Nie mam kwalifikacji do pisania o
kryzysie, który pcha Syryjczyków, Afgańczyków, Irakijczyków,
Erytrejczyków i innych do Europy. Wiem o tym tyle, ile mogę wyczytać z
gazet i kilku książek. Mam jednak coś do powiedzenia o kryzysie, w
którym nagle pogrążyła się środkowa i wschodnia Europa.
Nie będzie to specjalnie rozrywkowe,
sytuacja jest na to zbyt poważna. Mój nastrój nie pozwala mi ani na
sardoniczny humor, ani na zbytnią oryginalność.
„Realny socjalizm”
Historia zaczyna się oczywiście w 1989 r.,
gdy nastąpiła implozja „realnego socjalizmu”, wobec którego byłem w
opozycji. Co jednak wydawało się tryumfem mojemu pokoleniu dysydentów,
było czymś zupełnie innym dla większości społeczeństwa.
Z perspektywy czasu wydaje się, że
niewielu ludzi wysiliło się na zrozumienie – z wyjątkiem dziedziny
konstytucyjnej: swobód obywatelskich itp. – systemu, którego upadek
obserwowali z takim zadowoleniem.
Europa Wschodnia potrzebowała zarówno
rewolucji, jak i rewolucyjnej tyranii, by stworzyć – płacąc niebotyczną
cenę – miejską i przemysłową cywilizację, kładącą kres prawie
tysiącleciu agrarnego zacofania i służebności. Patrząc na to przez
pryzmat De Tocqueville’a, „realny socjalizm” tylko zakończył proces
rozpoczęty przez absolutyzmy Habsburgów i Romanowów, które położyły
fundamenty modernizującego – czyli kapitalistycznego – rozwoju, opartego
na dwóch filarach – państwowych inwestycjach i zagranicznych
(zachodnich) pożyczkach. Wiedeńskie, hamburskie i paryskie banki
finansowały rozwój produkcji przemysłowej, podczas gdy państwo budowało
infrastrukturę (koleje, porty, usługi pocztowe, odrobinę szkolnictwa
podstawowego, policję i pozory równowagi społecznej). Trwało to bez
większych zmian od XVIII w. i, po dłuższym okresie autarkii pod rządami
Stalina, powrócono do tej formuły. Pod płaszczykiem Zimnej Wojny kraje
Europy Wschodniej znów, od lat sześćdziesiątych, zadłużyły się głęboko
na Zachodzie, a ich reżymy stały się dogłębnie konserwatywne i coraz
bardziej nacjonalistyczne. Można było wówczas wierzyć, że ich
największym wrogiem był – przynajmniej ideologicznie – zachodni
kapitalizm, ale to nieprawda. Wrogiem tym były (i do końca pozostały)
rok 1968 [1] i Nowa Lewica, które mogły przypomnieć ludziom o prawdziwym
socjalizmie, pogrzebanym już wówczas pod pokładem drugorzędnego
konsumeryzmu. Prasa rządowa wyśmiewała ruch obrony praw obywatelskich w
Stanach Zjednoczonych, a w popularnym programie satyrycznym, nadawanym w
państwowym radio, zdanie „a u was biją Murzynów” prowokowało wybuchy
śmiechu słuchaczy.
Idolem służącej państwu inteligencji nie był Marks, ale Max Weber.
Każdy protest przeciw sceptycyzmowi i
relatywizmowi – jak np. głoszenie potrzeby buntu – był uważany (nie
tylko przez oficjeli reżymu, ale i przez klasę średnią) za „bolszewicki
fanatyzm”. Współczesny konserwatyzm nie jest dogmatyczny, ale
sceptyczny. Uprzedzenia były (i wciąż są) pochwalane jako trzymanie się
tradycji i spontaniczność uczuć, teorie odrzuca się jako wrogi wobec
różnorodności opinii i autentycznej ekspresji ducha narodu oręż
dyktatur. Dominował (i wciąż dominuje) konserwatyzm, nie różniący się od
wiedeńskiego fin-de-siècle indywidualistycznego pesymizmu.
Pełna dominacja państwa, podpieranego
przez zagraniczny kapitał, doprowadziła – do lat siedemdziesiątych – do
głębokich zmian, umożliwionych przez zniszczenie w latach 1920 – 1925 w
ZSRR i w latach 1945 – 1948 w krajach satelickich rachitycznego sektora
kapitalistycznego, ale przede wszystkim przez nowo wybudowaną, wielką
nowoczesną gospodarkę.
Zurbanizowane społeczeństwa
Dominująca rzeczywistość społeczna dawnej
Europy Wschodniej – wielkie posiadłości ziemskie, będące własnością
arystokracji i kościoła, wraz ze skrajną nędzą chłopów – znikła bez
śladu. Dziś są to społeczeństwa zurbanizowane, gdzie większość ludzi,
dawnych chłopów, obecnie „obywateli”, osiedliła się w wielkich
blokowiskach, powstałych wszędzie od Szanghaju do Lublany czy Pragi, wg.
prawie jednakowych projektów. Mieszkają w nich nadal, tyle że fabryki
pozamykano, a oni są w większości bezrobotnymi lub emerytami. W
powietrzu unosi się wyraźny odór klęski.
Ocalałe dochodowe działki gospodarki
państwowej zostały „sprywatyzowane”, czyli po prostu oddane w ręce
mających dobre dojścia polityczne oligarchów. Premier Węgier, w 1989 r.
student bez grosza przy duszy, dziś zarządza wielkim konglomeratem
górniczym, budowlanym i rolniczym, obsadzonym członkami rodziny i
politycznymi sługusami. Jego poprzednik i największy rywal, młody biedak
w tamtych czasach, teraz też jest multimiliarderem. Obaj nie mieli ani
żadnego doświadczenia w biznesie, ani specjalnych talentów w tej
dziedzinie, ich fortuny są prezentem od wdzięcznego narodu. Tymczasem
jednak większość gospodarki państwowej legła w gruzach i jest
rdzewiejącą ruiną. Poza działkami oligarchów, nierozerwalnie złączonych z
państwem, każda działalność gospodarcza w tych krajach jest finansowana
przez kapitał zagraniczny, zagraniczne pożyczki i zagraniczną pomoc.
Tak samo jak 100 lat temu, gorące nacjonalistyczne pragnienie
niezależności jest teraz wykorzystywane przez kręgi niemające
najmniejszego zamiaru go zrealizować, gdyż nie przetrwałyby nawet
tygodnia bez pełnej zależności od zagranicy. Ich polityka oparta na
połączeniu hipokryzji z rozgoryczeniem jest źródłem tego, co
obserwujecie na ekranach TV.
Bangladesz ze śniegiem
Jak można utrzymać spójność takiego społeczeństwa? Takiego Bangladeszu ze śnieżycami?
Są tu przecież wielkie miasta z
wyrobionymi ludźmi, mającymi podobne troski jak ci w Londynie, Nowym
Jorku, Bostonie, Paryżu czy Oslo. Ale obok nich rolnicze mateczniki, w
których 4 z naszych 9 milionów obywateli [mowa o Węgrzech], żyje w
totalnej beznadziei.
Dawniej służyły do tego analfabetyzm, nacjonalizm, antysemityzm, militaryzm i ucisk pseudo-chrześcijańskiej religii.
Teraz, naturalną rzeczy koleją, przyszedł czas na rasizm.
Jakiego innego sposobu można użyć, by
nakłonić ludzi do głosowania za rozmontowaniem kilku pozostałych resztek
usług społecznych i pomocy społecznej? Jak wzbudzić ponadklasowe
poczucie solidarności (czy, jeśli wolicie, „jedności narodowej”)? Jak
można inaczej przekonać biedotę, że bezprecedensowe nierówności
społeczne są w jej własnym interesie? Tylko przez pokazywanie bezrobocia
i socjalu jako czegoś ograniczonego do mniejszości etnicznych – np.
Romów w Europie Wschodniej, imigrantów tureckich, kurdyjskich, arabskich
i afrykańskich w Środkowej i Zachodniej, a w USA murzynów i Latynosów –
tak że w szerokim pojęciu redystrybucja bogactwa będzie jawić się jako
łaska dla „obcych”. Liberałowie dokładają się niechcący do tego
wielkiego politycznego oszustwa przez pojmowanie kwestii społecznej jako
problemu z dyskryminacją rasową lub etniczną i z prawami człowieka.
Tymczasem, organizacje obrony praw człowieka i NGO (organizacje
pozarządowe) są, zgodnie z sondażami, najbardziej znienawidzonymi
„instytucjami” w Europie Wschodniej, głównie wśród robotników, gdyż
wierzą oni, że są one wrogami „naszych” (i są finansowane przez nie kogo
innego jak „światowe żydostwo”, grzecznie nazywane przez konserwatywną
prasę węgierską „światowym rządem za sceną”).
Klasa
Ukrywanie istnienia i znaczenia podziałów
klasowych w kapitalizmie było zawsze centralnym filarem ideologii
establishmentu (ciekaw jestem, ilu czytelników “Klasskampen” [norweski
magazyn lewicowy, przyp. tłum.] traktuje poważnie tytułową “walkę
klasową”). W niedalekiej przeszłości główną społecznością polityczną,
mającą w założeniu wykraczać poza podziały klasowe i je zastępować, był
naród obywateli, zjednoczony lojalnością wobec króla, instytucji
państwowych, ze szczególnym naciskiem na Armię i Kościół. Teraz jednak w
centrum jest już nie naród, złożony z lojalnych poddanych czy
obywateli, ale etniczna, rasowa czy kulturowa większość w danym państwie
(w mych pismach teoretycznych nazywam to, w kontraście do nacjonalizmu,
“etnicyzmem”). Główną jednostką polityczną jest – wbrew wszystkiemu, co
myślą czy głoszą liberałowie i socjaliści – biały, „aryjski”,
heteroseksualny mężczyzna.
Jedynym wielkim historycznym konkurentem
zarówno dla nacjonalizmu, jak i rasizmu, była jedność klasowa,
zdefiniowana przez międzynarodowy ruch robotniczy, która w tej
dziedzinie (i nie w żadnej innej) była światowym spadkobiercą
chrześcijaństwa. Gdy międzynarodowy socjalizm przestał istnieć jako
decydujące wyzwanie polityczne dla obecnego porządku, a po skutecznych
przez pierwsze 60 lat XX w. ideach społeczeństwa obywatelskiego i
„konstytucyjnego patriotyzmu”, opartych na „państwie dobrobytu”,
pozostały puste frazesy, najsilniejszym politycznym lewarem stały się
etniczność i obrona narodowa. Zagrożenia, zarówno od dołu (przez takich
czy innych „kolorowych”), jak i od góry (przez międzynarodową
finansjerę, Amerykańskie Imperium, czy coś w tym rodzaju), a także z
zewnątrz (przez imigrantów) i wewnętrzne (ze strony nielojalnych
mniejszości, pragnących zniszczyć „nas”, lub niszczących nasze normalne
zachowania seksualne, jak LGBTQ [lesbijki, geje, biseksualni,
transseksualni, zboczeni – przyp. tłum]), są widziane jako groźba dla
naszej tożsamości, dawniej uważanej za niezwiązaną z polityką.
Prawicowy reżym na Węgrzech ma rzekomo
bronić „nas” przed podwójnym niebezpieczeństwem – ze strony islamskiego
dżihadyzmu oraz „Osi Nowy Jork – Tel Awiw” (powszechnie uważa się, że ta
druga „nasyła” to pierwsze na Europę, aby ją osłabić i podporządkować),
pomijając już „kriminalną naturę Cyganów” – ulubiony slogan prawicy (z
jednej strony Romowie są bronią biologiczną międzynarodowego żydostwa,
itp, tymczasem z drugiej liczni żydowscy intelektualiści podzielają
panikę wywołaną „zagrożeniem islamskim”).
Nic nie może być bardziej obce dla
wschodnioeuropejskiego myślenia niż słowa Jeremy Corbyna, nowego
przywódcy brytyjskiej Partii Pracy, na Parliament Square w Londynie,
gdzie powiedział, że „uchodźcy są takimi samymi ludźmi jak my”,
rozciągając podstawowe zasady sprawiedliwości społecznej na tych
ciemnoskórych „obcych”. Kolorowi, nie-aryjscy i homoseksualni obywatele
nie należą do narodu u nas [na Węgrzech], a być może nawet nigdzie. Mój
konserwatywny węgierski przyjaciel i kolega zapewniał niedawno w
artykule na popularnej witrynie sieciowej, że wrogiem jest Immanuel Kant (miał prawdopodobnie na myśli Marksa, ale nieważne, powinniście zrozumieć).
Masowy napływ uchodźców z Bliskiego
Wschodu, Azji Centralnej i Afryki do środkowej i zachodniej Europy
wprowadził na kontynencie zamęt. Zarówno niekompetentne, ignoranckie i
kiepsko płatne represyjne aparaty państwowe Grecji, Macedonii, Serbii i
Węgier, jak i wzorowo zorganizowane i bogate biurokracje Austrii i
Niemiec, okazały się nie dorastać do problemu. Wszystkie, z wyjątkiem
Węgier, oscylują pomiędzy „kantowskim” egalitaryzmem i uniwersalizmem, a
prostackim etnicyzmem; pomiędzy humanitaryzmem a okrucieństwem.
Orbán Triumphans
Jak zawsze, docelowość i zdecydowanie
wygrywają. Jedyny pewny swego europejski mąż stanu to węgierski premier
Viktor Orban, którego błyskotliwa kariera jest jedną z największych
tragedii w historii Węgier. Pan Orban tryumfuje! Jego polityka zerowej
imigracji i granicznych ogrodzeń z drutów kolczastych jest sukcesem.
Austria i Niemcy wprowadzają kontrolę graniczną, choć zmieniają w tym
stanowisko z godziny na godzinę. Można łatwo stwierdzić, że Orban to
hipokryta – węgierski rząd zezwolił tajemniczej firmie zagranicznej na
oficjalne sprzedawanie węgierskiego obywatelstwa zamożnym
cudzoziemcom po 20 tys. euro; większość mieszkań w moim budynku w
centrum Budapesztu należy do cudzoziemców; w sklepach w sąsiedztwie wita
się klientów po angielsku, bo etniczni Węgrzy są rzadkością na ulicach w
otoczeniu Parlamentu; amerykańscy, indyjscy, skandynawscy, japońscy i
włoscy „yuppies”, są tu bardziej regułą niż wyjątkiem; Budapeszt, Praga i
Zagrzeb uginają się pod ciężarem nieznośnych tłumów zachodnich turystów
– ale przecież nacjonalizm miał zawsze dwuznaczną i obłudną naturę, a
ten nowy etnicyzm niczym się w tym od niego nie różni.
Imigrancka konkurencja
Niezwykle ważne jest zrozumienie, że istnieje coś takiego jak konkurencja imigrancka.
Kraje Europy Wschodniej nie byłyby w stanie przeżyć bez emigracji ich
nadwyżek siły roboczej do Europy Zachodniej. Kilka lat temu Rumunia
miała populację 23 mln, teraz jest to tylko 18 mln. W ciągu ostatnich 2
lat 600 tys. Węgrów (z populacji liczącej 9 mln) opuściło kraj, by udać
się do Wlk. Brytanii i Niemiec, głównie młodzi wykwalifikowani
pracownicy i absolwenci wyższych uczelni (powodując alarmujący niedobór
lekarzy i pielęgniarek). Ich zastąpienie [na Zachodzie – przyp. tłum]
przez muzułmańskich (i chrześcijańskich) uchodźców oznaczałoby
gospodarczą katastrofę [tutaj], gdyż starzejąca się populacja Europy
Wschodniej nie byłaby w stanie przeżyć bez przesyłek pieniężnych od
wnuków na Zachodzie w sytuacji załamania systemu emerytur i opieki
zdrowotnej.
W żywotnym interesie krajów takich jak
Węgry leży zatrzymanie potopu uchodźców, którzy mogą być konkurencją do
zachodnich pieniędzy, bo krajowe gospodarki Europy Wschodniej są ponurym
żartem. Ludzie jak p. Orban, czy premierzy Słowacji i Czech, pp. Robert
Fico i Bohuslav Sobotka, nie tylko nie chcą przyjąć uchodźców – którzy
są obecnie karmieni i ubierani z własnej ubogiej kieszeni przemęczonych,
godnych podziwu wolontariuszy – ale chcą zapewnić wygraną dla „naszych”
emigrantów, łagodząc w ten sposób obciążenie naszego [węgierskiego –
przyp. tłum] ledwie wegetującego budżetu socjalnego, z którego zasiłek
dla bezrobotnych wypłaca się jedynie ludziom chętnym do podjęcia
obowiązkowej pracy przy robotach publicznych (za ok. 150 euro/mies.),
organizowanych i nadzorowanych przez węgierską policję.
Fakt, że powyższe tłumaczy się chęcią
zachowania naszego tzw. Zachodniego Chrześcijańskiego Dziedzictwa i
ocalenia Europy przed kulturowym samobójstwem – w co niestety wierzy
wielu ludzi i co pomaga mobilizowaniu poparcia dla prawicy nawet ze
strony tych, których podstawowy własny interes jest sprzeczny z jej
polityką – może brzmieć zabawnie, ale wcale nie jest.
Kres Oświecenia
Od 1989 r., uważanego za koniec epoki
Oświecenia, krytykowanie polityki z punktu widzenia moralności uważa się
za niedozwolone, krytyka taka w naszej anty-filozoficznej,
romantyczno-reakcyjnej kulturze uważana jest za ohydny kantyzm i
marksizm. Powoływanie się na prymitywną prywatę wystarcza do
usprawiedliwiania podłego dekretu, czyniącego imigrację przestępstwem i
ustanawiającego Imigracyjny Stan Wyjątkowy, ogłoszony przez węgierski
rząd. Odbieranie uchodźcom praw człowieka – co narusza zarówno
węgierskie, jak i międzynarodowe prawo, ale mniejsza z tym – ogradzanie
granic z Serbią i Rumunią (a może też z Chorwacją), korupcja sądownictwa
przez wymuszanie automatycznego odrzucania wniosków o azyl, zakaz
tłumaczenia tych decyzji sądowych na jakikolwiek inny język poza
węgierskim wzbudziły trochę protestów, głownie liberalnych prawników i
garści naukowców humanistów, ale opinia publiczna milczy. Słychać wyrazy
współczucia dla biednych uchodźców i ich małych dzieci, ale prawie nikt
nie jest skłonny zaprosić ich do nas.
Usprawiedliwione i sensowne oburzenie
rządów Rumunii i Serbii – o wiele bardziej tolerancyjnych i
demokratycznych niż bogatsi Centralni Europejczycy z tzw. Trójkąta
Wyszehradzkiego – jest wyśmiewane, albo w najlepszym wypadku ignorowane.
Światowi luminarze w rodzaju Imre Kertesza i Gyorgy Konrada mniej lub
bardziej ostrożnie popierają kłamliwą antyislamską histerię nakręcaną
przez prawicę. Podobnie postępują inne szanowane filary społeczeństwa.
Antysemicka i filosemicka prawica będą mogły wkrótce ogłosić
zjednoczenie. Moralna atmosfera jest nieodwracalnie zatruta.
Przywodzi to pamięć pięknego letniego dnia
w 1944 r., gdy dziesiątki tysięcy żydów pędzono na śmierć ulicami
Budapesztu, podczas gdy w kinach szły komedie muzyczne, teatry
wystawiały wesołe operetki, zdrowo i ładnie bawiono się w kabaretach i
nocnych klubach, ludzie uciekali od wiadomości wojennych w sportowe
strony gazet. Z ogródków kawiarnianych nad Dunajem dobiegała muzyka,
całkiem jak dziś. Faceci podziwiają ładne młode kobiety w skąpych
letnich kreacjach i szortach, w modnie podrzędnych ogródkach piwnych
recytuje się wiersze.
W takiej atmosferze koniec świata przeszedłby bez echa lub został zbyty wzruszeniem ramion jako coś bez znaczenia.
Przypis:
[1] 1968 – Rok masowej rebelii społecznej
przeciw rządzącym elitom, w USA, Europie Zachodniej i Wschodniej (Praska
Wiosna, Polski Marzec).
G.M. Tamas, węgierski
filozof i eseista, przez jakiś czas dyrektor Instytutu Filozofii
węgierskiej Akademii Nauk, uczył i prowadził badania na uniwersytetach w
Oxford, Columbia, Yale. Jego prace i artykuły przetłumaczono na 14
języków. Obecnie mieszka w Budapeszcie, bezrobotny z przyczyn
politycznych.
Tłumaczenie: PRACowniA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz