poniedziałek, 8 lutego 2016

Miała być czwartym Kossakiem malującym konie. A została "hipiską", która żyła w chacie bez prądu, za to z dzikiem i rysiem




Lepiej zakrywać niż odkrywać? Religijne blogerki na straży skromności
Simona z rysiczką Agatą hodowaną na potrzeby filmu Jana Walencika

ludzie

''W Kossakówce na księży mówiono czarne żuki, na lekarzy - osły, Simonę i jej siostrę ciotka nazywała kundlami, a ich ojca - burkiem''
 
Anna Sańczuk

Simona z rysiczką Agatą hodowaną na potrzeby filmu Jana Walencika (fot. Lech Wilczek)
Wychowana w rodzinie słynnych malarzy Simona Kossak - prawnuczka Juliusza, wnuczka Wojciecha i córka Jerzego - w powszechnej świadomości występuje jako "królowa puszczy", autorka gawęd radiowych o przyrodzie i obrończyni Puszczy Białowieskiej. W poświęconej jej biografii "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak" i w rozmowie z nami Anna Kamińska kreśli znacznie bardziej skomplikowany portret kobiety, która mając za plecami bolesne dzieciństwo, potrafiła wytyczyć własną życiową drogę, by ostatecznie wygrać "pojedynek z nazwiskiem".
Skąd się w twoim życiu wzięła Simona?
- Katarzyna Krzyżan-Perek, redaktor z Wydawnictwa Literackiego, pokazała mi kiedyś wycinek prasowy z krótką historią Simony Kossak - kobiety, która była profesorem nauk leśnych, wyjechała z Krakowa do Białowieży i tam mieszkała ze zwierzętami w drewnianej chacie w lesie. Miała w domu dzika, osła i kruka. To było kilka lat po śmierci Simony i padło pytanie, czy nie podjęłabym się napisania o niej książki. Historia wydała mi się ciekawa, ale szczerze mówiąc, nie „poczułam bluesa”. Długo nosiłam się z tym tematem, w końcu postanowiłam chwycić za telefon, żeby podjąć decyzję - piszę albo nie piszę. Na pierwszy ogień poszedł Lech Wilczek, o którym Simona mówiła: „towarzysz życia”. Zadzwoniłam do niego, a on mi odmówił rozmowy, i to tak stanowczo, że aż mnie to zastanowiło. I odezwała się wtedy moja życiowa przekora. Po tej rozmowie podjęłam decyzję: a właśnie, że o niej porozmawiamy i napiszę (śmiech). Zresztą Leszek potem sam odezwał się do mnie.
Dzwoniłam później do innych osób, znajomych Simony i... też była odmowa. Poczułam już na 100 procent, że pod tą bajką o królowej puszczy kryje się coś więcej - jakiś człowiek, jakiś dramat, jakaś historia. Zaczęłam chodzić śladami Simony, poznawać jej historię, odkrywać tajemnice i trochę żyć z Simoną. I ona do dziś cały czas ze mną jest, nie mogę się z nią rozstać.
Wspólny posiłek w towarzystwie szczególnego domownika, Simona z lochą Żabką (fot. Lech Wilczek)Wspólny posiłek w towarzystwie szczególnego domownika, Simona z lochą Żabką (fot. Lech Wilczek)
Nazywano ją buntowniczką, hipiską, czarownicą znającą mowę zwierząt. A jak ty byś ją określiła po tych miesiącach przyglądania się jej życiu - kim była?
- Nie lubię określenia: popularyzator przyrody, ale Simona była rewelacyjna w przekazywaniu wiedzy o przyrodzie i przybliżaniu ludziom świata zwierząt. Dlatego nazwałabym ją łączniczką między ludźmi a zwierzętami. Tak, określenie łączniczka, tak jak na wojnie, biorąc pod uwagę wojowniczy charakter Simony, jest chyba najtrafniejsze... (śmiech). Simona potrafiła niesamowicie opowiadać o tym, jak się komunikują zwierzęta, np. jedna mrówka „mówi” do drugiej mrówki: Chodź, jest żarcie. Wyjaśniała, skąd u kota mina „kota srającego na puszczy”. Zawstydzała, że określenie: „schlał się jak świnia” jest kompletnie bez sensu, bo badania pokazały, że świnię, od której było czuć alkohol, inne świnie wykluczyły ze swojej zagrody. To, co mówiła o zwierzętach, i pazur, jaki był w jej opowieściach, to było coś naprawdę wyjątkowego. Tak samo było z roślinami - bluszczykiem kurdybankiem, o którym mówiła „bluszczyk skurczybyczek”. W tym, jak mówiła, były emocje: gniew, radość, trochę ironii, sarkazmu i kpiny.
Zachowania ludzkie - od macierzyństwa, przez relacje społeczne, po seks - lubiła tłumaczyć poprzez swoją wiedzę dotyczącą zwierząt, życia i hierarchii w stadzie. Najbardziej zafrapowało mnie następujące zdanie: „Nie najsilniejszy zwycięża, ale zwycięzca staje się najsilniejszy”.
- To jest złota reguła dominacji, o której Simona często wspominała w swoich gawędach. Lubiła podkreślać, że - mimo niesprzyjających okoliczności - z kogoś zupełnie niepasującego do bycia przywódcą stada może wyrosnąć przewodnik, lider, wódz. I można przypuszczać, znając jej życiorys, że to jest trochę o niej samej... Ona poprzez te opowieści radiowe odkrywała prawdy nie tylko o życiu w stadzie zwierząt, ale i w grupie ludzi, np. w rodzinie. Na przykład gdy opowiadała, że skakuszka australijska czy kozica w Tatrach potrafią się lepiej i czulej zająć młodymi niż ludzka matka swoimi dziećmi. Słuchając tych gawęd, znałam już jej krakowską przeszłość i miałam nieodparte wrażenie, że ona mówi o tym w kontekście swojego dzieciństwa, swojej matki i swojej rodziny.
Po lewej: Elżbieta Kossak, matka Simony, słynęła z wyjątkowej urody i klasy. Po prawej: Jerzy Kossak, ojciec Simony, podobnie jak przodkowie uwielbiał konie (fot. archiwum rodzinne Kossaków)Po lewej: Elżbieta Kossak, matka Simony, słynęła z wyjątkowej urody i klasy. Po prawej: Jerzy Kossak, ojciec Simony, podobnie jak przodkowie uwielbiał konie (fot. archiwum rodzinne Kossaków)
Zaglądasz do jej rodzinnego domu - słynnej Kossakówki, siedziby artystycznego rodu. Z jakiej gleby wyrasta Simona?
- Od początku jest „brzydkim kaczątkiem” - dzieckiem niechcianym, odrzuconym, nieakceptowanym w tej rodzinie. Począwszy od rozczarowania rodziców, że nie urodziła się chłopcem, obdarzonym talentem malarskim. Wymarzony syn miał przedłużyć tradycję rodzinną malarzy ułanów i batalistów i być czwartym wielkim Kossakiem malującym konie. Rozczarowanie było tym większe, że dwa lata przed Simoną urodziła się jej siostra - Gloria, która też miała być chłopcem, no ale przynajmniej przejawiała malarskie zdolności i to już zapewniło jej odpowiednią pozycję w rodzinie.
Ojciec był zajęty w pracowni i nie lubił dzieci. Matka sama przyznawała, że nie ma instynktu macierzyńskiego. Powiedziała kiedyś przyjaciółce Simony, że jeżeli na jej oczach pomocy wzywałoby umierające dziecko i umierający pies, to ona w pierwszej chwili pomogłaby psu, a nie dziecku. Prosiłam tę przyjaciółkę, żeby dwa razy powtórzyła mi tę opowieść, bo za pierwszym razem myślałam, że śnię. Z czasem już się niczemu nie dziwiłam, pod względem stosunku do zwierząt ten dom był specyficzny. Na księży mówiono „czarne żuki”, na lekarzy - „osły”, Simonę i jej siostrę Magdalena Samozwaniec - ich ciotka, nazywała „kundlami”, a ich ojca - „burkiem”, czyli tym, który nie do końca wpisuje się w obrazek rodziny Wojciecha Kossaka. Niezwykłe było to odbieranie świata ludzkiego w kategoriach zwierzęcych. Uczucia też przerzucano na zwierzęta - psy, ptaki, konie.
Wydawałoby się, że to powinno Simonę raczej zrazić do zwierząt, skoro matka darzyła miłością psy, a nie ją, swoją córkę. A jednak było inaczej - ona w zwierzętach odnalazła swoich pierwszych przyjaciół.
- Tak, bo od nich dostała akceptację. Wszystko, co dobre, ciepłe, serdeczne, kojarzyło się jej przede wszystkim ze zwierzętami. Nie z ludźmi. Simona przyznała w jednym z wywiadów, że w dzieciństwie nabawiła się lęku przed ludźmi i kiedy zrozumiała, jak bardzo jest to upokarzające, bo uniemożliwia normalne funkcjonowanie, musiała ten lęk przełamać.
Psy w Kossakówce były zawsze, mogły spać na kanapach, przychodziły do Simony, łasiły się. Matka tolerowała, że papuga siedzi jej na ramieniu, a na szafie mieszka sowa. Nie przeszkadzało jej to, że zwierzęta brudzą w domu, wnoszą błoto, niekoniecznie ładnie pachną. To łączyło Simonę z matką, na szczęście, bo w pewnym sensie budowało jakąś płaszczyznę porozumienia między nimi, a niewiele było takich platform.
Elżbieta Kossak, matka Simony, lubiła życie na Dziedzince. Przez dwa lata kursowała między Krakowem a Białowieżą (fot. Lech Wilczek)Elżbieta Kossak, matka Simony, lubiła życie na Dziedzince. Przez dwa lata kursowała między Krakowem a Białowieżą (fot. Lech Wilczek)
Zadziwiające jest to, że Simona, która przymierzała się do różnych uczelni: od szkoły aktorskiej po historię sztuki, kiedy w końcu zdała na biologię, to od studentki słabej na pierwszym roku potrafiła stopniowo dojść do celujących wyników na zakończenie studiów. Dlaczego?
- I znów - mam wrażenie, że kluczem do tego była akceptacja. Po pierwsze - na pewno ważne było spotkanie z profesorem Romanem Wojtusiakiem, który docenił Simonę oraz jej zamiłowanie do zwierząt. Po drugie - zoopsychologia, którą odkryła za sprawą profesora, pasjonująco opowiadającego o psychologii zwierząt, pozwoliła jej wiele rzeczy sobie uświadomić. Była już na tyle dojrzała, że mogła z perspektywy czasu spojrzeć np. na swoją rodzinę tak jakby okiem badacza. Simona nabrała wiatru w żagle, zdobyła pozycję w grupie rówieśników, została nawet - jako pierwsza kobieta - Mistrzynią Bractwa Żakowskiego na UJ. Na pewno ma też znaczenie, że w tym czasie, po okresie strasznej biedy, która nastała wraz z chorobą i śmiercią ojca, jej mama wreszcie podniosła się finansowo. Simona wspominała po latach, że na studiach wreszcie stać ją było na jakieś lepsze ubranie, jedzenie, wakacje. Po traumatycznym dzieciństwie zaczął się dla niej naprawdę dobry czas.
Ówczesną Kossakówkę siostrzenica Simony, Joanna Kossak, opisuje jako dom z angielskiego horroru: z odpadającym tynkiem i grzybem pełznącym po ścianach. Im dalej jest Simona od tego - toksycznego na wielu poziomach - domu, tym bardziej staje się sobą, tą silną Simoną, którą w pełni stała się, mieszkając w lesie, w posiadłości zwanej Dziedzinką. Co takiego znalazła w tej chałupie bez prądu i kanalizacji?
- Znalazła tam wreszcie spokój. Z Krakowa przyjechała po zawodzie miłosnym, z zadrą rodzinną. Ludzi miała tak serdecznie dosyć, że niestraszne były jej takie, a nie inne okoliczności przyrody. Droga prowadząca do tego domu przez las - pełna błota wiosną, zimą zasypana śniegiem - była trudno przejezdna: łopata w rękę i trzeba było odśnieżyć. Do tego napalić w piecu, założyć kilogramy ubrań i dojechać do pracy na nartach albo w błocie. Simona wyglądała w takim stroju i goglach jak sunące drogą przez las zjawisko! W leśniczówce była często sama: drobna kobieta w lesie, z siekierą w ręku, dubeltówką na ścianie, wokół głusza... i w razie czego zero ludzi. Zero pomocy.
Ale nawet przy tych prymitywnych, surowych warunkach mówiła, że kiedy podjeżdża pod ten dom po pracy i patrzy na las, na świerki, które mają trzysta lat - wtedy oddycha i ma wreszcie spokój, czuje się wolna. Wolność, po latach dramatów, nakazów i rozkazów matki (o której jej wnuczka mówi dzisiaj hausgestapo), była dla Simony na pierwszym miejscu. Wcześniej, dopóki ojciec żył, też nie było wesoło, ponieważ on nadużywał alkoholu, a z siostrą kompletnie się nie dogadywały. W rodzinie toczyły się nieustanne bitwy o majątek. Ktoś nagle przyjeżdżał do Kossakówki, zrywał obraz ze ściany, wychodził. Dochodziło do awantur. To był dom, gdzie się siedziało jak na bombie. Dziedzinka stała się więc dla niej miejscem, gdzie mogła usłyszeć siebie, swoje myśli, cieszyć się życiem, wolnością, dać miłość swoim zwierzętom, czerpać z tego radość. Oaza spokoju.
„Simona, jedziemy na Dziedzinkę, może tam Ci się spodoba”. Pojechali i Simona od razu pokochała to miejsce. Ponad 30 lat mieszkał w chatce pośrodku puszczy Białowieskiej (fot. Lech Wilczek)„Simona, jedziemy na Dziedzinkę, może tam Ci się spodoba”. Pojechali i Simona od razu pokochała to miejsce. Ponad 30 lat mieszkał w chatce pośrodku puszczy Białowieskiej (fot. Lech Wilczek)
Wnętrze leśniczówki Dziedzinki Simona urządziła pamiątkami z rodzinnej Kossakówki (fot. Lech Wilczek)Wnętrze leśniczówki Dziedzinki Simona urządziła pamiątkami z rodzinnej Kossakówki (fot. Lech Wilczek)
Krakowski okres życia Simony był dotąd nieznany. Ciężko było znaleźć szczelinę, przez którą można by wcisnąć się do tego świata?
- Najpierw pojechałam do Białowieży i próbowałam dowiedzieć się m.in., jakie Simona przywiozła do puszczy wspomnienia z domu rodzinnego, ale okazało się, że mówiła swoim znajomym o przeszłości bardzo niechętnie. Wyruszyłam więc do Krakowa i na własnej skórze poczułam to, co mówiła Simona i co do dzisiaj mówi jej siostrzenica, że to jest miasto nieprzewietrzone od 200 lat. Czułam się chwilami jak w XIX-wiecznej powieści, gdzie ludzie mówią miłe rzeczy, ale jak zaczynasz drążyć, to natychmiast nabierają wody w usta i zamiatają wszystkie trudne sprawy pod dywan. Próbowałam przekonać ludzi, że moje działanie nie służy wyciąganiu rodzinnych sekretów, ale temu, by pokazać, z czym Simona musiała się mierzyć. I być może pomoże mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wybrała takie, a nie inne życie w dziczy. Nie chciałam pisać skandalicznej książki o Simonie, tylko ją zrozumieć.
Ogromną ulgę poczułam, gdy w archiwach Radia Kraków odnalazłam najbardziej intymny wywiad, jakiego Simona udzieliła w życiu. Rozmowę przeprowadzała krakowska dziennikarka, Anna Balicka, która była z tego samego pokolenia co Simona, znała rodzinę Kossaków, nagrywała o nich audycje. Simona opowiedziała jej o dzieciństwie. Można więc powiedzieć, że od niej samej usłyszałam te rzeczy, których inni mi powiedzieć nie chcieli. Ja zresztą tych ludzi z Krakowa do pewnego stopnia rozumiem. W jej rodzinie dochodziło do skandali, o których swego czasu huczał cały Kraków, więc być może oni chcieli już dać temu spokój i jakoś Simonę ochronić, szanując to, że się od domu w jakimś sensie odcięła.
Po długim czasie dotarłaś też do osoby najważniejszej - wspomnianego już Lecha Wilczka, który towarzyszył Simonie przez te 30 lat w Dziedzince. Fotografował tamtejsze życie, zwierzęta - dzika, rysia, ptaki, które jej na głowie siedziały, sarny, które ją do stada przyjęły. Z Wilczkiem stworzyli, jak na ówczesne standardy społeczne - bardzo nietypową i wyzwoloną parę.
- To jest szalenie delikatna sprawa... Nie wiem, czy oni tworzyli „parę”... Byłabym bardzo ostrożna w nazywaniu w ten sposób tej relacji. To było raczej życie pod wspólnym dachem, swego rodzaju układ, jak zresztą sam Leszek o tym mówi, dodając czasem do „układu” przymiotnik „metafizyczny”. Leszek zgodził się w książce opowiedzieć o ich życiu, przyznał też szczerze, że ma „plamy na sumieniu”, że dokuczał Simonie, nie dawał jej akceptacji, że ją „terroryzował”.
Ona widziała w nim mężczyznę swojego życia, tak mówiła innym, a on... był wtedy przystojny, starszy od niej o 13 lat, jeździł na - luksusowym jak na tamte czasy - motocyklu i korzystał z życia... Zresztą do dzisiaj, mimo że Leszek ma już 85 lat, ma w sobie bardzo dużo uroku, klasę przedwojennego dżentelmena i jest ujmujący w bezpośrednim kontakcie. Wszystkim kobietom, gdy o nim opowiadają - proszę mi wierzyć - świecą się oczy (śmiech).
Simona ze swoim krukiem, który kradł złoto i atakował rowerzystów (fot. Lech Wilczek)Simona ze swoim krukiem, który kradł złoto i atakował rowerzystów (fot. Lech Wilczek)
Simona ze stadem saren (fot. Lech Wilczek)Simona ze stadem saren (fot. Lech Wilczek)
Dla zwierząt była jak matka. Na zdjęciu z łosiami bliźniakami, które Kossakówna nazywała Cola i Pepsi (fot. Lech Wilczek)Dla zwierząt była jak matka. Na zdjęciu z łosiami bliźniakami, które Kossakówna nazywała Cola i Pepsi (fot. Lech Wilczek)
Simona ogromną miłość wykazywała wobec zwierząt, ale gatunek ludzki z jej perspektywy wypadał marnie. W świecie przyrody ludzie jawili się najgorzej. Dwulicowo.
- Tak, człowiek może zawsze zdradzić, zawieść, może nawet zabić z uśmiechem... Simona była jednak humanistką, pomimo że wiedziała, że ludzie mają ogromne wady i sama była pełna słabości. Gdy kogoś polubiła, miała dla niego serdeczność, życzliwość i uśmiech. Na przykład dla wszystkich ludzi kochających zwierzęta (śmiech). Ale jak kogoś nie lubiła, to nie było przebacz. Taka była.
Jednak, w przeciwieństwie do Leszka, który całymi dniami nie ruszał się z Dziedzinki, Simona współpracowała z ludźmi, wyjeżdżała do pracy w Instytucie Badawczym Leśnictwa w Białowieży, wykładała na politechnice, nagrywała audycje radiowe. Spotykała mnóstwo ludzi, inspirowała ich, rozśmieszała, denerwowała i dostarczała takich emocji, że wielu wspomina ją z humorem, wzruszeniem i ogromnym sentymentem.
Ale nie wszyscy. Niektórzy w twojej książce opisują ją przez sprzeczności. Mówią, że była dobrym człowiekiem, ale z drugiej strony, że była „ostra jak brzytwa”, obrażała się, miała wielkie ego.
- Tak, mówią, że była ekspansywna, dominująca, że traktowała ludzi instrumentalnie, że zawłaszczała przestrzeń, że gdybym ją spotkała, to w ogóle nie chciałabym o niej pisać. Simona miała bardzo duże ego i wszyscy, którzy z nią obcowali na co dzień, to potwierdzają. I jak ktoś o niej powiedział: Simona miała zawsze rację... No, ale taki już jest gatunek ludzki, że nikt nie jest pozbawiony słabości, wad i ciemnych stron mocy.
„Sunące na komarze zjawisko”, czyli Simona Kossak jedzie do leśniczówki, Dziedzinki (fot. Lech Wilczek)„Sunące na komarze zjawisko”, czyli Simona Kossak jedzie do leśniczówki, Dziedzinki (fot. Lech Wilczek)
A ty jaki masz dziś do niej stosunek? Piszesz z podziwem, że wygrała pojedynek z nazwiskiem.
- W czasie tej pracy miałam różne momenty. Jak wiele osób, byłam zauroczona jej żywiołowością, pomysłowością, odwagą, życiowym polotem, a za chwilę byłam przerażona tym, co odkrywałam. Współczucie mieszało się z rozczarowaniem, podziwem dla jej siły... i rozpaczą, jak mogła się tak zachować... Chciałam ją zrozumieć i obronić bohaterkę swojej książki, bo najprościej jest skrzywdzić kogoś po śmierci. Dlatego ta praca była trudna. Cieszę się jednak, że mogłam to wszystko przeżyć. Naprawdę. Przeżyłam bardzo tę postać.
Simona to też kobieta, która w patriarchalnym, konserwatywnym społeczeństwie znalazła siłę, żeby wybrać bezkompromisową ścieżkę wbrew oczekiwaniom otoczenia, rodziny. Jej model życia i walka o nienaruszalność Puszczy Białowieskiej przez wielu uważane były wtedy za wariactwo.
- Miała duszę hipisa i wielką potrzebę wolności. Mieszkając w puszczy i obserwując zwierzęta, żyła bardzo blisko przyrody. Wiele osób mówi, że pachniała lasem. Lubiła śpiewać przy ognisku, jeść w locie i opalać się nago w ogrodzie. Miała taki flow.
Wchodziła na zebranie pracowników naukowych w burzy rudych loków i przebijała swoją przebojowością wszystkie sztywne postaci. Naukowcy wspominają do dzisiaj: „Było w niej życie!”. To też w niej lubię. To, że była, jak jej dziadek Wojciech Kossak, „szybkopędna”. Kiedy dzisiaj czasem o niej myślę, przypomina mi się powiedzenie, że jak ktoś nie miał dzieciństwa, to nigdy nie będzie dorosły. Tak powiedział, zdaje się, Charles Chaplin. I ona miała w sobie takiego dzieciaka, który bez ogródek wali to, co myśli. Była trochę taką dorosłą Pippi Langstrumpf i - jak zauważył dziennikarz „Gazety Wyborczej” z Białegostoku Jakub Medek - uśmiechała się nawet czasami jak mała dziewczynka. W przeciwieństwie jednak do małych dziewczynek, jako profesor, pełnokrwisty przyrodnik i człowiek, który mówi to, co myśli, prosto z mostu, obdarzana była wielką estymą. I za tak oryginalnymi postaciami, które potrafią żyć tak, jak chcą, nawet gdy innym wydaje się to szaleństwem, chyba wszyscy tęsknią.
Książka Anny Kamińskiej „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” jest dostępna w promocyjnej cenie w Publio.pl - specjalnie dla czytelników Weekendu
Po lewej: „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” (fot. materiały promocyjne). Po prawej: Anna Kamińska (fot. Magdalena Wiśniewska-Krasińska)Po lewej: „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” (fot. materiały promocyjne). Po prawej: Anna Kamińska (fot. Magdalena Wiśniewska-Krasińska)

Anna Kamińska. Dziennikarka, reporterka i wydawca telewizyjny. Publikowała m.in. w „Wysokich Obcasach”, „Sukcesie”, i „Zwierciadle”. Współpracuje z magazynem „PANI”. Autorka książek: „Odnalezieni. Prawdziwe historie adoptowanych” (2010) i „Miastowi. Slow food i aronia losu” (2011). W chwilach wolnych od pisania gra na wiolonczeli.
Anna Sańczuk. Z wykształcenia historyczka sztuki, z zawodu dziennikarka, czasem zajmuje się również PR-em kultury. Współautorka książki „Warszawa. W poszukiwaniu centrum". Razem z Maciejem Ulewiczem prowadzi program „KULTURA DO KWADRATU" na antenie Polsat News 2. Projektuje i szyje biżuterię pod marką SANKA. Mieszka w Warszawie na Starej Ochocie.
Polub Weekend Gazeta.pl na Facebooku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz