poniedziałek, 13 lipca 2015

6 sposobów by chronić się przed "Toksycznnymi ludźmi"

 sladynapiasku

W życiu każdego z nas jest choć jedna osoba, która wiecznie narzeka. Jest jak wampir, wysysający stale Twoją energię! Czujesz się tak, jakby chciała wyssać Cię ze wszystkiego i nie oferuje nic w zamian. Oto sześć sposobów zwalczania tych wysysaczy energii w Twoim życiu:

rozwoj osobisty

1. Nie Daj Się Wciągnąć W Festiwal Narzekania

Wiele razy te toksyczne osoby chcą abyś przyłączył się do ich uczty i narzekał razem z nimi. Jednak to kompletnie narusza Twoją własną energię. Więc wstań i broń swojej energii! Nie poddawaj się negatywnej spirali, w którą ta osoba chce Cię wkręcić. Zamiast tego, zwalcz ją swoim pozytywnym nastawieniem psychicznym. Zaoferuj rzeczywiste i konkretne rozwiązania w pozytywny sposób. Jednak cokolwiek robisz – nie daj się paść ofiarą ich negatywności. Jeśli konsekwentnie będziesz to robił, ta osoba w końcu uświadomi sobie, co chcesz zrobić i zaprzestanie wciągania Cię w swoją godną pożałowana imprezę.

2. Nie Spędzaj Z Nimi Czasu Sam Na Sam

Jeśli ta osoba naprawdę Cię denerwuje, ale nie można przed nią uciec, spróbuj przebywać z nią tylko w grupie. W ten sposób, możesz mieć kopię zapasową i „wypierać” niektóre z negatywnych emocji, koncentrując się na innych ludziach w grupie. Daje to także szansę na pozostawienie sytuacji bez złego samopoczucia, bo inni ludzie też będą tam się bawić.

3. Wybierz Lekki Temat Do Dyskusji

Są duże szanse, że jeśli zaczniesz mówić o szkole, pracy, chłopcach lub ważnych przyjaźniach – rozmowa może przybrać bardzo intensywny zwrot. Rozjaśnij nastrój wspominając ładnego kotka, którego zobaczyłaś lub naprawdę pozytywną wiadomość, którą otrzymałaś lub wysłałaś do kogoś. Mówienie o lżejszych i bardziej pozytywnych rzeczach może pomóc uruchomić pozytywne nastawienie u tej osoby. Dobra, może to wymaga jeszcze trochę czasu, ale może pomóc Ci utrzymać się przy zdrowych zmysłach w tej sytuacji!

4. Uważaj Na Swój Czas

Jeśli jest to ktoś, od kogo naprawdę nie można uciec, po prostu bądź świadom tego, jak spędzać z nim czas. Może zamiast planować bliżej nieokreślony termin na kawę lub herbatę, zaplanuj by ta aktywność trwała przez określony czas. W ten sposób, możesz ustawić limit na to, ile czasu spędzisz z tą osobą w celu zapewnienia, że Twoja energia nie jest zagrożona!

5. Zablokuj, Ukryj Lub Usuń z Facebooka

Prawdopodobnie ten wampir energetyczny siedzi na Facebooku. Codziennie kiedy przeglądasz Aktualności, widzisz ją lub jego jak wysysa z Ciebie energię. Nie pozwól by ich negatywne nastawienie Cię przytłoczyło. Po prostu zablokuj, ukryj lub usuń z listy znajomych. W ten sposób możesz zapewnić sobie spokój i lepsze nastawienie podczas przeglądania aktualności w tym kanale.

6. Jeśli Wszystko Inne Zawiedzie – Prześlij Wyrazy Miłości Z Daleka

Czasami nie ma absolutnie nic co można zrobić, aby chronić się od przejmowania złej energii od wampirów energetycznych. Jeśli w tym przypadku, najlepsze co możesz zrobić, to pozbyć się ich z Twojego życia, wysyłając im wyrazy miłości z daleka, Ty możesz żyć dalej w pozytywny sposób. To jest moich sześć wskazówek dotyczących radzenia sobie z wysysaczami energii. Powodzenia!
Źródło
Znalezione na : Omsica.pl

Te rady są dla tych, co chcą sobie ułatwić swoje życie,
Łatwo i przyjemnie omijając te aspekty swej karmy,
Które z przeszłości przychodzą do nas aby uzdrowić. 

autor blogu

Żyj świadomie

„W małżeństwie rezygnowałam: z koncertu, na którym mi zależało, bo jemu zależało bardziej, a nie było z kim dzieci zostawić, z filmu, ze spotkań, zakupów tylko dla siebie. Na rzecz jego spraw, bo wiadomo, że one były ważniejsze” – oto fragment historii Anity Czupryn Koimaszko, laureatki konkursu „Kobieta na zakręcie. Jak zmieniłam swoje życie”
Mój ukochany był bardzo mądry. Gdzie mnie tam do niego, dziewczynie o twarzy prostej wieśniaczki.
Maturę pisał ze „Zniewolonego umysłu” Miłosza, książki, która wyszła wtedy w „drugim obiegu”, jego polonista ze strachu włosy rwał z głowy, wybiegł z krzykiem:
– Coś ty narobił! – a potem postawił mu piątkę, taka to była szkoła.
A ja nawet nie wiedziałam, że istnieje „drugi obieg”.
On znał Kantora, bywał w zakopiańskim teatrze Witkacego, Dostojewskiego miał w paluszku, a ja byłam tylko raz w kinie Grenada na występie objazdowego teatrzyku z „Zemstą” Fredry.
On potrafił wymienić wszystkich członków ważniejszych zespołów, daty edycji ich płyt, ja miałam parę pocztówek dźwiękowych, stary adapter i radio z magicznym zielonym okiem, w którym nie było „Trójki”. I nie rozróżniałam Led Zeppelin od Deep Purple.
No to o czym my w ogóle rozmawiamy? Wiadomo, że musiałam się zakochać.
– Masz najpiękniejsze usta na świecie – mówił.
– Nie, nie lubię ich, są grube i niezgrabne – odpowiadałam.
– Kocham je za ciebie – mówił.
– Nosa też nie lubię. Zadarty jak u prosiaczka.
– Kocham twój nos za ciebie. To najpiękniejszy nos na świecie – odpowiadał.
O ślubie nie zawiadomiliśmy rodziców. Był 1988 rok, ja byłam studentką, a on żołnierzem zasadniczej służby wojskowej.
Tydzień w tydzień przez dwa lata jeździłam do niego, do jednostki, jeździłam jak po tlen, bo bez niego całkiem nie mogłam oddychać.
W skrócie moje życie z mężem może wyglądać tak: urodziłam troje dzieci, jego samego wysłałam na studia, napisałam za niego pracę, którą ówczesny wiceminister finansów chciał drukować w „Gazecie Bankowej”, choć nie miałam pojęcia o finansach, bankowości i ekonomii. Brałam mężowi kredyty na swoje nazwisko, gotowałam tak, że teściowa oblizywała palce z uznaniem, wiele lat prałam ręcznie, bez słowa skargi, bo nie mieliśmy pralki, a cały dom wymiatałam z kurzu szczotką, na kolanach, bo od odkurzacza ważniejszy był dekoder Cyfry Plus, żeby mógł oglądać mecze. Oglądał je, siedząc na kanapie z piwem, wdzięcznie podnosząc nogi, żeby mi ułatwić. Na moje prośby o pomoc w domowych pracach odpowiadał:
– Mężczyzna przy takich pracach wygląda śmiesznie. Jak pizduś. Chcesz mieć pantoflarza w domu? – i wsadzał nos w „Najwyższy Czas” albo w nową książkę Korwina-Mikke. Korwin-Mikke był dla mojego męża Autorytetem w Każdym Przejawie Życia.
Mówił:
– Ty się, Święta (bo on „święta” mnie nazywał), na polityce nie znasz i nie próbuj. Głosuj, jak każę!
Głosowałam, jak każe, ale mój głos niewiele widać pomagał, bo UPR traciła w sondażach i w końcu nie weszła do parlamentu. Finansami zajmował się on.
– Ty, Święta, nie umiałaś sobie nawet miesiączki wyliczyć, stąd tyle dzieci mamy; lepiej do pieniędzy się nie dotykaj – wytykał żartobliwie. Bardzo mnie te jego żarty śmieszyły.
Konto mieliśmy wspólne, ale ja nie miałam do niego dostępu. Karty do bankomatu też nie miałam i w ogóle mi to nie przeszkadzało. Prosiłam go o pieniądze, kiedy mi były potrzebne na jakieś podręczne zakupy, bo te większe to robił on.
Pieniądze zostawiał mi rano, po wyjściu z łóżka, rzucał gestem klienta, który płaci prostytutce za spędzoną noc. Strasznie mnie to bawiło wtedy. Na piątym roku studiów znalazłam pracę i ta praca mnie pochłonęła. Zaczęłam zarabiać, z miesiąca na miesiąc coraz lepiej, otrzymywać premie, ale mój mąż, kiedy przychodził wyciąg z banku, machał nim lekceważąco i wołał:
– Twoja jałmużna przyszła!
Uważał, że prawdziwe pieniądze zarabia on. Był 1995 rok, miałam na głowie dom, studia i pracę, która, czułam to, wypijała ze mnie krew. Wracałam do domu późno, przygotowywałam gorący posiłek, sprzątałam, prasowałam, prałam, kurcgalopkiem, żeby się wyrobić. Późną nocą zasiadałam do pisania jego pracy.
– Sam bym napisał, ale czasu nie mam. Muszę na rodzinę zarabiać.
– Wiem, wiem – odpowiadałam. – Napisałbyś wspaniałą, gdybyś tylko miał czas.
– To szybciej walcz z tymi rozdziałami, bo co ja promotorowi pokażę?
Walczyłam z rozdziałami, zapominając o własnej pracy magisterskiej. Koleżanka złamała tekst, zaniosłam do oprawienia i pojechał do promotora.
– Mam już wyższe wykształcenie. Od dziś nie śpię z tobą – powiedział po obronie. Śmiałam się wtedy co niemiara.
Ale też coraz częściej łapałam się na myśli, że jest mi za ciężko. I że to żaden partnerski związek, gdzie wszystkie sprawy są wspólne, które się omawia przy stole w kuchni. Wciąż jednak znajdowaliśmy siebie nocą, w łóżku, i to było kojące i piękne, i wierzyłam, że wszystko uda nam się przetrwać, że to codzienność zabija miłość, ale my się nie damy codzienności.
Przyszła recesja, mężowi w firmie rosły długi, zaczął je pokrywać pożyczkami.
– Weź no – powiadał – pożyczkę od swojego znajomego, bo się muszę rozliczyć do końca miesiąca. Załatw skądś forsę, bo będzie po nas.
Szłam w miasto, odwiedzałam znajomych, to było upokarzające, ale pożyczałam. Gdy tego było za mało – podpisywałam mu kredyt za kredytem.
W domu nie brakowało chleba i szynki, dzieci uczyły się w dobrej szkole, mąż sobie nie żałował na nic. Coraz częściej na weekend kupował alkohol. Nie jedną butelkę wina do niedzielnego obiadu, nie. Najpierw jedną na piątek, potem dwie na piątek i sobotę, potem trzy, bo i na niedzielę, w poniedziałek piwo, no to we wtorek dwa piwa…
– Picie piwa jest naturalną potrzebą każdego mężczyzny – raczył mnie sentencjami.
Albo: – Kobieta jest po to, by podać piwo, cygaro i zatańczyć.
Wierzyłam w taki porządek świata.
W małżeństwie rezygnowałam: z koncertu, na którym mi zależało, bo jemu zależało bardziej, a nie było z kim dzieci zostawić, z filmu, ze spotkań, zakupów tylko dla siebie. Na rzecz jego spraw, bo wiadomo, że one były ważniejsze. Byłam święcie przekonana, że jesteśmy dla siebie stworzeni i tak jak mnie było wspaniale z nim, tak jemu musi być wspaniale ze mną i że to NIEMOŻLIWE, żeby jakaś kobieta mogła mnie zastąpić.
Była końcówka lat 90., kiedy zaczął się zachowywać dziwnie. Wstawał rano i nagle, nie wiadomo z jakiej przyczyny przestawał się do mnie odzywać. Po prostu – gniewał się. A to palenie rzuca. Ćwiczy pływanie. Trenuje kajaki. Wraca do palenia. Rzuca. Wieczorami wychodzi do pubu, w nocy odwraca się do mnie plecami, a kiedy próbuję się przytulić – warczy. Nic a nic nie mogłam się połapać, o co chodzi.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka. Zaprosiła na kawę.
– Widziałam go z NIĄ – zaakcentowała znacząco.
– Kogo z kim? – zapytałam, nic nie podejrzewając.
– Twojego męża. Z NIĄ. W kinie.
Umarłam.
A potem zadałam pytanie, jakie, miałam świadomość, zadają pewnie miliony kobiet na świecie, kiedy dowiadują się, że są zdradzane.
– Kim ONA jest?
Była młodsza ode mnie o dziesięć lat. Podobno studentka. Podobno pracowała w pubie, w którym wtedy spędzał wszystkie wieczory, a potem noce całe. Nigdy jej nie widziałam.
Mąż tymczasem znalazł mieszkanie do kupienia. W starej kamienicy, zaadaptowane ze strychu, urocze. Prawie 90 metrów!
Wzięliśmy duże kredyty – ponad 120 tysięcy złotych. Trzy lata później bank zabrał nam to mieszkanie.
Trzy lata później, w 2003 roku, zadzwonili do mnie panowie z banku i tak się dowiedziałam, że mąż jest niewypłacalny, zniknął, zostawiając mi w spadku grubo ponad 200 tysięcy złotych długu. Banki podzieliły się między sobą całą moją pensją.
Zostałam na bruku z trójką dzieci, które, gdy się pakowaliśmy, żeby opuścić mieszkanie, pytały:
– Mamo, a gdzie my teraz będziemy mieszkać?
– Nie wiem – odpowiadałam ze ściśniętym sercem, a jednocześnie entuzjazmem w głosie. Nie wierzycie, że tak nie można? Można! – Ale na pewno coś wymyślę – mówiłam. – Mamy zawsze coś fajnego wymyślają dla swoich dzieci.
Codziennie rano wstawałam i jak Koń z „Folwarku zwierzęcego” Orwella mówiłam sobie: – Będę pracować jeszcze więcej. Przez półtora roku spłaciłam większą część długu. Mieszkam z dziećmi w niewielkim mieszkanku, całkiem nowym. Mąż nie pojawił się na żadnej rozprawie o alimenty. Nie płaci ich.
Uciekł za granicę. Dzieci bardzo za nim tęsknią i czasem dzwonią na jego komórkę.
On nigdy do nich nie zadzwonił.
Rozwodu nie wzięłam. Nie mam czasu na takie głupoty. Mam własne konto w banku i kartę do bankomatu. Biorę udział w wyborach i sama decyduję, na kogo głosować. W domu jest grafik sprzątania z podziałem na role, choć nie zawsze działamy zgodnie z nim. Nie zawsze też gotuję obiady i zupełnie zrezygnowałam z prasowania.
Za to jakiś czas temu kupiłam sobie perfumy za 200 złotych i umówiłam się na randkę. Ale bez kontynuacji.
Znajomi mówią: – Jesteś silną kobietą.
– Wiem – kłamię. Bo przecież nikt nie uwierzy, że w środku nadal jestem niepewną dziewczynką o twarzy prostej wieśniaczki.
wysokieobcasy.pl


 Któregoś dnia zjawił się u filozofa Sokratesa jakiś człowiek i chciał się z nim podzielić pewną wiadomością.
– Posłuchaj, Sokratesie, koniecznie muszę ci powiedzieć, jak się zachował twój przyjaciel.
– Od razu ci przerwę – powiedział mu Sokrates – i zapytam, czy pomyślałeś o tym, żeby przesiać to, co masz mi do powiedzenia, przez trzy sita?
A ponieważ rozmówca spojrzał na niego nic nierozumiejącym wzrokiem, Sokrates tak to objaśnił:
– Otóż, zanim zaczniemy mówić, zawsze powinniśmy przesiać to, co chcemy powiedzieć, przez trzy sita. Przypatrzmy się temu!
Pierwsze sito to sito prawdy. Czy sprawdziłeś, że to, co masz mi do powiedzenia, jest doskonale zgodne z prawdą?
– Nie, słyszałem, jak o tym mówiono, i. . .
– No cóż. . . Sądzę jednak, że przynajmniej przesiałeś to przez drugie sito, którym jest sito dobra. Czy to, co tak bardzo chcesz mi powiedzieć, jest przynajmniej jakąś
dobrą rzeczą?
Rozmówca Sokratesa zawahał się, a potem odpowiedział:
– Nie, niestety, to nie jest nic dobrego, wręcz przeciwnie. . .
– Hm! – westchnął filozof. – Pomimo to przypatrzmy się trzeciemu situ. Czy to, co pragniesz mi powiedzieć, jest przynajmniej pożyteczne?
– Pożyteczne? Raczej nie. . .
– W takim razie nie mówmy o tym wcale! – powiedział Sokrates. – Jeżeli to, co pragniesz wyjawić, nie jest ani prawdziwe, ani
dobre, ani pożyteczne, wolę nic o tym nie wiedzieć. A i tobie radzę, żebyś o tym jak najszybciej zapomniał. . .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz