czwartek, 1 grudnia 2016

Jak?

 
.... Żyjemy na wyrost a kto się wilków boi, do lasu nie chodzi... ;) czyli bajka o wilku czy może o czerwonym kapturku (?)
Czyli miłość jest podstawową potrzebą człowieka, bez niej ani rusz. Tyle że przydałoby­ się trochę ją zmodyfikować, żeby była tak doskonała­ jak zmodyfikowane ziemniaki czy kukurydza. Tylko czy to będzie jeszcze to?
– W tym sęk właśnie, że okrutnie człowiekowi potrzebna, że obiecuje radości, jakich bez niej nie uświadczysz, ale też że i zasadzek pełna – i w tym jej cały urok. Bez tego nie będzie sobą. Nie można jej zdobyć raz na zawsze, trzeba będzie o nią zabiegać każdego dnia na nowo, żywić ją, wskrzeszać; nie obliczysz z góry wysiłku, jakiego od ciebie zażąda. Zgadzasz się z góry, a przecież nie wiesz na co, przysięgasz, a przecież nie wiesz, ile dotrzymanie przysięgi będzie cię kosztowało. Jeśli pragniesz nigdy jej nie stracić, wiedz, że czynisz swą przyszłość zakładnikiem losu, a i – by tak rzec – zadłużasz się na resztę życia. Jakie to wszystko sprzeczne z tym, do czego dostarczyciele dóbr nas, ich konsumentów, przyzwyczaili: jak stwierdzisz, że nabyty towar szwankuje, odnieś go do sklepu i jeśliś go nie uszkodził, zwrócimy ci wydatki. A jeśli towar pełni szczęścia ci nie przyniesie, wymień go na inny, nowy i ulepszony – jest ich wszak bez liku. Na wyciągnięcie dłoni... Do natychmiastowego użytku i spożycia na miejscu.
Więc chce człowiek, ale się boi... Ciągnie go, ale i odpycha.
To może najpierw ustalmy, co to znaczy kochać, w czasie gdy własna wolność stała się najwyższą wartością.
– Nowoczesność obiecała minimalizację wysiłku i maksymalizację wygody. Drogę na skróty od pragnienia do zaspokojenia. W olbrzymiej liczbie przypadków obietnicy dotrzymała. Ale nie ma zysku bez strat. Nie wszystko, co do życia szczęśliwego potrzebne, da się od wysiłku, pokonywania przeszkód, zmagania z przeciwnościami losu i samopoświęcenia uwolnić. Są wśród składników szczęścia i takie, dla których właśnie zapamiętały wysiłek i triumf nad przeciwnościami losu są warunkiem niezbędnym: ba, są owymi doznaniami, które szczęśliwością człowieka darzą. Doskonałość tworu powstałego z pokonywania trudności jest jedną z takich rzeczy. A wśród nich prym wiedzie miłość spełniona. Bo z przyrodzenia nie jest ona przedmiotem znalezionym i nigdy nie jest tym, co się przeżywa z mieszaniną pożądania i zawstydzenia, ready made; może być tylko dziełem upartej i wytrwałej, zapamiętałej, gotowej na trudy, niepowodzenia i porażki twórczości. Wiem, to w świecie supermarketów brzmi staroświecko... Ale jak powiadali starożytni: Hic Rhodos, hic salta. Albo jak powiadali nie całkiem znów starożytni: tu jest pies pogrzebany. Albo znów jak orzekali bez ogródek, a brutalnie nowożytni: Take it or leave it...
Załóżmy, że take it. Większość z nas chce spróbować, poczuć, pocierpieć mimo wszystko. Kłopot w tym, że zakochanie, czyli łatwiejszy towar, wypiera miłość. Zakochanie to bycie na haju, chodzenie na palcach przez kilka tygodni, a niech tam, nawet miesięcy, ale przychodzi taki moment, że trzeba stanąć obiema stopami na ziemi. I wtedy dopiero może się zacząć miłość. Czyli może nie o rodzaj uczucia chodzi, tylko o umiejętność bycia z innym człowiekiem? I tu jest pies pogrzebany?
– Wszystko to, co tu pani zauważyła, to święta prawda... Już na początku siedemnastego stulecia wielki poeta angielski John Donne ostrzegał, że „miłość budowana na urodzie równie szybko jak uroda umiera”... A można tę obserwację odmieniać na najrozmaitsze sposoby, wskazując na coraz to inne nader wątłe dla miłości spoiwa, tyle tylko ze sobą mające wspólnego, że wprawiają swych użytkowników w jakże krótkotrwały stan „bycia na haju”. I w tym też ma pani rację, że bez umiejętności bycia z innym człowiekiem nie można być pewnym długowieczności miłości. Ale dodałbym: nie tyle o umiejętność „bycia z innym” tu idzie, ile o umiejętność i stanowczą decyzję „bycia dla innego”. Ten kocha naprawdę, kto czerpie radość większą z dawania niż z brania, lub – jak powiadał mądry amerykański psycholog Abraham Maslow – taki miłośnik truskawek, któremu truskawki sprawiają większą rozkosz w ustach ukochanej, a nie we własnych. I można tę regułę odwrócić: dopiero gdy do takiego stanu dojdzie, dowie się człowiek, jakim szczęściem może go czy ją miłość obdarzyć...
Większość jednak woli smak truskawek w swoich ustach i dlatego, chcąc uciec od samotności, od realnych partnerów, wolimy grę?
– Rosyjskie przysłowie zauważa: kto się wilków boi, do lasu nie chodzi. Ale wszak do lasu człowieka ciągnie... Gdyby tylko dało się wilkom powyrywać kły i stępić pazury! Kto się obawia ofiar, jakie przyjdzie mu, być może, ponosić gwoli współżycia, skazany będzie na samotność, a samotność to piekło, nawet jeśli będzie pozbawione towarzystwa diabłów z widłami. Więc z kolei marzy się człowiekowi ucieczka, no i uciekłby człowiek, znalazłby sobie współtowarzysza doli i niedoli, gdyby nie strach przed usidleniem i związaniem rąk. Natomiast współtowarzysz z błysków na ekranie sklecony, bez sideł i bez sznura do wiązania rąk, zdaje się być darem niebios: i do lasu można pójść, i wilków, bo bezzębne, się nie bać.
Boimy się zranienia, opuszczenia, udręk miłości. Ale przecież one były od zawsze, a mimo to ludzie nie uciekali od bycia z drugą osobą. Co się zmieniło? Pojawiły się drogi ucieczki?
– „Bycie z”, a „bycie dla” to całkiem nie to samo. Ludzie współżyją ze sobą niekoniecznie z pobudek miłosnych. Tyle że ogołocone z miłości współżycie jest też wyzbyte z radości, a nierzadko w koszmar się obraca. Nasi przodkowie byli bardziej od nas na boleści i cierpienia żywota wytrzymali i do niewygód nawykli; ba, uważali boleści i niewygody za nieodłącznych kompanów życia – za część bożego stworzenia nieodzowną i nieuniknioną, niedającą się od reszty odseparować i z życia wyprowadzić. A nie za osobistą zniewagę i upokarzający, godności własnej uwłaczający dowód własnego niezgulstwa, braku sprytu, niezaradności, głupoty czy naiwności. Życie jako pasmo nieustające przyjemnych doznań (i tylko takich!) jest w dziejach ludzkich bardzo późnym wynalazkiem. W rzeczy samej całkiem niedawnym.
Dlatego dziś małżeństwo z 50-letnim stażem to jak bajka o żelaznym wieku?
– Zejście się dwojga ludzi z zamiarem wspólnego życia zawsze było – i chyba zawsze będzie – momentem traumatycznym. Schodzą się wszak ze sobą dwie odmienne biografie, dwa odmienne zestawy przyzwyczajeń i upodobań, dwa odmienne środowiska i odmienne zbiory przyjaciół... Ileż tu trzeba przepertraktować, dotrzeć, uzgodnić, przyciosać i dopasować. Z ilu drogich sercu zajęć trzeba będzie przynajmniej po części zrezygnować, składając je w ofierze ukochanej osobie! Nie ma co ukrywać – pierwsze miesiące, a niekiedy i lata wspólnego życia pełne będą swarów i niesnasek, wzajemnego boczenia się na siebie, a często gęsto i pokus machnięcia ręką i powrotu do spokojnego życia (popularny wśród dzisiejszych młodych Amerykanów jest postulat I need more space – czyli w tłumaczeniu na prosty język: odczep ty się ode mnie i wara ci od moich spraw). Taki okres „burzy i naporu”, nieporozumień i stale tlących się konfliktów jest udziałem wszystkich lub prawie wszystkich młodych par. Tyle że to, co z owej powszechnej sytuacji wynika, zależy w ogromnej mierze, jeśli nie całkowicie, od nastawienia partnerów. Jeśli chcą żyć ze sobą, aż śmierć ich rozdzieli i bez względu na psoty, jakie przyszłość może jeszcze mieć w zanadrzu, tedy nie cofną się przed swym zamiarem z powodu pierwszego z brzegu konfliktu, choćby i ostrego i, zdawałoby się w pierwszej chwili, nie do pogodzenia. Będą nad swym współżyciem pracować, rzetelnie się nad nim potrudzą, a i dopracują się prędzej czy później modus vivendi dla obojga satysfakcjonującego. W końcu nie będą potrafili już sobie przypomnieć, o co właściwie tak zażarcie się kłócili – a jak im się z czasem przypomni, to śmiechem zgodnie wybuchną... No ale jeśli schodzą się ze sobą partnerzy „na próbę” (pożyjemy tymczasem razem i się zobaczy, co z tego wyniknie), wtedy najdrobniejsza różnica zdań urośnie do gigantycznych i zatrważających rozmiarów, a z każdej myszki góry rodzić się będą. Po diabła starać się reperować coś, co tak oczywiście zepsute? Nie lepiej, prościej, wygodniej, łatwiej rozejrzeć się za spolegliwszym partnerem?
I przez to tworzą się dziś hybrydowe rodziny. Byli mężowie i żony z nowymi partnerami, z własnymi dziećmi i dziećmi tych nowych oraz całym splotem towarzysko-przyjacielskim, który każdy za sobą ciągnie. Czy taki przekładaniec może dać poczucie bezpieczeństwa, trwałości?
Życie jako pasmo nieustające przyjemnych doznań jest w dziejach ludzkości całkiem niedawnym wynalazkiem
Zygmunt Bauman
Czy to tylko rozpaczliwa próba zapełnienia pustki przez tych, którym nie udało się stworzyć nic trwałego?
– Można by powiedzieć, wpół serio wprawdzie, choć nie całkiem znów żartem, że w naszych czasach dręczonych plagą samotności albo obawy przed samotnością, przed wykluczeniem, porzuceniem przez partnera, eksmisją z towarzystwa czy pozbawieniem pozycji społecznej idealny obraz rodziny nabiera blasku jak nigdy dotąd. A jak on wygląda? Zdawałoby się – bardzo prosto, jak zapewnione miejsce w sercach, głowach i przy stole, do którego to miejsca swego prawa nie trzeba dochodzić wciąż na nowo wymyślnymi testami. Taki, zdawałoby się, banalny obrazek nęci i wabi z taką mocą, że znakomita większość ludzi o mało czym bardziej marzy i mało co stawia równie wysoko w swym programie szczęśliwego życia... Ale z tego samego powodu owa większość stawia rodzinie wymogi, jakim przeciętna „rzeczywiście istniejąca rodzina” niezdolna jest sprostać. Oczekuje się od rodziny, że weźmie na siebie zadanie zagwarantowania trwałego i prawowitego, bezpiecznego „miejsca w świecie”, którego od żadnego innego grona nie można oczekiwać. O rodzinie myślimy coraz częściej jako o ostatnim wiarygodnym bastionie osobistego bezpieczeństwa lub ostatniej linii okopów na szlaku odwrotu od nieprzyjaznego czy niegościnnego świata. Ale ciężar tak olbrzymich oczekiwań mało która rodzina zdolna jest udźwignąć... Zważywszy ogrom mocy sprzymierzonych przeciw wszystkiemu w świecie, co solidne, trwałe i raz na zawsze zapewnione, zadanie to ponad jej siły. Gdy się takie nadzieje z ideałem rodziny wiąże, niemal każda „rzeczywiście istniejąca rodzina” obleje prędzej czy później egzamin z praktyki. Tyle że z braku oczywistej alternatywy ideał wyjdzie bez szwanku lub lekko tylko nadwyrężony: nie na tyle, by nie próbować raz jeszcze – tym razem się nie powiodło, ale mądry po szkodzie będę bardziej czujny i ostrożny, więc może następnym razem się uda... Owa „hybrydyczność”, którą pani słusznie dzisiejszym rodzinom wytknęła, czy może raczej archipelagowość lub diasporyczne rozproszenie coraz liczniejszych rodzin, jest, by tak rzec, niezamierzonym skutkiem ubocznym owych bezowocnych poszukiwań, a nie czymś z góry zaplanowanym i upragnionym... Śladem pozostawionym przez pogoń za niedoścignionym, lecz uparcie ściganym ideałem.
Ostatnio mój przyjaciel powiedział, że święta są dla tych, którym udało się stworzyć rodzinę i przeżyć z nią. Reszta trzęsie się przed tymi dwoma dniami, które zmieniają się w bolesny bilans strat. Może właśnie święta to czas, kiedy sami siebie sprawdzamy, czy umiemy kochać?
– Sposób jest na ogół ten sam: obdarowywanie bliskich czy w życiu ważnych w świątek i piątek (ale już obowiązkowo w świątek!) przytarganymi z przepełnionych sklepów modnymi błyskotkami. Jest to nie tyle sprawdzian miłości, ile środek uspokajający sumienie nękane wyrzutami, że się w czasie pomiędzy jednym świątkiem a drugim ukochaną osobę zaniedbało. Angielska mądrość ludowa orzeka, że „grzeszne sumienie nie potrzebuje oskarżyciela” – samo się wini. Im bardziej kochamy, tym mocniejszych środków łagodzących bóle sumienia potrzebujemy; raz zażywszy tych chemikaliów, już odstawić ich nie możemy, a dawek potrzebować będziemy rosnących. Już się o to dostawcy konsumpcyjnych atrakcji postarają, tak jak postarali się przed laty, z jakże pomyślnym skutkiem, żeby namówić nas do skosztowania pierwszej porcji.
Ja wierzę w przyjaźń, która też może dawać silne poczucie szczęścia. Miłości się kończą, a przyjaźnie trwają często całe życie. Przyjaźń zakłada bezpieczny dystans, przyjaciele na ogół nie mieszkają razem, co bywa znacznym ułatwieniem w kontynuowaniu znajomości. Przyjaźń nie zaczyna się od zaślepienia, więc ma realniejsze szanse na trwanie.
– Nie mam żadnych wobec przyjaźni zastrzeżeń! Ale dlaczego miałbym między nią a miłością wybierać? Nie depczą wszak sobie nawzajem po piętach, nie kłócą się ze sobą, nie konkurują, a już tym bardziej nie wykluczają się nawzajem. Jedna z drugą mogą kwitnąć obok siebie, jedna z drugiej czerpie swe soki żywotne... Trudno sobie dobre życie wyobrazić, jeśli ich obu nie zawiera. Inne okazują one człowiekowi usługi, inne potrzeby zaspokajają. Sieć przyjaźni jest przy tym nieporównanie od sieci miłości pojemniejsza i zarzucamy ją szeroko. Choć pod najistotniejszymi względami przyjaźń i miłość są do siebie podobne. Po pierwsze, i w jednej, i w drugiej istotą sprawy jest gotowość i pragnienie darzenia, a nie chęć bycia obdarowanym. Oba te uczucia i wynikające z nich relacje są wsparte na tym samym fundamencie: na szacunku do innego człowieka... A znów nakaz szacunku jest elementem postawy moralnej i podobnie innym wartościom moralnym nie sposób udowodnić konieczności jego przyjęcia. O tym, że coś jest wartością, można tylko przekonywać, perswadować, przemawiając do sumienia rozmówcy. Jeśli wskazywać będziemy, że rozmówca winien okazywać szacunek innym, jeśli chce, by inni odpłacili mu się tą samą monetą i podobny mu okazali szacunek, odwoływać się będziemy do samolubnej troski o interes własny, któremu z moralnością rzadko po drodze. A znów jak słusznie Albert Camus zauważył, nic nie jest bardziej godne pogardy niż szacunek na strachu oparty.
W rozmowach z panem, które właśnie się ukazały, pisze pan, że pierwszy i podstawowy trening kochania i bycia kochanym odbieramy w dzieciństwie. Czego się Jaś nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał? Już nigdy? Ejże, nie jest to łatwe usprawiedliwienie? Przerzucenie na rodziców odpowiedzialności za nasze porażki, gnuśność, lenistwo?
– Nie przychodziło mi to nigdy do głowy: całe życie przecież się uczymy, i to nie z prymusowej czy kujonowej gorliwości, lecz z konieczności – pod naciskiem świata, w jakim żyć nam wypadło. Nie przedwczesne, ale nieodwracalne „zdeterminowanie” miałem na myśli, gdy przypominałem, że pierwszym spotkaniem z innym człowiekiem, pierwszym other, na jakiego trafiamy tuż po przyjściu na świat, jest (m)other: uosobienie ciepła, ratunku przed bólem, zawsze dostępnej w wydobywaniu się z tarapatów pomocy, obecności, na jaką w każdej potrzebie można bez pudła liczyć – czyli wszystkiego tego, co składa się na błogie poczucie „bezpieczeństwa”, a zatem i na wiarę we własne siły. Krótko mówiąc: „bycie miłowanym” jest (a w każdym razie być może) pierwszym doznaniem świata. Jeśli się tego doznania nie doświadczyło, nie ma się wzorów, do których można by się odwołać w poszukiwaniu sedna i formy miłości, trudno wczuć się w oczekiwania i tęsknoty osoby przez nas miłowanej. Ale fakt, że coś jest trudne, nie znaczy jednak, że jest niemożliwe: tyle że wymaga większych wysiłków i większe są szanse, że te wysiłki spełzną na niczym... A przeto dużo w życiu dzieci zależy od naszej rodzicielskiej miłości, możemy do życia lepiej je wyposażyć lub gorzej... A znów z drugiej strony nie łudźmy się, że zmieniając pieluszki i potrząsając grzechotką, wywiązaliśmy się z honorem i raz na zawsze z rodzicielskiego powołania. Bycia miłowanym, a więc pośrednio i sztuki miłowania, można się nauczyć – ale i się oduczyć albo nabawić się wobec niej podejrzeń, a nawet zwątpić w samą jej możliwość.
Czy kultura jakoś ten chaos porządkuje? Może on się na niej oprzeć? Użył pan w odniesieniu do niej terminów: odkurzacz i dezodorant. To tylko efektowne określenia czy coś więcej?
– Odkurzacz i dezodorant to imponderabilia „zaprowadzania porządku”... Jak i inne narzędzia i urządzenia kultury fortyfikują one granice zakreślane między tym, czego ład wymaga, a tym, co ład rozsadza – a mianowicie zakłóca zaprojektowaną przez nas harmonię. Wypucowane do blasku buty należą do „porządku rzeczy” (są na miejscu) na uroczystym przyjęciu, ale stają się „śmieciem”, gdy nie zdjąwszy ich, rzucamy się na łóżko.
Tak więc kultura przeciąga granicę między ładem i chaosem. Kultura to tyle, co manipulowanie prawdopodobieństwem zajść – czynienie jednych zdarzeń bardziej, a innych mniej prawdopodobnymi. Z drugiej strony sensem, a raczej bezsensem pojęcia chaosu jest sytuacja, w której wszystko może się na równi zdarzyć. A zatem życie w chaosie rodzi paskudne, obezwładniające poczucie bezradności. Niczego w chaosie nie można, a więc i nie warto, zaplanować, do niczego nie warto zabierać się z przekonaniem i wiarą w powodzenie. Ręce opadają. Kultura czyni świat, a więc i nasze w nim bycie, nieco bardziej (choć nigdy do końca!) uregulowanym, przewidywalnym i przejrzystym.
Od kogo pożyczyliśmy czas, w którym żyjemy?
– A od samych siebie, jakimi będziemy za rok czy dwa lata od dziś, albo od naszych dzieci, albo i wnuków czy prawnuków. Pożyczamy ów czas, gdy żyjemy na kredyt, gdy wydajemy niezarobione jeszcze pieniądze – z góry zużywamy wówczas czas, który dopiero ma nadejść, który więc już nie wedle naszego wyboru będziemy musieli użytkować, gdy nadejdzie. Pożyczamy czas także i wtedy, gdy śrubujemy zużycie ograniczonych przecież zasobów planety gwoli zaspokajania naszych bieżących potrzeb, pragnień i zachcianek, tym samym pozbawiając „czasowego luzu” samych siebie i naszych potomków. Gdy, krótko mówiąc, żyjemy na wyrost i cudzym kosztem...
Trzeba będzie oddać?
– Ano właśnie!
Zygmunt Bauman

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz