poniedziałek, 29 czerwca 2015

Dziwaczne znaleziska w grobowcach

 
 Mogiły z olbrzymimi szkieletami w Ameryce Północnej, tytoń, koka, a nawet… model samolotu w grobowcach egipskich - to tylko część dziwacznych znalezisk, na jakie natknęli się archeolodzy. Niektóre świadczyły, że starożytni wiedzieli więcej, niż im przypisujemy, inne, że już przed tysiącami lat podróżowali po całym świecie…
Szkielet, mumia czy dary grobowe, których wartość świadczy o pozycji zmarłego to rzeczy, jakich archeolodzy spodziewają się zwykle w grobowcach. Nikt nie wie, ile pochówków, których splendor dorównuje grobowcowi Tutanchamona nadal skrywa ziemia. Czasami oprócz skarbów w miejscach ostatniego spoczynku natrafiano jednak na "anomalne znaleziska", o których nie mówiło się głośno…

Samolot z grobowca i kokainowe mumie

Pomniki cywilizacji, która od końca IV tysiąclecia p.n.e. rozwijała się nad Nilem, wywoływały uznanie już wśród starożytnych. Ze zdumieniem opisywał je Herodot zwany "ojcem historii", a Platon, podając opowieść o pobycie prawodawcy Solona (VI w. p.n.e.) w Sais w zachodniej części Delty Nilu, wspomniał, że Grek najadł się wstydu, kiedy okazało się, że tamtejsi kapłani znają historię jego ludu lepiej niż on. Innymi słowy, już dla współczesnych Solonowi Greków cywilizacja egipska wydawała się "starożytna". Jeśli to sobie uświadomimy, nie dziwi, dlaczego do dziś budzi ona tak ogromne zainteresowanie.
W historii egiptologii obok prawdziwych skarbów napotykano w grobowcach na znaleziska, które określa się często jako "niewygodne". Chodzi o przedmioty, które jawnie nie pasowały do swej epoki i trudno było wyjaśnić ich pochodzenie. Przykładem jest tzw. ptak z Sakkary znaleziony w 1898 r. w grobowcu Pa-di-Imena. Pochodzący prawdopodobnie z II w. p.n.e. przedmiot wzbudził wiele kontrowersji. Jedni widzieli w nim zwykłą zabawkę w kształcie ptaka, jednak dla lekarza i archeologa Khalila Messihy (zm. 1998) i jego zwolenników znalezisko było dowodem, że starożytni Egipcjanie znali podstawy… inżynierii lotniczej. Uznał on bowiem, że ptak jest modelem szybowca.
By to sprawdzić, zbudowano sześciokrotnie większy model "ptaka" i dodano mu poziomy statecznik na ogonie (zdaniem Messihy znalezisko z Sakkary też go posiadało, jednak zaginął). Starożytny szybowiec nie wzniósł się niestety w powietrze, jednak późniejsze analizy przeprowadzone przez Simona Sandersona - eksperta od aeronautyki przyniosły niespodziewany wynik. Przebadawszy model w tunelu powietrznym stwierdził: "Ponad 2000 lat po tym, jak Egipcjanie wyrzeźbili tajemniczego ptaka, dzięki najnowszej technice udało się udowodnić, że jednak może on latać" - cytował jego wypowiedź w 2010 r. magazyn "Time". (Warto dodać, że złote obiekty, w których również dopatrywano się podobieństwa do samolotów, znajdowano w ruinach budowli kultury Quimbaya z Kolumbii).
Znacznie szerszym echem wśród uczonych odbiła się zagadka "kokainowych mumii". Wszystko zaczęło się w 1992 r., kiedy archeolog Swietłana Bałabanowa, odkryła we włosach mumii księżniczki Henut Taui (zm. ok. 1000 r. p.n.e.) ślady nikotyny, kokainy i haszyszu. Pierwsze dwie substancje uzyskuje się z roślin pochodzących z Ameryki Południowej. Ich obecność w ciele egipskiej arystokratki sugerowała, że już wtedy handlowano tytoniem i koką, a kraj faraonów utrzymywał żywe kontakty transoceaniczne. Później okazało się, że ślady używek występują nie tylko u Henut Taui, która znajduje się w Muzeum Egipskim w Monachium, ale też w innych przechowywanych tam mumiach. Rewelacje te wzmocniły pogłoski o odkryciu w latach 70. ub. wieku liści tytoniu w brzuchu Ramzesa II.
Powtórne badania potwierdziły wnioski Bałabanowej co do nikotyny, którą znaleziono też na mumiach z muzeum w Manchesterze. Środowisko akademickie było jednak sceptyczne, szczególnie wobec koki: "Jedno z wyjaśnień zakładało, że egipscy kapłani mogli używać roślin zawierających alkaloidy w procedurze mumifikacji. Zawarte w nich związki chemiczne mogły z czasem ulec przekształceniu, przez co przypominały wykryte substancje" - pisał dr Samuel A. Wells. "Inny wniosek (…) zakładał, że mumie mogły nasiąknąć dymem papierosowym w muzeach, gdzie je przechowywano. (…) Jedynym sposobem na wykazanie, czy owe substancje były obecne w ciałach osób zmumifikowanych, kiedy te żyły, było odnalezienie ich skupisk w innych częściach organizmu, czym jednak badacze się nie zajęli".

Mogiły olbrzymów i inne cuda

Ogromne kontrowersje budziły również doniesienia o odkrytych w grobowcach kościach gigantów. Historie tego typu pochodziły z różnych części globu - Kaukazu, Bliskiego Wschodu, ale najwięcej z nich pojawiło się w Ameryce Północnej XIX i początków XX stulecia. Jeden z najgłośniejszych przypadków dotyczył zbiorowej mogiły wysokiego rudowłosego ludu zwanego w legendach Pajutów Si-Te-Cah - czyli "jedzący oczeret" (rodzaj wodnej rośliny). Spoczęli oni w Jaskini Lovelock w Newadzie. W 1911 r. James H. Hart - jeden z pierwszych górników, którzy wydobywali tam guano, doniósł o znalezieniu szkieletu "dziwnie wyglądającego człowieka wysokiego na sześć stóp i sześć cali" (ok. 198 cm). Na czaszce wciąż były widoczne długie rude włosy. Niestety, władze dowiedziały się o tym dopiero po roku, a szczątki olbrzymów zostały zniszczone lub zaginęły (oprócz tego górnicy wspominali o znalezieniu wielu przedmiotów, w tym wielkich butów).
Sarah Winnemucca Hopkins (ok. 1844-91) - córka wodza Pajutów i pisarka, wspominała, że Si-Te-Cah byli nielicznym plemieniem kanibali wytępionym przez Indian. Niedobitków zagnano do jaskini, a przed wejściem podpalono stos. "Moi ludzie mówili, że zabiliśmy rudogłowych. Posiadam nawet ich włosy, które przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Mam też suknię, która jest w rodzinie od lat i którą przyozdobiono ich rudymi włosami" - pisała.
Po olbrzymach z jaskini Lovelock urwał się wszelki ślad, podobnie jak po innych tego typu znaleziskach. Relacje o nich nierzadko ukazywały się w wiarygodnych źródłach. Przykładowo, w maju 1912 r. "New York Times" wspominał o zbiorowej mogile odkrytej przez braci Peterson w gospodarstwie Lake Lawn w południowo-zachodnim Wisconsin. Relacja mówiła o wielkich czaszkach, które "należały prawdopodobnie do ludzi, ale były znacznie większe od czaszek ras, które obecnie zamieszkują Amerykę". Nie wiadomo, co się z nimi stało, jednak pamiętać należy, że wiele ówczesnych odkryć, dziś zaliczanych do "zakazanych", było mistyfikacjami mającymi wspierać biblijną wersję dziejów i istnienie świata przedpotopowego…
Mało kto wie, że grobowce zawierające jedną z największych archeologicznych tajemnic odkryto w Europie - na polu koło Vichy (Francja). W marcu 1924 r. 17-letni Émile Fradin i jego dziadek prowadzili orkę niedaleko miasteczka Glozel, kiedy noga wołu utknęła w ziemnej szczelinie. Wkrótce odkryto, że wiedzie ona do "krypty" wyłożonej "kaflami" i wypełnionej kośćmi, ceramiką i żłobionymi kamieniami. Okazały się one prawdziwą "archeologiczną bombą". Na niektórych obok przedstawień reniferów, które od tysiąca lat nie występowały na tych ziemiach, pojawiały się znaki przypominające dziwaczne pismo. Dyskusja, którą Glozel wywołało w środowisku akademickim, była tak gorąca, że stanowisko zamknięto w 1941 r., a badania wznowiono tam dopiero w 1983!
Jeden z pierwszych badaczy Glozel, lekarz i archeolog amator, Antonin Morlet, zwrócił uwagę, że wśród znalezisk znajdowały się prymitywne narzędzia datowane na kilkanaście tysięcy lat przed Chrystusem. Mogło to oznaczać ni mniej, ni więcej, że pismo znane było już tajemniczemu ludowi, który zamieszkiwał ten rejon Europy millenia przed założeniem Rzymu. Stanowisko w Glozel było tak dziwaczne, że długo uważano je za fałszerstwo. Hipotezę tę obaliło dopiero odkrycie dwóch kolejnych jam w 1927 r., jednak w zasadzie do dziś nie wiadomo, co się tam znajduje. Niektórzy na tabliczkach dopatrują się znaków pisma fenickiego, etruskiego lub celtyckiego. Datowanie znalezisk nie pomogło w ustaleniu odpowiedzi, choć najprawdopodobniejsza wydaje się hipoteza, że był to rodzaj "międzykulturowej" nekropolii i świątyni wykorzystywanej przez kolejne ludy, jakie zasiedlały ten obszar.
O "wysoce oryginalnych" znaleziskach, na jakie natrafiano w grobowcach, opinia publiczna często się nie dowiadywała, a społeczność akademicka zamiatała je pod "dywan historii". Czasami jednak wyglądają one spod niego, przypominając o sobie i o starym porzekadle, że historia podręcznikowa to w wielu przypadkach zestaw odgórnie uzgodnionych półprawd…

 Kontakt









50 lat przekazów transkomunikacyjnych we włoskim Grosseto.
Przyjaciel Marcello Bacciego, Sergio Giomi zmarł w styczniu 1992 roku, a już 2 lutego odezwał się przez zabytkowy radioodbiornik w Centrum Badań Psychofonicznych pod Mediolanem. W ten sposób dotrzymał warunków umowy, jaką obaj panowie zawarli kilka lat wcześniej.
Poniżej prezentujemy fragment publikacji zamieszczonej w lipcowym numerze NŚ.
– Znaliśmy się całe życie. Przyrzekliśmy sobie, że ten, który umrze pierwszy, przekaże drugiemu umówiony sygnał… – przedstawiał szczegóły tej historii Marcello Bacci. – I on to zrobił. Przyszedł do mnie tylko jeden raz i opowiedział mi o zielonych lasach, wzgórzach i nadzwyczajnych miejscach. W końcu rzekł: „Pamiętasz Marcello, kiedy nazywaliśmy to tamtym światem? Otóż tamten świat istnieje. Jest tuż obok nas, w równoległym wymiarze…”.
Grosseto to miejscowość w Toskanii, leżąca 12 kilometrów od wybrzeży Morza Tyrreńskiego, w pobliżu Mediolanu. Od kilkudziesięciu lat działa tu znana nie tylko we Włoszech grupa badaczy głosów elektronicznych (EVP). Założyli ją: Marcello Bacci (właściciel sklepu ze sprzętem elektrycznym) i nieżyjący już adwokat Luciano Capitani. Organizują oni sesje, w których uczestniczą osoby pragnące nawiązać kontakt ze zmarłymi, a także wydają publikacje zawierające rejestracje głosów z zaświatów.
Dokonywane w trakcie seansów nagrania są tak wyraźne, że nie wymagają obróbki technicznej. Gdy pominąć zniekształcenie, które zawsze się pojawia – drżenie głosu istoty z drugiej strony – można odnieść wrażenie, iż kontaktujący się byt znajduje się tuż obok nas. Jak utrzymują świadkowie, z głośnika starego radia – model Fidelio z lat 50. ub. wieku – zawsze dobiegają czytelne wypowiedzi, a dzieje się tak nawet wtedy, gdy eksperymentator wyjmie z niego kilka lamp!
Marcello Bacci zainteresował się mediumizmem w wieku 18 lat. Liczne podróże po Europie wykorzystywał, by obserwować zjawiska, które wymykały się naukowemu szkiełku i oku. W 1949 roku wziął udział w kilku seansach spirytystycznych w Londynie, które wywarły na nim duże wrażenie.
Zaglądałem pod stoliki, bo chciałem wiedzieć, czy były to oszustwa czy fenomeny, a jeśli te ostatnie, to jakie? – podsumowywał tamten okres swego życia. – Wszystkie moje starania koncentrowały się na próbach uzyskania przynajmniej intuicyjnej wiedzy na temat tego, skąd przybyłem.
Badania nad transkomunikacją (którą we Włoszech określa się mianem psychofonia) rozpoczął w latach 60. ub. wieku. Po kilkunastu miesiącach testów z wykorzystaniem magnetofonu skoncentrował się na rzadko już dziś używanych radioodbiornikach lampowych. Podobno taki rodzaj aparatury doradziły mu głosy, które rejestrował na taśmie...
Więcej w lipcowym numerze NŚ.

(KONTAKT, Dorota Konieczka, Wojciech Chudziński NŚ 7/2015, str. 4-10)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz