niewielu. Było tak, że czułam, że nic ciekawego tu nie ma ani dla mnie ani dla tych ludzi. Jak na nich patrzyłam zauważyłam schody, drewniane, zwykle schody. Zaintrygowały mnie więc zaczęłam się wspinać. Powoli, ale pewnie szłam po stopniach i byłam w coraz większym szoku widząc kawałki ciał, krew jakieś dziwne strzępy... Na szczycie schodów siedziała po turecku dziewczynka(może 2 lata, może 1.5)i strasznie płakała. Nad nią stał mężczyzna, próbował jej pomóc, ale nie mógł bo również strasznie cierpiał. Dziewczynka krzyczała głosem dorosłej kobiety "Jak to boli, jak to strasznie boli" Nie przestawała krzyczeć... Chciałam podejść, pomóc, serce mi pękało jak patrzyłam na ich niemoc, ale nie mogłam. Nie to, że nie mogłam, ale miałam w sobie taką wiedzę, że teraz mam patrzeć i rejestrować. Tyle. Przeniosłam wzrok z dziewczynki na tył podestu. Stała tam grupa ludzi. Poranionych, pokrwawionych, przerażonych, w szoku o wiele większym niż ja. Nie mający pojęcia co teraz, kim są i co mają robić... Do nich też nie podeszłam tylko spojrzałam na plac za nimi... A tam... RZEŹ. Pełno ciał, części, ludzkie i zwierzęce, ale w większości ludzkie. Niektórzy nie mieli rąk, inni nóg, jeszcze inni oczu czy ust. Nikt nie rozumiał dlaczego. Niektórzy czołgali się w stronę moją i schodów, niektórzy nawet szli, ale ten chód... Makabryczny. A niektórzy tylko siedzieli bez ruchu jak w katatonii. Wtedy przypomniałam sobie w jakim stanie byłam 1. 04., jak mnie rozniosło na milion części i jak prawie odłączyły mi się kable w głowie. I się obudziłam. Straszno było, ale o dziwo sama krew czy kawałki ciał nie były aż tak realistyczne jak zwykle miewam. Było to przytłumione jakby.
Życzę cudownego wtorku, sama z kalendarzami ruszam nad wodę pobrać trochę natchnienia. I oczywiście, jak zwykle, dziękuj

Dzień dobry

Zgadzam się, anioły i ogólnie znaki mamy cały czas naokoło siebie, wystarczy zacząć patrzeć. Pamiętam kiedy spotkałam swojego pierwszego anioła... Miałam jakieś 6,7 lat i chciałam dopłynąć na tzw. "plażyczkę" do mojej starszej siostry i jej znajomych. Jak już wspomniałam, siostra starsza , więc miała dno kiedy się tam przeprawiała. A ja niekoniecznie. Dopóki płynęłam "pieskiem" wszystko było ok. Ale gdy chciałam sprawdzić czy mam dno... Panika zrobiła za mnie resztę. Zaczęłam się topić. Moja siostra ze znajomymi myśleli że sobie żartuję i w trakcie mojej zbliżającej się śmierci oni pokładali się ze śmiechu na mieliźnie. Oczywiście nie było tam strasznie głęboko, pewnie z półtora metra, ale dla małej dziewczynki, wystarczająco. Poszłam na dno. Złapały mnie jakieś silne ramiona, wyciągnęły ponad wodę, do słońca i wyniosły na brzeg. Do ramion był doczepiony mężczyzna. Moim zdaniem około 30-40 lat ale moja pamięć mogła sobie dorobić jego obraz po tylu latach. Wiem, że miał wąsy, tego nie zapomnę. Jak mnie wyniósł na brzeg, upewnił się ze wszystko ok i zniknął zanim ktokolwiek do mnie podbiegł. Dziś wiem, że to było światło. Pochodzę z Krynicy morskiej i tam to się wydarzyło. W ogóle mam szczęście do dobrych ludzi... Jesteś jednym z przykładów. Kiedy moje życie i ja sama tego najbardziej potrzebowałam, jesteś ze swoją stroną. 
 
A co do mojej podróży do siebie... Ostatnie 4 miesiące były... Jak na kolejce górskiej, która zabiera mnie na coraz wyższe poziomy, ale nie szczędzi turbulencji i wstrząsów. Ale zaczęło się od operacji nerwu przykręgosłupowego w 2017. To osadziło mnie w domu i zmusiło do spojrzenia na swoje życie na poważnie. Życie, zdrowie, miłość, wszystko. I tak się zaczęło. Zmiana diety, powolna zmiana postępowania, pozbycie się chemii z domu(teraz wszystko co potrzebuję wyrabiam sama) i oczywiście praca z oddechem i bycie ze sobą. Byłam w komfortowej sytuacji,  jako że byłam po operacji dostawałam pieniądze od państwa i miałam na to wszystko czas. I tak krok po kroku doszłam do 6 grudnia 2020... Do tego czasu wiedziałam już że tworzymy swoją rzeczywistość, odizolowałam się od większości znajomych, praca z oddechem i medytacja weszła mi w nawyk(co nie było proste), ale wciąż (pomimo codziennych cudów, które widziałam) czułam niepokój, z dnia na dzień coraz większy. I w końcu 6.12 dotarło do mnie ze to nie świat jest taki podły dla mnie (jak to sobie naiwnie tłumaczyłam przez większość życia) ale to ja zawsze dążę do swojej strefy komfortu wyniesionej z dzieciństwa czyli do konfliktu. To spostrzeżenie rozwaliło mnie na parę dni. Następnie poświęciłam miesiąc by swoje spostrzeżenia wprowadzić w związek, który od lat tylko się ciągnie i męczą się obie strony. I choć eksperyment ten nie pokazał że mną wszystko można naprawić to pokazał mi za to drugiego człowieka. Nie tylko ja dążę do konfliktu... Połowa ludzkości to robi, a druga doskonale się sprawdza w roli ofiary... W marcu zaczęłam zauważać... magię. Nie w naturze, bo tam ona jest zawsze, ale w swoim życiu. Chyba na razie powstrzymam się przed opisem, bo sama jeszcze jestem w punkcie obserwatora, ale kiedyś Ci o tym opowiem. Tak jak mówisz, już niedługo, bez zasłony. A co do mnie... Przez cały ten czas, te lata, przy oddychaniu mówię albo myślę o tym że wszystko jest tak jak powinno być, od roku co rano i co wieczór dziękuję swoim komórkom za kolejny dzień. Nawet zaprzyjaźniłam się z jedną z nich, bo to chyba ona zapoczątkowała moje przebudzenie. Nazwałam ją Maga, a mieszka ona w kanale nerwowym przy kręgu kręgosłupa L4L5. Jest baaaardzo potężna. Doceniam każdy dzień, a przynajmniej się staram, wiadomo, wszyscy jesteśmy ludźmi. Myślę że to co się wydarzyło w nocy z 31.03 a 01.04 musiało nadejść prędzej czy później. Jak to napisałam w swoim notesie, pukałam, waliłam i mi otworzono. Z tym że nie wiedziałam że wchodzę do piekła poprzez niebo by z powrotem spaść do piekła... I to piekła które sama tworzę. Tak naprawdę mało jest mojej zasługi w tym moim procesie, ja wymyśliłam, że trzeba coś zrobić, a resztą zajęła się moja dusza. Ja nawet o tym nie wiedziałam, a ona codziennie, mozolnie zmieniała mi ścieżki i dawała znaki. I dopiero 01.04 dane mi było zobaczyć jej potęgę. I uwierz mi Marku, tam jest Bóg. Niby człowiek zawsze to wie, ale gdy to poczujesz. Mnie to nawet przeraziło bo ja w stosunku do tej istoty byłam jak za przeproszeniem kawałek rozmytych odchodów na podeszwie zniszczonego buta. Byłam niczym. I właśnie dlatego chyba nie pozrywały mi się kable w głowie. Zdałam sobie sprawę że nawet jeśli jestem niczym to moim zadaniem jest chronić te istotę przed pułapkami współczesnego świata. Ze to jest moje zadanie. I nie mogę po prostu powiedzie"nie chce mi się ". Nie Jej. Zobaczyłam też wszystkich moich znajomych, rodzinę, zrozumiałam, że wszyscy oni(a przynajmniej większość) są w tej samej sytuacji. Też zabudowali się tym ego żeby chronić tę istotę wewnątrz... Pogubiliśmy się w tym. Zbyt wielkie, niezdobyte fortece pobudowaliśmy wokół swoich miast miłości... Ale na swoim przykładzie w końcu wiem, że warto szukać.
 

Przepraszam że tak się rozpisałam, mam nadzieję, że również mi napiszesz jak to wygląda, wyglądało u ciebie. Pozdrawiam gorąco Ciebie i twoją córkę.

Mój syn w lipcu 18 lat. A od października studia... Nie wiem kiedy to zleciało. Wiem, że był moim Natanielkiem, a teraz mam w domu 2-metrowego mężczyznę. Dobrego, mądrego mężczyznę. Zawsze wolałam kontakty z dziećmi czy zwierzętami niż z dorosłymi ludźmi, ale z moim pierworodnym mogę rozmawiać godzinami i wciąż sprawia mi to przyjemność.
Myślałam o tym żeby spisać swoje doświadczenia... Raczej w formie książki. Z tym, że potem pomyślałam właśnie o tylu tych przekazach, książkach, informacjach. Często wykluczają się wzajemnie, robią zamieszanie i ludzie niekoniecznie wiedzą w którym kierunku podążyć... Moje przeżycia są co prawda wyjątkowe i prawdziwe, ale są moje. Prawdopodobnie każdy przechodzi tę drogę inaczej...
A tak szczerze to chyba po prostu jeszcze się boję. Dopiero przed chwilą weszłam na świadomą ścieżkę, a wiem, że często miewam słomiany zapał. I choć możliwe, że komuś bym trochę ulżyła, to możliwe też że znudziłoby mi się po 3 tyg. A to by było nie fair. Szczególnie w przypadku swojego bloga, choć dziękuję bardzo za wiarę. Myślę, że najbezpieczniej dla odbiorców będzie jeśli napisze książkę. Dopóki jej nie wydam nikt nie będzie na nią czekał 
Być może to są tylko błahe wymówki, ja tak nie czuję. Pierwszego zdałam sobie sprawę jak nieodpowiedzialnie i głupio po prostu żyłam i  podjęcie jakiejkolwiek decyzji wiąże się z rozdzielaniem włosa na czworo. Mam nadzieję że kiedyś mi to minie. Na razie spisuje myśli do przeróżnych kalendarzy, pomaga mi to kiedy mam przegrzanie przewodów. Ale chęć pisania i czytania mam w sobie od dziecka więc myślę że pewnego dnia, całkiem niedługo gdzieś może pan zobaczyć okładkę książki albo bloga Magdy Alicji Pydyn.
Miłego poniedziałku, ja w Plymouth od kiedy otworzyłam oczy mam błękitne niebo i piękne słońce. I w takich momentach wiem, że to wszystko ma sens. 
 
 Zapomniałam napisać czegoś co miałam zamiar napisać. Ech. Dopisuję Zdjęcie córki pana widziałam już jakiś czas temu. Macie radość w oczach. Choć teraz już kobieta a nie dziewczynka myślę że oczy się nie zmieniły. Gratuluję, moim marzeniem jest w wieku 60,70 czy 80 lat być w pełni sprawną i najlepiej z gromadą dzieci wokoło mnie... Z pańskich blogów czytuję blogspot oraz wino duszy. Muszę przyznać że wino duszy często jest jak balsam dla duszy. Czytałam też sporo informacji zawartych na blogu. Ale przyznaję, nie wszystko. Co nie zmienia faktu że to co przeczytałam za każdym razem zmieniało moja perspektywę wyjaśniając jednocześnie w przystępny sposób. Dlatego czytam. I jak już pisałam, również dzięki temu jestem tu gdzie jestem.

Witam


Pańską stronę czytam już około 2 lat." Już" albo "tylko" dla niektórych, lecz dla mnie już, ponieważ w ciągu tych lat artykuły, które Pan zamieszcza przyczyniły się do mojego samopoznania bardziej niż cokolwiek innego wcześniej. Pomogły mi w momencie, w którym najbardziej tego potrzebowałam i w którym byłam najbardziej gotowa. Nie opiszę wdzięczności jaką czuję w sercu, nawet w tym momencie... Jedyne co mogę zrobić to wysłać tę wdzięczność prosto do pańskiego serca i napisać maila. Podejrzewam, że nie będzie to dla Pana nowością gdy powiem, że takich ludzi jak ja jest mnóstwo. I w imieniu ich wszystkich- Dziękuję. Dziękuję za ciężką pracę, którą Pan dla nas wykonuje, dziękuję za wiarę i nadzieję, dziękuję za to, że dzięki Pana prawdzie my odnajdujemy swoją. I choć ta prawda (przynajmniej dla mnie) nie jest tym czego się spodziewaliśmy, to moc w niej zawarta i spokój nadchodzący potem wynagradza lata niewiedzy i czekania. Więc dziękuję, dziękuję, dziękuję.
 

 Zasługa jest jak najbardziej pana. Nikt inny nie podzielił się z nami wszystkimi tymi informacjami czy przemyśleniami. To panu się chciało, to pan to stworzył. Piękne dzieło. Kiedy wysyłałam pierwszego maila, to było tydzień przed moim ostatnim "olśnieniem". Myślałam wtedy że wiem dużo... 01.04.2021 okazało się że nie wiem nic. Zostało mi pokazane jak wielkim niczym jestem i jak potężnym wszystkim. Dopiero wtedy zrozumiałam wiele z opisów miłości matki, choć sama nią jestem i miłość do syna jest najpotężniejszym uczuciem jaki w sobie pielęgnuję od lat. Jednak tamto... Nie do opisania. Nakryto mnie płaszczem miłości. Otulono i pogłaskano. Pozwolono mi się pławić w tym uczuciu, co chwilę dokładając kolejne fale rozgrzewające zmarznięte serce... Pokazano mi też że największy matrix tworzę sobie ja i wyjaśniono w jaki sposób... Nie chciałam tego wiedzieć, za nic w świecie nie chciałam wziąć odpowiedzialności za swoje życie, swoje działania i za wszystkie swoje koszmary. Teraz minęło 10 dni, trochę się zamazało, jednak wiem, że zrobię wszystko, żeby już nie wrócić za mgłę. I jak pisałam w poprzednim mailu, Wielka w tym pana zasługa. Bez pańskich stron mogłabym być tu dopiero za parę lat. Choć jestem teraz jak niemowlę dopiero uczące się żyć, wcale nie czuje się bezbronna ani mała. A tak się czułam większość mojego życia. Także jeszcze raz dziękuję.

 

 







3 komentarze:

  1. Piękne. Mądre. Dlatego działa - porusza właściwe pokłady. Dziękuję za udostępnienie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Magda walcz, nie poddawaj się. Mądre,piekne myśli. Mądra, piękna Ty

    OdpowiedzUsuń