Przy uznanym długu narodowym, wynoszącym obecnie politycznie i ekonomicznie nie do spłacenia 30 bilionów dolarów (w rzeczywistości, jego niespłacone zobowiązania są znacznie większe), Amerykanie powinni zacząć przyzwyczajać się do realiów ostatecznego, nieuniknionego bankructwa Stanów Zjednoczonych.
Choć może się to wydawać niepojęte, a skutki zbyt katastrofalne, by je sobie wyobrazić, w rzeczywistości prawdopodobne szkody dla zwykłych Amerykanów byłyby minimalne w krótkim okresie i bezsprzecznie korzystne w dłuższej perspektywie.
Nie jest to bynajmniej zaskakujące i nie jest to nowy problem. Jak piszą Carmen M. Reinhart i Kenneth S. Rogoff w swoim obszernym opracowaniu na ten temat, historia pokazuje, że niespłacanie długów przez wielkie mocarstwa przez długi czas było regułą, a nie wyjątkiem, a długofalowe skutki, zwłaszcza w przypadku anulowania długów zewnętrznych przez różne reżimy, były minimalne lub - w zależności od okoliczności - na plusie netto.
Na początek warto przedstawić kontekst obecnych liczb, o których mówimy, ponieważ - szczerze mówiąc - wcześniej byłyby one nie do pojęcia. Jak mówi stary dowcip matematyczny: "Jaka jest różnica między milionem a miliardem? W zasadzie miliard", omawiane rzędy wielkości są ledwie zrozumiałe. W rzeczywistości jednak bilion dolarów to 999 miliardów dolarów plus kolejny miliard.
Obecny poziom zadłużenia był możliwy do opanowania tylko dzięki sztucznie zaniżonym stopom procentowym, zapewnianym przez kolejnych akomodacyjnych prezesów Rezerwy Federalnej, począwszy od Alana Greenspana. Ponieważ zarówno polityka fiskalna, jak i monetarna przez dwadzieścia lat była prowadzona bezmyślnie, nieuchronnie czeka nas rozliczenie z wyższymi stopami procentowymi. W przypadku braku drastycznych cięć wydatków rocznych, które doprowadziłyby do powstania dużych nadwyżek bieżących (co jest mało prawdopodobne), jedyną sensowną opcją, do której można zachęcić decydentów, jest niewywiązanie się z zobowiązań.
W tym kontekście warto przypomnieć, że kiedy Ronald Reagan i Demokraci kontrolujący Kongres zaczęli osiągać deficyty budżetowe nienotowane od czasów II wojny światowej, dług publiczny wynosił setki miliardów, a w końcu skoczył do niskich jednocyfrowych bilionów.
W latach dziewięćdziesiątych, gdy rozpoczynał się okres jednobiegunowy, kolejne administracje i Kongres zdawały się dostrzegać głupotę swojej dotychczasowej polityki. George H.W. Bush i Bill Clinton, zmuszeni przez oddolny aktywizm i powstańcze kandydatury republikanów, zawarli umowy o cięciu wydatków i podnoszeniu podatków. Gdy Clinton odchodził z urzędu, kraj miał nadwyżkę budżetową, a dług publiczny miał zostać spłacony do końca dekady.
Potem przyszedł George W. Bush i jego katastrofalne w skutkach wojny z wyboru. Rozmiary i zakres działania rządu wzrosły w tym samym czasie, gdy uchwalono historyczne obniżki podatków. Słowa ówczesnego wiceprezydenta Dicka Cheneya powinny były bardziej wystraszyć zagranicznych nabywców amerykańskiego długu, niż to się stało. Uważał on, że "deficyty nie mają znaczenia".
Nie miały one również znaczenia dla Baracka Obamy, jego następców i ich partnerów w Kongresie - do tego stopnia, że zaledwie 30 bilionów dolarów otwarcie uznanego długu to ponad 80 000 dolarów na Amerykanina.
Regularne bilionowe deficyty nie miały też znaczenia dla Fedu, który swoją akomodacyjną i regularnie naruszającą mandat polityką podniósł stawkę nadchodzącego ucisku finansowego o rzędy wielkości wyżej, niż byłoby to możliwe, gdyby stopy procentowe były ustalane według wzoru lub wyłącznie przez siły rynkowe.
Dobra wiadomość, przynajmniej dla zwykłych Amerykanów, jest taka, że my osobiście nie jesteśmy w posiadaniu zbyt dużej części długu. Około dwóch trzecich jest w posiadaniu Fedu, różnych innych instytucji rządowych USA i rządów innych państw. Niewypłacalność rządu USA nie byłaby pierwszym przypadkiem, kiedy te ostatnie dokonują cięć (Alexander Hamilton i Richard Nixon podjęli takie konieczne działania), a nasz własny rząd wydaje pieniądze tak marnie, że nie można przedstawić żadnego spójnego argumentu, który uzasadniałby ich spłatę. Oni po prostu kontynuowaliby swoją rozrzutną działalność. Jeśli chodzi o Wall Street, to żyli oni na zasiłku korporacyjnym wystarczająco długo, aby usprawiedliwić jednorazową kąpiel.
Poza brakiem konieczności płacenia wiecznych odsetek od stale rosnącego długu, kolejną korzyścią z niewykonania zobowiązań, o której rzadko się wspomina, ale która z punktu widzenia antywojennych libertarian jest prawdopodobnie jedna z najważniejszych, jest to, że zasadniczo położyłaby ona kres możliwościom Waszyngtonu do praktykowania niepohamowanego militarnego keynesizmu. Wpisywanie bezsensownych wojen i rozbudowy wojska na kartę kredytową stało się standardową procedurą operacyjną Kongresu. To nie przypadek, że nasze roczne bilionowe deficyty są w przybliżeniu równe bilionom dolarów wrzucanym co roku do czarnej dziury kompleksu wojskowo-przemysłowego.
Po chwilowym zrażeniu zagranicznych inwestorów Fed stanąłby przed wyborem: albo wchłonąć całą kwotę wydatków "obronnych" z własnego bilansu (wywołując tym samym drastyczny wybuch inflacji, który w widoczny sposób skompromitowałby tę niekonstytucyjną instytucję), albo zmusić Waszyngton do porzucenia mitu o globalnej niezastąpionej pozycji militarnej.
Każdy z tych przypadków jest lepszy od obecnego kursu.
Leży to w interesie narodu amerykańskiego, naszych dzieci i wnuków, i prawdopodobnie uczyniłoby więcej dla pokoju na świecie niż jakikolwiek inny realistyczny scenariusz, który można sobie wyobrazić.
Dlatego już dziś skontaktuj się ze swoim przedstawicielem i powiedz mu, że popierasz niewywiązanie się ze spłaty długu.
**By Joseph Solis-Mullen
**Source
Rozblysk
OdpowiedzUsuń