piątek, 21 sierpnia 2015

Superunifikacja: czyli nieznane oblicze rosyjskiej fizyki

Rosyjski naukowiec, laureat nagrody rządowej Rosji, Władimir Leonow, mówi o rzeczach, które dla wielu wydadzą się fantastyką: Prototyp silnika kwantowego jest 5000 razy efektywniejszy od rakietowego, co pozwala mówić o naukowej rewolucji, której sprzeciwia się komisja pseudonauki RAN.

Władimir Leonow to postać w rosyjskich kręgach naukowych nietuzinkowa. Jest on autorem wielu prac naukowych, poświęconych ukutej przez siebie teorii superunifikacji, która wprowadza do światowej nauki fizyki inny punkt widzenia na wiele zjawisk i stwarza solidny grunt pod tworzenie silników kwantowych, jakie mogą permanentnie udowodnić istnienie w świecie przyrody zjawiska antygrawitacji. Jego kontrowersyjne teorie nie cieszą się uznaniem w rosyjskim świecie akademickim, przez co Leonow uchodzić za pospolitego dziwaka. Ale czy słusznie ? W poniższym wywiadzie naukowiec dzieli się ze swoich eksperymentów, przeprowadzonych w ostatnich latach.
- Władimirze Semionowiczu, na pańskim blogu umieszczono filmy z prób w 2009 roku urządzenia z silnikiem kwantowym wewnątrz. Nie ma tam koła napędowego, niemniej jednak urządzenie się przesuwa horyzontalnie za pomocą sił wewnętrznych. Pańscy oponenci twierdzą, że cała rzecz polega na tarciu łożysk kół, i że w nieważkości one nie będą pracować.
Żeby pokonać sceptycyzm, trzeba było wiele lat udoskonalania silnika kwantowego i pojazdu pionowego startu, żeby wyeliminować „czynnik łożysk”. W czerwcu 2014 odbyły się pomyślnie testy wydajności. Przy masie aparatu 54 kg na impuls pionowy ciąg wyniósł 500-700 kG (kg siły) przy zużycia energii elektrycznej 1 kW. Urządzenie startuje pionowo z przyśpieszeniem 10-12g. Badania te jednoznacznie udowodniły, że poprzez eksperymenty została ujarzmiona grawitacja, potwierdzając teorię superunifikacji.
Władimir Leonov
- Czy może pan podać charakterystykę porównawczą pomiędzy silnikiem kwantowym i współczesnym silnikiem rakietowym?
Takie charakterystyki można było uzyskać poprzez próby. Dla porównania: współczesny silnik rakietowy (ponad – KMG) na 1 kW mocy tworzy ciąg 1 Newton (0,1 kG). Prototyp silnika kwantowego (KD) wzór z 2014 roku, na 1 kW mocy tworzy ciąg 5000 Newton (500 kG) na impuls. Oczywiście, w trybie ciągłym cechy ciągu charakterystyki KD maleją. Jednak, w trybie impulsowym KD jest wtedy 5000 raz efektywniejsze od RD. Jest tak, ponieważ KD w odróżnieniu od RD, nie nagrzewa atmosfery i kosmosu produktami spalania paliwa. KD zasilany jest energią elektryczną.
- To jest rewolucja w budowie silników. Jaki będzie to miało wpływ na przemysł kosmiczny?
Dzisiaj silniki odrzutowe (RD) aparatów kosmicznych osiągnęły swoje granice techniczne. Przez 50 lat tempo ich czasu pracy wzrosła z 220 sekund (V-2) tylko 2-krotnie do 450 sekund (Proton). Impuls pracy silników kwantowych wynosi nie setki sekund a lata. Rakieta z masą RD 100 ton w najlepszym przypadku uniesie 5 ton (5%) przydatnego ładunku. Statek z silnikiem kwantowym 100 ton będzie mieć silnik kwantowy z reaktorem 10 ton, czyli efektywny ładunek wyniesie 90 ton, to jest 900% przeciw 5% u RD.
- A jakie będą charakterystyki prędkości międzyplanetarnych statków kosmicznych nowej generacji?
Maksymalna szybkość statku kosmicznego z silnikiem kwantowym może osiągać 1000 km/s przeciw 18 km/s w rakiecie. Ale przede wszystkim, mając długotrwały impuls ciągu statek z KD może poruszać się z przyśpieszeniem. Na przykład, lot na Marsa w statku kosmicznym nowej generacji z silnikiem kwantowym w trybie przyśpieszenia ± 1 g wyniesie w sumie 42 godziny, natomiast z całkowitą kompensacją nieważkości, na Księżyc – 3,6 godziny. Następuje nowa era technologii kosmicznych.
- A jakie źródło energii planujecie zastosować do zasilania silnika kwantowego?
Najbardziej perspektywicznym źródłem energii będzie reaktor zimnej syntezy jądrowej (ZF – zimna fuzja), na przykład według schematu włoskiego inżyniera Andrea Rossiego, pracującego na niklu. Sprawność przemiany paliwa, w tym wypadku niklu w cyklu jądrowym jest milion razy wyższy niż przy paliwie chemicznym czyli 1 kg niklu w trybie ZF przydziela tryb zasilania 1 miliona kilogramów benzyny.
Ale Rosja ma swój własny projekt. Pisałem o tym w artykule „Komisja pseudonauki i zimna fuzja pogrzebią surowcową ekonomię Rosji”. Dzisiaj zbieramy owoce tego w postaci spadku cen na węglowodorowe nośniki energii.
- Zimna fuzja – to oddzielny temat, a wracając do silnika kwantowego chciałbym się dowiedzieć o zastosowaniu go w lotnictwie.
Stworzenie uniwersalnego silnika, który mógłby jednocześnie pracować w kosmosie, w atmosferze, na ziemi i pod wodą jest priorytetowym zadaniem nauki fundamentalnej. Ten wymóg spełnia tylko jeden silnik – kwantowy. Na przykład, w samolocie pasażerskim zużycie paliwa w silniku turboodrzutowym przezwyciężyć opór powietrza można na wysokościach 10-12 km, wyżej on nie lata. Instalacja KD w samolocie pozwoli latać na wysokościach 50-100 km, gdzie opór powietrza zmniejsza się o rzędy wielkości, a tym samym zużycie paliwa tradycyjnego, samolot leci w zasadzie siłą inercji. Przy przejściu na paliwo z zimnej fuzji samolot może latać całymi latami bez uzupełniania paliwa. Poprzez zwiększenie prędkości, na przykład na trasie Moskwa-Nowy-Jork czas lotu może być skrócony z 10 godzin do 1 godziny.

- Cóż, po prostu fantastyka. A co się stanie z samochodem?
To nie żadna fantastyka, jest to fundamentalna teoria superunifikacji, która decyduje o fizycznych podstawach nowych reaktorów zimnej fuzji i silników kwantowych, pracujących na nowych zasadach fizycznych. Dzisiejszy poziom rozwoju nauki sto lat temu byłoby postrzegany jako fantastyka, kiedy lotnictwo i samochody były w powijakach. A co będzie za sto lat? Już teraz instalowanie silnika kwantowego w samochodzie zasadniczo zmienia jego schemat. Mamy korpus samochodu na kołach i układ napędowy KD. Transmisja nie jest potrzebna. Ciąg zapewniać KD, możliwości kolosalne, koła się nie ślizgają. Zaopatrzenie w paliwo 1 kg niklu w reaktorze ZF (zimna fuzja) pozwoli samochodowi osobowemu przejechać 10 milionów kilometrów bez tankowania, to dystans 25 razy na Księżyc. Samochód będzie prawie „wieczny” – 50-100 lat żywotności. Pojawią się latające samochody z poduszką anty grawitacyjną, zdolne drogą powietrzną pokonywać przeszkody wodne.
- Przedstawił nam pan idealistyczny obraz niedalekiej przyszłości. Ale kto pozwoli to robić? Ponadnarodowe korporacje, których działalność opiera się na benzynie i ropie naftowej nie dopuszczą do tego. 50% budżetu Rosji do czasu sankcji Zachodu istniało dzięki eksportowi naftowo-gazowemu.


Korzenie tego zasadniczo są inne. Wszystko, co teraz jeździ i lata – to zeszły wiek. Proszę mi wierzyć, przyjdzie czas i ponadnarodowe korporacje będą prześcigać się w opanowywaniu produkcji nowych samochodów, obiektów latających i reaktorów. Są to zasady udanego biznesu i są bardzo twarde. Kto się spóźni ten zbankrutuje. Rosja nie ma innej drogi rozwoju, jak droga naukowo-technicznego postępu. Surowcowa ekonomia Rosji okazała się podatna na sankcje polityczne Zachodu, co nie było tajemnicą. Teraz za te sankcje powinniśmy podziękować Zachodowi ponieważ obudziły Rosję. Potrzebujemy dokładnie 2-3 lata, żeby przeprowadzić modernizację i szybko zacząć rozwijać gospodarkę. Deng Xiaoping miał 74 lata kiedy zaczął modernizację Chin a ich gospodarka wtedy była w słabej kondycji, Putin ma – 62 lata.
- O ile nam wiadomo, pracuje pan od 20 lat nad teorią superunifikacji, kwantowym silnikiem i reaktorem zimnej fuzji. Okazało się też, że Włoch Andrea Rossi uruchomił jako pierwszy reaktor zimnej fuzji. USA i Chiny także pracują nad stworzeniem silnika kwantowego. Czy się nie spóźniamy, i kto w Rosji przeszkadza w rozwoju nowych energetycznych i kosmicznych technologii?
Paradoksalnie, głównym przeciwnikiem zimnej fuzji i badań w dziedzinie antygrawitacji było i pozostaje kierownictwo Rosyjskiej Akademii Nauk (RAN), a dokładniej komisja RAN pseudonauki, która ogłosiła zimną fuzję i antygrawitację pseudonauką. Nietrudno udowodnić, że komisja RAN pseudonauki była specjalnym projektem z zewnątrz, do walki z czarownikami i pseudouzdrowicielami, w RAN niszczono wszystkie grupy uczonych-entuzjastów zimnej fuzji. Na szczęście specjaliści w tej dziedzinie nie poddali się i kontynuowali swoją pracę w „podziemiu”, organizując z inicjatywy jednego z pionierów zimnej fuzji Jurija Bażutowa coroczne konferencje dotyczące tego zagadnienia. Obecnie trwają przygotowania do 22 konferencji. Co się tyczy reaktora w Rosji, to nie ma tu specjalnych tajemnic, taki reaktor już był stworzony również u nas przez Aleksandra Parchomowa. Ale ręce komisji RAN do pseudonauki dotarły do wojskowych, do Roskosmosu (Federalna Agencja Kosmiczna). Wstrzymano prace nad stworzeniem sztucznej grawitacji w Instytucie Systemów Kosmicznych (NIIKS), a jednego z pionierów nowego kierunku w kosmicznej inżynierii napędowej generała Walerija Mienszykowa zdymisjonowano. W mediach uruchomiono maszynkę do dyskredytacji jego prac. W rezultacie stracono cenny czas, i Roskosmos nie mógł brać udział w modernizacji silnika kwantowego. Trzeba dodać, że w KD, nie ma naruszenia trzeciego prawa Newtona. KD tworzy ciąg przy współdziałaniu z kwantowym obszarem czasowym. Chiny i USA również pracują nad stworzeniem silnika kwantowego. Ale ich osiągnięcia w przypadku siły ciągu są mniejsze niż 1 gram na 500 kg u rosyjskiego KD.
- Władimirze Siemionowiczu a jak wygląda sprawa z bozonem Higgsa?
Jak wspomniałem, bozon Higgsa i jego poszukiwania na BAKe – to największe antynaukowe fałszerstwo. Obiecywano po odkryciu bozonu Higgsa, że stworzy to nową fizykę i rozwiąże problem kwantowej grawitacji. Nie rozwiązało. Problemy kwantowej grawitacji i sztucznej kontroli ciążenia z powodzeniem rozwiązano w teorii superunifikacji, która stanowi nową fizykę. Podstawą tej teorii jest odkrycie  przeze mnie w 1996 roku kwantowej czasoprzestrzeni (kwantona). Kwanton – to zerowy brakujący element w tablicy Mendelejewa (atom próżni Newtonii), bez udziału którego nie można utworzyć żadnego innego elementu.
- Dziękuję za rozmowę. Miejmy nadzieję, że sankcje Zachodu faktycznie pchną rozwój ojczystej nauki w priorytetowych dziedzinach.
Źródło:



 #

Najbardziej pouczające spojrzenie na to, jakiego rodzaju napędem mogą się posługiwać NOLe, można znaleźć w życiorysie oraz pracach niepozornego, lecz genialnego amerykańskiego
naukowca i wynalazcy, Thomasa Townsenda Browna. Urodził się w roku 1905 w znanej i szanowanej rodzinie z Zanesville w stanie Ohio i od najwcześniejszych lat interesował się
podróżami kosmicznymi - tematem, który w owych czasach, w których istnieli jeszcze ludzie
z niedowierzaniem przyglądający się machinom latającym braci Wright, uważany był za czystą fantazję. Młody Brown nie dawał się jednak łatwo zniechęcić i bardzo lubił zajmować się rzeczami z dziedziny zwanej obecnie elektroniką. To właśnie jego dziecięce zabawy, a następnie pomysły związane z radiem i elektromagnetyzmem legły u podstaw, które okazały się w późniejszych latach bezcenne. Właśnie w czasie tych młodzieńczych eksperymentów udało mu się zdobyć lampę rentgenowską Coolidge'a, która doprowadziła go do zadziwiającego odkrycia.

Promienie X, czyli rentgenowskie, na temat których „oficjalna nauka” dopiero co zaczynała zdobywać wiedzę, były w owych czasach prawdziwie tajemniczą siłą (specjalizujący się w chemii fizycznej amerykański uczony William D. Coolidge wynalazł swoją lampę w roku 1913).

Brown nie był jednak w rzeczy samej zainteresowany nimi samymi, przyszedł mu bowiem do głowy pomysł, że mogą one stać się kluczem do podróży w kosmosie i kierując się właśnie tą ideą wykonał eksperyment mający na celu określenie, czy istnieje dająca się wykorzystać siła wytwarzana przez wydobywające się z lampy Coolidge'a promienie X.

W trakcie jednego z doświadczeń zrobił coś, co nie przyszło dotąd do głowy żadnemu innemu naukowcowi. Umocował swoją lampę na bardzo czułej wadze i przystąpił do eksperymentu.
Wbrew oczekiwaniu i ku ogromnemu rozczarowaniu nie udało mu się wykryć jakiejkolwiek możliwej do zmierzenia siły wytwarzanej przez promienie X. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu
stwierdził natomiast występowanie bardzo dziwnego zjawiska, którym było poruszanie się lampy Coolidge'a za każdym razem, ilekroć ją włączał, tak jakby w tym momencie coś ją popychało!

Zjawisko to mocno go zaintrygowało i jego wyjaśnienie zajęło mu sporo czasu i pracy.
Okazało się, że promienie X nie miały tym ruchem nic wspólnego. Za to zjawisko odpowiedzialne było wysokie napięcie, którym zasilana była lampa.
Ustaliwszy to, Brown przystąpił do serii eksperymentów, których celem było określenie natury odkrytej „siły”. Po wielu próbach udało mu się ostatecznie skonstruować odpowiednie urządzenie, które nazwał „Grawitorem”. Jego wynalazek wyglądał bardzo prozaicznie: było to bakelitowe pudełko o wymiarach 30 x 10 x 10 centymetrów. Kiedy umieszczało się je na wadze i podłączało do niego napięcie 100 kilowoltów, zyskiwało ono lub traciło na wadze około jednego procenta w zależności od ustawienia biegunów. Brown był pewny, że odkrył nowe prawo dotyczące elektryczności, lecz nie bardzo wiedział, co z tym zrobić. Mimo iż kilka gazet opublikowało doniesienie o jego odkryciu, żaden naukowiec nie zainteresował się nim, co specjalnie nie dziwi, gdyż Brown dopiero kończył szkołę średnią.

Zdawszy sobie sprawę, że jego wiek może być przeszkodą, postanowił działać ostrożnie. W roku 1922 wstąpił do Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego (Caltechu) w Pasadenie i jako dobrze zapowiadający się student zaczął zabiegać o względy swoich profesorów, wśród których znajdował się nieżyjący już fizyk, laureat nagrody Nobla, dr Robert A. Millikan.

Udało mu się przekonać swoich nauczycieli, że jest bardzo zdolnym laborantem, lecz niestety nie zyskał ich poparcia dla swoich pomysłów z dziedziny elektrograwitacji. Jego nauczyciele, których horyzonty wiedzy nie wykraczały poza ograniczenia dziewiętnastowiecznej nauki, odmówili uznania faktu, że coś takiego może istnieć, co zaowocowało brakiem zainteresowania tą sprawą z ich strony.

Nie zniechęcony tym stanem rzeczy w roku 1923 przeniósł się bliżej domu rodzinnego, do College'u Kenyon w Gambler, gdzie uczył się tylko przez rok, po czym przeniósł się na Uniwersytet Denisona w Granville w stanie Ohio, gdzie podjął studia na wydziale fizyki kierowanym przez profesora fizyki i astronomii Paula Alfreda Biefelda, szkolnego kolegi dra Alberta Einsteina.

W przeciwieństwie do dra Millikana z Caltechu dr Biefeld zainteresował się odkryciem Browna. Profesor i jego uczeń wspólnie eksperymentując z naładowanymi kondensatorami elektrycznymi odkryli zasadę, która w podręcznikach fizyki nazywana jest obecnie „efektem Biefelda-Browna”. Efekt ten dotyczył spostrzeżenia, że naładowany wysokim napięciem kondensator elektryczny przejawia tendencję do ruchu w kierunku swojego bieguna dodatniego, co Brown zaobserwował już wcześniej eksperymentując z lampą Coolidge'a.

Po ukończeniu studiów Brown został członkiem zespołu Obserwatorium Swazeya w stanie Ohio, gdzie pracował przez cztery lata, w trakcie których ożenił się.

W roku 1930 pojawiła się możliwość prowadzenia dalszych badań. Brown opuścił zespół Obserwatorium Swazeya i podpisał umowę z Laboratorium Badawczym Marynarki Wojennej w Waszyngtonie, gdzie został zatrudniony jako specjalista do spraw promieniowania, fizyki pola oraz spektroskopii.

Pracując tam, w roku 1932 wziął udział w charakterze fizyka w międzynarodowej ekspedycji grawimetrycznej do Indii Zachodnich zorganizowanej przez Departament Marynarki Wojennej oraz rok później w wyprawie głębokomorskiej finansowanej przez Instytut Smithsona. Pod koniec roku 1933 w wyniku cięć budżetowych spowodowanych recesją gospodarczą zmuszony był opuścić Laboratorium Badawcze Marynarki Wojennej i szukać innego miejsca, gdzie mógłby kontynuować swoje badania. Nie mając jednak na to widoków wstąpił do Rezerw Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, gdzie zatrudnił się jako inżynier agronom, a później jako zarządca w Korpusie Ochrony w Ohio.

Konieczność pracy zarobkowej w latach trzydziestych nie powstrzymała go od kontynuowania badań z dziedziny fizyki, przede wszystkim zaś efektu Biefelda-Browna, które prowadził wieczorami oraz w weekendy. Ich rezultatem były kolejne usprawnione wersje Grawitora.

W roku 1939 będąc porucznikiem rezerwy marynarki wojennej udał się do Maryland, gdzie zatrudnił się jako specjalista do spraw materiałów w mieszczącej się w Balltimore firmie Glenn L. Martin Company (później Martin Aerospace). Jego praca tam trwała jednak zaledwie kilka miesięcy, gdyż powołano go do służby czynnej w marynarce wojennej, gdzie w Biurze Statków (Bureau of Ships) otrzymał stanowisko oficera do spraw badań nad minami magnetycznymi i akustycznymi. Służąc tam zarządzał ponad pięćdziesięciomilionowym budżetem przeznaczonym na cele badawcze (podlegało mu w tym czasie około 50 pracowników w stopniu doktora). Od czasu do czasu konsultował się z samym Albertem Einsteinem (ich łącznikiem był dr Biefeld). Trwało to aż do ataku Japończyków na Pearl Harbor, kiedy to przeniesiono go w randze komandora-porucznika do Norfolk w celu kontynuowania badań i kierowania znajdującą się tam Szkołą Radarową Floty Atlantyckiej.

W pierwszych latach wojny pracował w ramach badań prowadzonych przez Państwowy Komitet ds. Badań Obronnych, a później przez jego następcę, to jest Biuro ds. Badań Naukowych i Rozwoju kierowane przez dra Vannevara Busha. W jego ramach Brown przeprowadził szereg ważnych badań, z których najważniejsze dotyczyły opracowań z zakresu wysokiej próżni oraz udoskonalania metod odmagnetyzowywania statków w celu ich ochrony przed minami z magnetycznymi zapalnikami.

Zbyt długa i ciężka praca oraz osobiste rozczarowane związane z niemożliwością przeforsowania własnych pomysłów, a także nieszczęśliwy wypadek jednego z jego podwładnych doprowadziły go w grudniu 1943 roku do poważnego załamania nerwowego. Wkrótce potem został zwolniony ze służby i po pobycie w szpitalu odesłany do domu na odpoczynek.

Sześć miesięcy później, wiosną roku 1944, zatrudnił się jako konsultant do spraw radaru w sekcji zaawansowanych konstrukcji w firmie Lockheed-Vega Aircraft Corporation w Kalifornii. Według opinii współpracowników był „cichym i skromnym emerytem genialnie rozwiązującym problemy inżynierskie” oraz „człowiekiem, jakiego należy spodziewać się na terenie ważnych instalacji badawczych”. Co najważniejsze, nieprzerwanie pracował nad swoim Grawitorem. Opisując go nigdy nie posługiwał się terminami dotyczącymi grawitacji. Wolał używać bardziej naukowej, zdecydowanie mniej sensacyjnej terminologii w rodzaju „naprężeń w dielektrykach”.

Po wojnie sprawy zaczęły układać się trochę lepiej. Po opuszczeniu Lockheeda udał się na Hawaje, gdzie się osiedlił i kontynuował swoje badania. Właśnie wtedy, częściowo za sprawą swojego starego przyjaciela, A.L. Kitselmana, który przebywał w tym czasie w Pearl Harbor, gdzie zajmował się nauczaniem metod obliczeniowych, Grawitorem zainteresował się admirał Arthur W. Radford, dowódca Floty Pacyfiku, który w późniejszych latach (1953-1957), w czasie prezydentury Eisenhowera, był przewodniczącym Szefów Połączonych Sztabów.

W wyniku jego zainteresowania Brown został mianowany konsultantem stoczni w Pearl Harbor i mimo dobrego traktowania przez swoich przyjaciół z marynarki wojennej, jego pomysł, jak wynika z oficjalnych raportów, traktowano wyłącznie jako interesujące kuriozum, a nie klucz do rozwiązania problemu podróży kosmicznych. Być może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby Brown miał więcej cech biznesmena niż naukowca.

Narastająca na przełomie dekady częstotliwość ukazywania się NOLi szybko przykuła uwagę Browna, który pod wpływem różnic zdań powstałych pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych w środowiskach wojskowym i naukowym postulował możliwość szybkiego rozwiązana problemu ich napędu, pod warunkiem że naukowa społeczność całego świata zajmie się tą sprawą.

W tamtym okresie jego wiara w możliwości nauki była tak wielka, iż sądził, że uzyskawszy odpowiednie środki i ludzi można będzie szybko rozwiązać ten problem. Był przy tym cały czas przekonany, że jego własne badania dotyczące elektrograwitacji stanowią jeden z kluczy do rozwiązania tej zagadki.

W roku 1952 przeniósł się do Cleveland i zaproponował przedsięwzięcie któremu nadano kryptonim „Winterhaven” (Zimowa Przystań). Zakładał, że projekt ten pozwoli mu usprawnić jego pomysły na tyle, aby móc zaoferować je kołom wojskowym. W wyniku żmudnych badań udało mu się zwiększyć siłę udźwigu Grawitora do tego stopnia, że był on w stanie wznieść się w powietrze. Uznał to za sukces, który powinien był w jego mniemaniu wprawić w zachwyt każdego naukowca lub pracownika Pentagonu. Tak się jednak nie stało, mimo iż jego aparatura była technicznie zaawansowana i - jak się dalej przekonamy - demonstracje jej możliwości wywierały na widzach ogromne wrażenie.

Zgodnie z obecną wiedzą wszystko we wszechświecie zawdzięcza swoje istnienie trzem podstawowym oddziaływaniom: elektromagnetyzmowi, wiązaniom wewnątrzjądrowym i grawitacji.
Nadal nie wiadomo, czy są to trzy oddzielne siły, czy też różne przejawy jednej i tej samej siły, Albert Einstein poświęcił całe swoje życie na stworzenie jednolitej teorii pola i w trakcie rozważań mających na celu stworzenie równań opisujących to pole doszedł do wniosku, że to, co zwykliśmy nazywać „materią” jest w rzeczywistości lokalnym zjawiskiem będącym przejawem niezwykle wysokiej koncentracji energii pola.

Współczesna nauka nie kwestionuje już oczywistych związków między elektrycznością i magnetyzmem, za to związek tych dwóch pól z polem grawitacyjnym do dziś jest - po blisko czterdziestu latach od śmierci Einsteina - przedmiotem naukowych dyskusji.

Nauka lat dziewięćdziesiątych uznaje w zasadzie istnienie swego rodzaju związku między elektrycznością i grawitacją, lecz jedynie niewielu uczonych przyznaje, że może mieć on praktyczne zastosowanie we współczesnej technologii. Przynajmniej tak to wygląda oficjalnie. W ostatnich latach coraz częściej słyszy się pochodzące z różnych źródeł pogłoski dotyczące zdarzeń mających miejsce w rejonie poligonów badawczych położonych w pustynnych rejonach Nevady. Pogłoski te mówią, że rząd USA korzystając z badań Browna oraz własnych osiągnął znaczący sukces dokonując zasadniczego przełomu w tej dziedzinie.

Mimo oczywistego faktu, że w Nevadzie dzieje się coś „stymulującego aeronautykę”, odpowiedź na pytanie, czy ma to coś wspólnego z pionierskimi pracami Browna, wciąż pozostaje starannie ukryta za potężnymi wrotami opatrzonymi frustrującym napisem „Ściśle Tajne”.

Odstąpienie Browna od ortodoksyjnych poglądów naukowych ma swoje podłoże w jego niezłomnym przekonaniu o istnieniu związku między grawitacją i elektrycznością i możliwości jego praktycznego wykorzystania. To, czy istnieje z kolei związek między magnetyzmem i grawitacją, a co za tym idzie wzajemne oddziaływania tych trzech sil w ramach „jednolitego pola”, jest sprawą do dalszej dyskusji.

Wróćmy jednak do naszego zasadniczego tematu. Opierając się na swoich doświadczeniach, Townsend Brown uważał, że efekt Biefelda-Browna jest dowodem na istnienie związku między elektrycznością i grawitacją.

Dielektrykiem określa się materiał posiadający zdolność absorbcji energii elektrycznej (ładunku elektrycznego) bez oddawania go otaczającym go materiałom. Niektóre dielektryki są zdolne do absorbcji ogromnych ilości energii elektrycznej, nie rozładowując się (zjawisko to określa się mianem „elastycznego naprężenia”), pod warunkiem że energia dostarczana jest dielektrykowi powoli i przy niskim napięciu. Istnieją również dielektryki, które można ładować i rozładowywać przy bardzo wysokich potencjałach i z częstotliwością wielu tysięcy herców na sekundę. Browna interesowały przede wszystkim te ostatnie.

Wykorzystując tego rodzaju dielektryk Brown skonstruował dyskokształtny lub jak kto woli spodkokształtny zestaw kondensatorów, za pomocą którego udało mu się, przykładając doń różnego rodzaju napięcia prądu stałego, zademonstrować efekt Biefelda-Browna w działaniu,

Przy właściwej konstrukcji i odpowiednim napięciu rzędu kilowoltów dyskokształtne „powietrzne folie”, jak nazwał ów zestaw kondensatorów, samoistnie unosiły się w powietrze wydając delikatne buczenie i emitując niebieskawą poświatę. Używając bardziej naukowej terminologii ów „lot” najwłaściwiej można by opisać jako „ruch w kierunku bieguna dodatniego spowodowany wzajemnym oddziaływaniem pola elektrycznego i grawitacyjnego”.

W roku 1953 udało się mu zademonstrować w swoim laboratorium lot dyskokształtnych „powietrznych folii” o średnicy 60 centymetrów po kołowym torze o średnicy 6 metrów.

Latający spodkokształtny pojazd uwiązany był przewodem do centralnie położonego źródła prądu stałego o napięciu pięćdziesięciu tysięcy woltów i mocy pięćdziesięciu watów. W trakcie tej próby pojazd ten osiągnął prędkość pięciu metrów na sekundę, czyli 18 kilometrów na godzinę.

Dzięki ogromnemu samozaparciu i kosztem własnych finansów Brownowi udało się wkrótce pójść jeszcze dalej. W czasie kolejnego pokazu zademonstrował zestaw trzech dysków o średnicy 90 centymetrów, które latały po kołowej orbicie o średnicy 15 metrów. Parametry ich lotu były tak niezwykłe, że informacje na ten temat z miejsca utajniono.

Mimo uzyskania w trakcie kolejnego eksperymentu ogromnej siły nośnej i prędkości, większość naukowców, tych którzy byli jego świadkami, zachowała swój sceptycyzm i silę napędzającą pojazd Browna określiła jako „elektryczny wiatr”, choć w rzeczywistości - pozostając przy tej terminologii - bardziej odpowiednie byłoby tu określenie „elektryczny huragan”. Tylko kilku z nich uważało, że efekt Biefielda-Browna jest czymś nowym w świecie fizyki.

Brown starał się o uzyskanie dotacji rządowych, które u umożliwiłyby dokończenie prac, ale nie otrzymał ich. W roku 1955 udał się pełen nadziei do Europy, gdzie liczył na większy entuzjazm.

Pierwsza demonstracja miała miejsce w Anglii, lecz dopiero pokaz na Kontynencie Europejskim przeprowadzony pod auspicjami francuskiej korporacji La Societe Nationale de Construction Aeronautique Sud Quest (SNCASO) wzbudził zainteresowanie i rokował nadzieje.
W czasie przeprowadzonej w tajemnicy w laboratoriach badawczych tej spółki serii pokazów Brownowi udało się pobudzić do lotu swoje dyski w wysokiej próżni, przy czym ku jego zdumieniu okazało się, że latają one w niej wydajniej! W czasie tych prób stwierdzono również, że działając wyższym napięciem, na płytkę dielektryka można zwiększyć prędkość i nośność „pojazdu” Browna. Uwczesne doniesienia mówią o osiąganych z łatwością prędkościach kilkuset mil na godzinę przy zastosowaniu napięć rzędu dwustu tysięcy woltów. Jeden z autorów wspomina nawet o „generatorze płomieni odrzutowych”, który był wówczas na etapie projektowania i miał wytwarzać potencjał 15 milionów woltów!

Kiedy już sporządzono plany konstrukcyjne ogromnej komory próżniowej zaopatrzonej w źródło
zasilania zdolne dostarczyć prąd o napięciu pół miliona woltów, doszło do fuzji dwóch spółek. SNCASO przystąpiło do innej, większej spółki, która w wyniku tej fuzji przemianowała się na „Super Douglas of France” (Sud Est).
Dyrektor nowej spółki wykazał bezprzykładny brak zainteresowania tymi „zbyt przyszłościowymi projektami napędów”, okazując zainteresowanie jedynie temu, co przynosiło konkretny dochód od razu, to jest produkcji elementów do już istniejących konstrukcji lotniczych. Budowa urządzeń, które zatwierdził dyrektor SNCASO z myślą o kontynuowaniu badań nad napędem elektrograwitacyjnym, została wstrzymana i rozczarowany tym obrotem sprawy Brown zmuszony był wrócić w roku 1956 do Stanów.

Latem tego roku osiadł w Waszyngtonie. Wciąż interesował się zjawiskiem UFO, licząc, że uda mu się stworzyć teorię do swojego napędu i że dzięki temu jego prace zyskają na znaczeniu - kolejny pomysł, który prowadzi nas do jeszcze jednego rozdziału w jego życiu.
Kluczową postacią tej fazy jego życia była sześćdziesięciosiedmioletnia wdowa po Waltonie C. Johnie, przez przyjaciół zwana „Clarą”. Clara John wydawała prywatnym sumptem powielaczowe pisemko pod nazwą The Little Listening Post, które poświęcone było różnych sprawom z pogranicza ezoteryki zahaczającym niejednokrotnie o zjawisko UFO. W trakcie poszukiwania tematów do swojego pisma natknęła się na Townsenda Browna i począwszy od roku 1955 utrzymywała z nim przez kilka lat ożywioną korespondencję.

Była jednak osobą zbyt energiczną, aby mogła zadowolić się samą korespondencją. Latem 1956 roku zorganizowała niewielkie grono przyjaciół zainteresowanych zjawiskiem UFO i stworzyła z nich grupę, której nadała nazwę „The Flying Saucer Discussion Group” (Grupa Dyskusyjna ds. Latających Spodków). Ta nieformalna grupa osób zbierała się mniej więcej raz w miesiącu w YWCA (Young Women's Christian Association - Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodych Kobiet1) zapraszając na swoje spotkania jako prelegentów najważniejszych ludzi parających się badaniem zjawiska UFO, takich jak na przykład Donald E. Keyhoe czy Morris K. Jessup.

Niespełna miesiąc później powstała organizacja, która przez pewien czas była największą i najbardziej wpływową grupą zajmującą się badaniem zjawiska UFO - The National Investigations Committee on Aerial Phenomena (Narodowy Komitet Do Badania Zjawisk Powietrznych) - w skrócie NICAP. 29 sierpnia 1956 roku, zaledwie dwa tygodnie po przystąpieniu do The Flying Saucer Discussion Group, Brown zgromadził komplet dokumentów niezbędnych do rejestracji NICAP-u w dystrykcie Kolumbia. W skład jego zarządu weszło dwóch fizyków, dwóch duchownych, dwóch biznesmenów, emerytowany wiceadmirał, który przez pewien czas kierował CIA oraz emerytowany generał brygady. Wyrażając nadzieje wszystkich zainteresowanych Clara John napisała, że „w końcu znaleziono właściwe ujście dla powodzi zamieszania” mając tu na myśli całość zagadnień związanych ze zjawiskiem UFO.

Przez cały wrzesień i październik Brown ze zdwojoną energią starał się zorganizować NICAP na wzór korporacji, aby zapewnić mu maksymalną wydajność na wszystkich szczeblach działalności.

Zgodnie z tą zasadą mianowano skarbnika, wynajęto pomieszczenia biurowe i zatrudniono sekretarkę. Ostatecznie, 24 października 1956 roku, wraz z podjęciem ostatecznej uchwały o korporacyjnym charakterze NICAP, spełniło się marzenie Browna. Niestety, jego żywot był krótki.

W czasie zgromadzenia członków w styczniu 1957 roku wystąpił pierwszy kryzys. Przeciwko Brownowi wysunięto zarzut o prowadzenie nieodpowiedzialnej polityki finansowej i skierowanie organizacji na zbyt radykalny kurs. Podczas burzliwej dyskusji wielu mówców zarzucało Brownowi, że jedynym celem jego działalności jest umożliwienie sobie prowadzenia dalszych badań nad antygrawitacją.

Stojąc w obliczu całkowitego bankructwa lub koniecznością reorganizacji, zarząd zmusił następnego dnia Browna do rezygnacji i na nowego dyrektora mianował byłego pilota Marynarki Wojennej USA, majora Donalda E. Keyhoe, znanego badacza i publicystę z dziedziny UFO, udzielając mu nieograniczonych pełnomocnictw.

Utrata stanowiska była dla Browna ogromnym ciosem i utratą nadziei na realizację projektu „Winterhaven”. Życie toczyło się jednak dalej i po niespełna roku zatrudnił się jako główny badacz i doradca do spraw rozwoju w Projekcie Whitehall-Rand poświęconym badaniu antygrawitacji. Przedsięwzięcie to wspierane było przez milionera Agnew Bahnsona, głównego udziałowca The Banhson Company of Winston-Salem z Północnej Karoliny (największego producenta urządzeń klimatyzacyjnych).
Bahnson był bogatym ekscentrykiem, którego marzeniem było zostanie pierwszym człowiekiem, który poleci na Księżyc. To marzenie było tak silne, że zainspirowało go nawet do napisania noweli z gatunku science-fiction, która opowiada o biznesmenie pragnącym lecieć na Księżyc, któremu się to udaje. Po zorganizowaniu szerokiego zaplecza laboratoryjnego i udzieleniu Brownowi dotacji w wysokości około 250.000 dolarów Bahnson nieoczekiwanie zginął prowadząc swój prywatny samolot, który z nieznanych powodów wpadł na przewody wysokiego napięcia. Jego syn i spadkobierca nie podzielał pragnień ojca ani nie interesował się „egzotycznymi” teoriami Browna dotyczącymi napędu. Nie chcąc tracić dalszych pieniędzy skierował przedsiębiorstwo ojca ku innym, „bardziej konwencjonalnym” celom. Tak oto zamknęła się kolejna obiecująca perspektywa przed Brownem.

W roku 1958 zgromadził pewną ilość środków i powołał do życia własne przedsiębiorstwo pod nazwą Rand International Limited, mając nadzieję „dać sobie radę sam”. Mimo uzyskania wielu patentów, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i za granicą, oraz urządzenia licznych pokazów dla agencji rządowych i różnych korporacji, ponownie nie udało mu się doprowadzić swoich zamierzeń do szczęśliwego finału. Ten obrót spraw zrodził w nim podejrzenie, że któraś z agend rządowych śledzi jego prace i wykorzystuje ich wyniki do swoich ściśle tajnych przedsięwzięć. Jedną z najbardziej podejrzanych o ich transfer osób jest dr fizyki Eric Wang, który był w tym czasie związany z biurem do spraw „specjalnych projektów” mieszczącym się w bazie sił powietrznych Wright-Patterson w Dayton w stanie Ohio. Wiadomo o nim, że pracował w ramach tajnego przedsięwzięcia dotyczącego budowy latającego spodka, który realizowano w bazie sił powietrznych Kirtland w Nowym Meksyku.

Niestety, jak dotąd nie udało się ustalić niczego konkretnego w tej sprawie, niemniej warto zauważyć, że baza ta stała się ostatecznie jednym z kompleksów wchodzących w skład słynnej „Strefy 51” mieszczącej się na pustyni w Nevadzie, w której znajduje się gigantyczny, super tajny ośrodek badawczy, w którym według krążących od lat pogłosek prowadzone są od lat prace na pojazdami opartymi na odkryciach Browna.

Na początku lat sześćdziesiątych Brown przez krótki czas pracował jako fizyk w firmie Electrokinetics, Inc. w Bala Cynwyd w Pensylwanii, skąd po zrealizowaniu powierzonych mu prac odszedł na częściową emeryturę. Wkrótce potem przeniósł się do Kalifornii, gdzie w spokoju kontynuował swoje badania w nadziei, że pewnego dnia świat dostrzeże i doceni w końcu jego dokonania. Od połowy lat siedemdziesiątych aż do śmierci w październiku 1985 roku - miał wówczas 80 lat - pracował nad projektem oznaczonym kryptonimem „Xerxes”, którego celem było ustalenie, czy promieniowanie grawitacyjne jest przyczyną powstawania napięć elektrycznych występujących w niektórych naturalnych i sztucznych substancjach krystalicznych, które posiadają zgodnie z jego odkryciem niezwykłe właściwości dielektryczne.

Uważał, że jeśli przy pomocy dużych potencjałów elektrycznych można modyfikować lokalnie pole grawitacyjne, to możliwe jest również działanie odwrotne. W perspektywie kurczących się rezerw energii wykazanie, że grawitację można zamienić na energię elektryczną, mogłoby mieć epokowe znaczenie.

Już w roku 1931 podczas pracy w Laboratorium Badawczym Marynarki Wojennej Brown przypadkowo odkrył, że opór właściwy pewnych dielektryków o dużej gęstości, nad którymi pracował, ulega zmianom pod wpływem słońca, gwiazd i pory dnia. Wnioski, jakie z tego wynikały, mimo iż bardzo interesujące, były jednak uporczywie ignorowane, dopóki nie odkryto, że niektóre z tych materiałów posiadają jeszcze bardziej zaskakującą właściwość polegającą na tym, że mogą one wytwarzać „samoistny potencjał elektryczny”, co oznacza, że mogą one wytworzyć „na wyjściu” potencjał elektryczny bez konieczności wytworzenia potencjału „na wejściu”! I, co ciekawe, ów stale obecny „na wyjściu” potencjał zmieniał się odpowiednio do zaobserwowanych wcześniej w tych substancjach zmian oporności.

W roku 1978 Brown był już w posiadaniu wystarczającej ilości dowodów na to, że ten „samoistny potencjał elektryczny” jest dokładną odwrotnością efektu elektrograwitacyjnego uwidocznionego na przykładzie tak zwanych „folii powietrznych”, co oznacza proces konwersji elektrograwitacyjnej, w którym energia grawitacyjna zostaje zamieniona na potencjał elektryczny za sprawą jakiejś bliżej nieznanej właściwości związanej z budową krystaliczną i gęstością odpowiednich dielektryków.

W wyniku obserwacji tego efektu uzyskano na wyjściu potencjały dochodzące do 1 wolta i to zarówno w przypadku naturalnych, jak i sztucznych dielektryków, spośród których najbardziej obiecujące okazały się barek tytanu (K<1000, ciężar właściwy >5,0) oraz różne postacie hawajskiego granitu. Wiele wysiłku włożono w wyeliminowanie możliwości indukcji prądu elektrycznego w badanych materiałach przez pole magnetyczne Ziemi lub inne elektromagnetyczne lub magnetyczne źródła. Wykorzystano do tego celu specjalnie ekranowane pomieszczenia o stałej temperaturze i ciśnieniu, zaś testy przeprowadzano na różnych wysokościach, a także pod wodą na głębokości 150 metrów, w głębokiej sztolni dawnej kopalni rudy żelaza oraz w specjalnie skonstruowanych i elektrycznie naładowanych „klatkach” z siatki drucianej (tak zwanych „klatkach Faradaya”). Oprócz tego wykonano specjalne, nie rezonujące czujniki, aby całkowicie „oczyścić” proces rejestracji i
wyeliminować wszelkie zakłócenia z zasięgu detektorów. Nawet mimo tych rygorystycznych warunków eksperymentu nie udało się wykryć żadnego czynnika lub ich kombinacji, takich jak temperatura, ciśnienie, tło elektromagnetyczne, wpływ ziemskiego pola magnetycznego, a nawet promieniowanie słoneczne, które mogłyby wyjaśnić źródło tego zjawiska.

W latach osiemdziesiątych zdrowie Browna uległo w krótkim czasie znacznemu pogorszeniu,
zaś on sam wykazywał coraz większą ostrożność w dzieleniu się z innymi swoimi wnioskami, powierzając je jedynie gronu nielicznych przyjaciół i współpracowników. Wiosną roku 1985, zaledwie miesiąc przed śmiercią, będąc już bardzo słabym opowiedział mi cichym głosem o ostatnich wynikach swoich badań.

„Samoistny potencjał elektryczny” - stwierdził - „może być produktem grawitacyjnie indukowanej elektryczności powstającej podczas przechodzenia przez Ziemię fali promieniowania grawitacyjnego pochodzącego z centrum galaktyki”.
Uważał, że tego rodzaju promieniowanie nie ma charakteru silnie przenikliwego i w związku z tym jego część zaabsorbowana przez pewne dielektryczne substancje o dużej kapacytancji znajdujące się w płaszczu Ziemi może być przekształcana w energię elektryczną i manifestować się w postaci konkretnego i mierzalnego samoistnego potencjału elektrycznego prądu stałego. Sama przemiana fal grawitacyjnych na prąd stały dokonuje się wewnątrz dielektryka i jest właściwością jego krystalicznej struktury.

„Niestety” - dodał - „ten wniosek można traktować jedynie jako przypuszczenie, ponieważ
nikomu jak dotąd nie udało się wykazać, że energia grawitacyjna ma charakter falowy”.
Dziś, siedem lat po jego śmierci, nadal nie wiemy, jakie korzyści mogą wyniknąć z jego odkrycia, o ile już nie zostały wykorzystane, biorąc pod uwagę duże prawdopodobieństwo, że jego prace zostały rozwinięte w ramach tajnych przedsięwzięć rządowych korzystających z nieograniczonych funduszy.

Sam Brown stwierdził zresztą: „Jeśli kontynuacja obserwacji... wykaże, że wspomniane prądy okażą się pewnego dnia dostępne, i jeśli potwierdzi się teoria kosmologiczna, że energia tego typu jest generowana... i dociera do Ziemi w użytecznych ilościach, wówczas możemy mieć nowe źródło energii. W momencie wyczerpania się paliw kopalnych, co już niedługo niechybnie nastąpi, oraz przy istniejących kontrowersjach dotyczących niebezpieczeństw wynikających z używania energii jądrowej, to dodatkowe źródło energii będzie mile widziane”.

Równie mile widziany byłby zupełnie nowy, nie wytwarzający zanieczyszczeń system napędu.
Jeśli przynajmniej jedna z tych dziwnych rzeczy, które latają ostatnio nad pustynią w Nevadzie, jest urządzeniem opartym na efekcie Biefelda-Browna, jak głoszą niektóre plotki pochodzące z kół rządowych, to resztę planety czeka ogromna niespodzianka, kiedy zostanie odsłonięta zasłona kryjąca tę tajemnicę.

Należy pamiętać, że ci, którzy jako pierwsi dostrzegli w latach trzydziestych zwiastuny atomowego rozpadu w lampach katodowych, mieli niewielkie pojęcie o potędze energii jądrowej. Jeśli efekt Biefelda-Browna zawiera w sobie podobny potencjał, na co wiele wskazuje, wówczas przyszłe źródła energii oraz system napędowy współczesnych nam NOLi, mogą okazać się znacznie bliższe w realizacji, niż to się nam dzisiaj wydaje.

Przy braku efektów ubocznych, jakie bez wątpienia wystąpiłyby w przypadku interferencji wywołanej przez pole elektromagnetyczne, wydaje się wręcz nieprawdopodobne, aby związane z NOLami efekty „EM” rzeczywiście miały taki charakter. Dużo bardziej prawdopodobne jest, że UFO posiadają jakąś bardziej efektywną metodą wykorzystywania efektu Biefelda-Browna w celu przekształcania energii elektromagnetycznej w energię grawitacyjną, która stanowi istotę ich bardziej zaawansowanego technologicznie od tego, co osiągnął Brown, napędu.

Niewykluczone że ta dziwna, metaliczna z wyglądu folia znaleziona w miejscu katastrofy UFO, która miała miejsce w roku 1947 w stanie Nowy Meksyk w pobliżu Roswell, była częścią napędu wykorzystującego efekt Biefelda-Browna. Folia ta mogła być fragmentem gazowego kondensatora zniszczonego w wyniku wybuchu spowodowanego uderzeniem pioruna w NOLa. Fakt, że materiał ten wygląda na zdjęciach podobnie do folii wykorzystywanej w radiolokatorach śledzących, nie oznacza, że nią jest, a jedynie, że ją przypomina. Zastosowany przez siły powietrzne kamuflaż mógł zostać wymyślony na poczekaniu w oparciu o to podobieństwo. Z opisów świadków, którzy zetknęli się z tym foliopodobnym materiałem, wynika, że posiadał on niezwykłe właściwości.

Jak wiadomo, dyskoksztaltne elektrograwitacyjne „powietrzne folie” Browna miały na obrzeżu ciąg kondensatorów. Nietrudno przewidzieć, że ktoś dysponujący bardziej zaawansowaną technologią mógł na przykład odkryć, że wypełnienie gazem kondensatorów i uformowanie ich wewnętrznej struktury na wzór plastra pszczelego wykonanego z cienkich płytek podobnych do aluminiowej folii daje większą wydajność niż stałe dielektryki używane przez Browna w jego Grawitorach. Co ciekawe, cienkie arkusze aluminiowej folii oddzielone od siebie warstwą wosku parafinowego są u nas już od lat stosowane do produkcji tanich kondensatorów o niewielkiej pojemności.

Biorąc pod uwagę zarówno badania, jak i odkrycia Browna w dziedzinie zależności między elektrycznością i grawitacją możemy powiedzieć, że są one nie tylko interesujące, ale wręcz fascynujące. Zarówno jego sukcesy w konstruowaniu urządzeń wykorzystujących do napędu zjawisko elektrograwitacji, jak i jego ostatnie prace z dziedziny grawitacyjnie indukowanych prądów elektrycznych w materiałach o wysokiej kapacytancji zdają się wskazywać, że był on na drodze do odkrycia istoty wysoko zaawansowanego technologicznie napędu poruszającego latające spodki - bez względu na to, czy obiekty tego typu latające nad pustynią w Nevadzie są naszymi konstrukcjami, czy też należą do kogoś innego, na co wskazują datujące się od czasów antycznych obserwacje.

Czy wytwarzane przez zasilane prądem stałym dyskokształtne powietrzne folie Browna stosunkowo słabe pole elektrograwitacyjne było w latach pięćdziesiątych w stanie wywołać możliwe do zaobserwowania efekty (w związku z ich niewielkimi wymiarami rzędu kilkunastu centymetrów) podobne do tych, jakie są dziełem NOLi, nie wiadomo, gdyż nie prowadzono pod tym kątem eksperymentów. Jedyne, co wiemy, to to, że wytwarzane przez powietrzne folie pole elektryczne rzeczywiście jonizowało otaczające je powietrze, czego dowodem była niebieskobiała poświata, podobna do tej, jaką obserwuje się w przypadku NOLi.

Należy pamiętać, że próby i pokazy urządzane przez Browna, najpierw w USA, a potem w Anglii i Francji, były demonstracjami wykonywanymi z wykorzystaniem modeli a nie pojazdów w pełnej skali. Chodziło w nich przede wszystkim o udowodnienie możliwości skonstruowania napędu elektrograwitacyjnego, a nie udzielenie odpowiedzi na pytania związane z NOLami.
Mimo iż Brown przejawiał głębokie zainteresowanie NOLami i wykorzystywaną przez nie technologią, czego dowodzi założenie przezeń w roku 1956 NICAP-u, to jednak jego mocno ograniczone fundusze i kłopoty z uwiarygodnieniem swoich teorii sprawiły, że unikał sytuacji, które mogłyby sugerować, że jego prace są inspirowane przez zjawisko UFO.

Jeśli chodzi o UFO, należy pamiętać że jednym z głównych problemów, jakie napotkał Brown w
przypadku swoich „powietrznych folii” (Grawitora), jest to, że nigdy nie udało mu się uzyskać odpowiednio dużej siły nośnej, która pozwoliłaby na wzniesienie nad ziemię razem z pojazdem źródła energii mającego odpowiednią moc - jego modele zawsze były uwiązane do źródła zasilania. Jeśli komuś innemu, czy to w Nevadzie, czy „gdzieś tam”, udało się rozwiązać ten problem, to możliwości zastosowania takiego napędu mogą być naprawdę interesujące! Kończąc, należy podkreślić, że tego rodzaju napęd posiadałby wszelkie cechy charakterystyczne dla obiektów zwanych popularnie UFO.

Przełożył Jerzy Florczykowski

1. Żeński odpowiednik znanej w Polsce jeszcze z czasów przedwojennych YMCA (Young Men's
Christian Association - Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej). - Przyp. tłum.

Bibliografia:

1. Akta 24/185 - Raport z badań marynarki wojennej dotyczących elektrograwitacyjnego

urządzenia konstrukcji Townsenda Browna oraz z związana z tym korespondenncja. Przepisane

i przekopiowane z oryginalnego mikrofilmu pochodzącego z lat pięćdziesiątych.

2. Akta dotyczące życia i prac T. Townsenda Browna (biuletyn).

3. T. Townsend Brown - notatka pośmiertna, Focus, vol. 1, nr 8, październik 1985.

-=-
to samo co w tekście - plus obrazki:

T.Townsend Brown - Czarodziej Elektrograwitacji

http://pl.scribd.com/doc/148732414/T-to ... grawitacji

albo

http://www.pdf-archive.com/2013/06/19/t ... -brown.pdf

-=-
po polsku info na temat antygrawitacji i autora:
[eksperyment filadelfijski]
http://www.swietageometria.darmowefora. ... 301.0;wap2

http://www.roswell47.pl/antygrawitacja.html


po angielsku:

http://www.bibliotecapleyades.net/cienc ... ions25.htm

http://electrogravityphysics.com/townse ... apacitors/

http://www.ttownsendbrown.com/entrance.html

What is Electrogravitics and Has It Been Validated - Free
http://jnaudin.free.fr/lifters/files/El ... Valone.pdf

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz