Mogiły z olbrzymimi szkieletami w Ameryce Północnej, tytoń, koka, a
nawet… model samolotu w grobowcach egipskich - to tylko część
dziwacznych znalezisk, na jakie natknęli się archeolodzy. Niektóre
świadczyły, że starożytni wiedzieli więcej, niż im przypisujemy, inne,
że już przed tysiącami lat podróżowali po całym świecie…
Szkielet, mumia czy dary grobowe, których wartość
świadczy o pozycji zmarłego to rzeczy, jakich archeolodzy spodziewają
się zwykle w grobowcach. Nikt nie wie, ile pochówków, których splendor
dorównuje grobowcowi Tutanchamona nadal skrywa ziemia. Czasami oprócz
skarbów w miejscach ostatniego spoczynku natrafiano jednak na "anomalne
znaleziska", o których nie mówiło się głośno…
Samolot z grobowca i kokainowe mumie
Pomniki cywilizacji, która od końca IV tysiąclecia
p.n.e. rozwijała się nad Nilem, wywoływały uznanie już wśród
starożytnych. Ze zdumieniem opisywał je Herodot zwany "ojcem historii", a
Platon, podając opowieść o pobycie prawodawcy Solona (VI w. p.n.e.) w
Sais w zachodniej części Delty Nilu, wspomniał, że Grek najadł się
wstydu, kiedy okazało się, że tamtejsi kapłani znają historię jego ludu
lepiej niż on. Innymi słowy, już dla współczesnych Solonowi Greków
cywilizacja egipska wydawała się "starożytna". Jeśli to sobie
uświadomimy, nie dziwi, dlaczego do dziś budzi ona tak ogromne
zainteresowanie.
W historii egiptologii obok prawdziwych skarbów
napotykano w grobowcach na znaleziska, które określa się często jako
"niewygodne". Chodzi o przedmioty, które jawnie nie pasowały do swej
epoki i trudno było wyjaśnić ich pochodzenie. Przykładem jest tzw. ptak z
Sakkary znaleziony w 1898 r. w grobowcu Pa-di-Imena. Pochodzący
prawdopodobnie z II w. p.n.e. przedmiot wzbudził wiele kontrowersji.
Jedni widzieli w nim zwykłą zabawkę w kształcie ptaka, jednak dla
lekarza i archeologa Khalila Messihy (zm. 1998) i jego zwolenników
znalezisko było dowodem, że starożytni Egipcjanie znali podstawy…
inżynierii lotniczej. Uznał on bowiem, że ptak jest modelem szybowca.
By to sprawdzić, zbudowano sześciokrotnie większy
model "ptaka" i dodano mu poziomy statecznik na ogonie (zdaniem Messihy
znalezisko z Sakkary też go posiadało, jednak zaginął). Starożytny
szybowiec nie wzniósł się niestety w powietrze, jednak późniejsze
analizy przeprowadzone przez Simona Sandersona - eksperta od aeronautyki
przyniosły niespodziewany wynik. Przebadawszy model w tunelu
powietrznym stwierdził: "Ponad 2000 lat po tym, jak Egipcjanie
wyrzeźbili tajemniczego ptaka, dzięki najnowszej technice udało się
udowodnić, że jednak może on latać" - cytował jego wypowiedź w 2010 r.
magazyn "Time". (Warto dodać, że złote obiekty, w których również
dopatrywano się podobieństwa do samolotów, znajdowano w ruinach budowli
kultury Quimbaya z Kolumbii).
Znacznie szerszym echem wśród uczonych odbiła się
zagadka "kokainowych mumii". Wszystko zaczęło się w 1992 r., kiedy
archeolog Swietłana Bałabanowa, odkryła we włosach
mumii księżniczki Henut Taui (zm. ok. 1000 r. p.n.e.) ślady nikotyny,
kokainy i haszyszu. Pierwsze dwie substancje uzyskuje się z roślin
pochodzących z Ameryki Południowej. Ich obecność w ciele egipskiej
arystokratki sugerowała, że już wtedy handlowano tytoniem i koką, a kraj
faraonów utrzymywał żywe kontakty transoceaniczne. Później okazało się,
że ślady używek występują nie tylko u Henut Taui, która znajduje się w
Muzeum Egipskim w Monachium, ale też w innych przechowywanych tam
mumiach. Rewelacje te wzmocniły pogłoski o odkryciu w latach 70. ub.
wieku liści tytoniu w brzuchu Ramzesa II.
Powtórne badania potwierdziły wnioski Bałabanowej
co do nikotyny, którą znaleziono też na mumiach z muzeum w Manchesterze.
Środowisko akademickie było jednak sceptyczne, szczególnie wobec koki:
"Jedno z wyjaśnień zakładało, że egipscy kapłani mogli używać roślin
zawierających alkaloidy w procedurze mumifikacji. Zawarte w nich
związki chemiczne mogły z czasem ulec przekształceniu, przez co
przypominały wykryte substancje" - pisał dr Samuel A. Wells. "Inny
wniosek (…) zakładał, że mumie mogły nasiąknąć dymem papierosowym w
muzeach, gdzie je przechowywano. (…) Jedynym sposobem na wykazanie, czy
owe substancje były obecne w ciałach osób zmumifikowanych, kiedy te
żyły, było odnalezienie ich skupisk w innych częściach organizmu, czym
jednak badacze się nie zajęli".
Mogiły olbrzymów i inne cuda
Ogromne kontrowersje budziły również doniesienia o
odkrytych w grobowcach kościach gigantów. Historie tego typu pochodziły z
różnych części globu - Kaukazu, Bliskiego Wschodu, ale najwięcej z nich
pojawiło się w Ameryce Północnej XIX i początków XX stulecia. Jeden z
najgłośniejszych przypadków dotyczył zbiorowej mogiły wysokiego
rudowłosego ludu zwanego w legendach Pajutów Si-Te-Cah - czyli "jedzący
oczeret" (rodzaj wodnej rośliny). Spoczęli oni w Jaskini Lovelock w
Newadzie. W 1911 r. James H. Hart - jeden z pierwszych górników, którzy
wydobywali tam guano, doniósł o znalezieniu szkieletu "dziwnie
wyglądającego człowieka wysokiego na sześć stóp i sześć cali" (ok. 198
cm). Na czaszce wciąż były widoczne długie rude włosy. Niestety, władze
dowiedziały się o tym dopiero po roku, a szczątki olbrzymów zostały
zniszczone lub zaginęły (oprócz tego górnicy wspominali o znalezieniu
wielu przedmiotów, w tym wielkich butów).
Sarah Winnemucca Hopkins (ok. 1844-91) - córka
wodza Pajutów i pisarka, wspominała, że Si-Te-Cah byli nielicznym
plemieniem kanibali wytępionym przez Indian. Niedobitków zagnano do
jaskini, a przed wejściem podpalono stos. "Moi ludzie mówili, że
zabiliśmy rudogłowych. Posiadam nawet ich włosy, które przekazuje się z
pokolenia na pokolenie. Mam też suknię, która jest w rodzinie od lat i
którą przyozdobiono ich rudymi włosami" - pisała.
Po olbrzymach z jaskini Lovelock urwał się wszelki
ślad, podobnie jak po innych tego typu znaleziskach. Relacje o nich
nierzadko ukazywały się w wiarygodnych źródłach. Przykładowo, w maju
1912 r. "New York Times" wspominał o zbiorowej mogile odkrytej przez
braci Peterson w gospodarstwie Lake Lawn w południowo-zachodnim
Wisconsin. Relacja mówiła o wielkich czaszkach, które "należały
prawdopodobnie do ludzi, ale były znacznie większe od czaszek ras, które
obecnie zamieszkują Amerykę". Nie wiadomo, co się z nimi stało, jednak
pamiętać należy, że wiele ówczesnych odkryć, dziś zaliczanych do
"zakazanych", było mistyfikacjami mającymi wspierać biblijną wersję
dziejów i istnienie świata przedpotopowego…
Mało kto wie, że grobowce zawierające jedną z
największych archeologicznych tajemnic odkryto w Europie - na polu koło
Vichy (Francja). W marcu 1924 r. 17-letni Émile Fradin i jego dziadek
prowadzili orkę niedaleko miasteczka Glozel, kiedy noga wołu utknęła w
ziemnej szczelinie. Wkrótce odkryto, że wiedzie ona do "krypty"
wyłożonej "kaflami" i wypełnionej kośćmi, ceramiką i żłobionymi
kamieniami. Okazały się one prawdziwą "archeologiczną bombą". Na
niektórych obok przedstawień reniferów, które od tysiąca lat nie
występowały na tych ziemiach, pojawiały się znaki przypominające
dziwaczne pismo. Dyskusja, którą Glozel wywołało w środowisku
akademickim, była tak gorąca, że stanowisko zamknięto w 1941 r., a
badania wznowiono tam dopiero w 1983!
Jeden z pierwszych badaczy Glozel, lekarz i
archeolog amator, Antonin Morlet, zwrócił uwagę, że wśród znalezisk
znajdowały się prymitywne narzędzia datowane na kilkanaście tysięcy lat
przed Chrystusem. Mogło to oznaczać ni mniej, ni więcej, że pismo znane
było już tajemniczemu ludowi, który zamieszkiwał ten rejon Europy
millenia przed założeniem Rzymu. Stanowisko w Glozel było tak dziwaczne,
że długo uważano je za fałszerstwo. Hipotezę tę obaliło dopiero
odkrycie dwóch kolejnych jam w 1927 r., jednak w zasadzie do dziś nie
wiadomo, co się tam znajduje. Niektórzy na tabliczkach dopatrują się
znaków pisma fenickiego, etruskiego lub celtyckiego. Datowanie znalezisk
nie pomogło w ustaleniu odpowiedzi, choć najprawdopodobniejsza wydaje
się hipoteza, że był to rodzaj "międzykulturowej" nekropolii i świątyni
wykorzystywanej przez kolejne ludy, jakie zasiedlały ten obszar.
O "wysoce oryginalnych" znaleziskach, na jakie
natrafiano w grobowcach, opinia publiczna często się nie dowiadywała, a
społeczność akademicka zamiatała je pod "dywan historii". Czasami jednak
wyglądają one spod niego, przypominając o sobie i o starym porzekadle,
że historia podręcznikowa to w wielu przypadkach zestaw odgórnie
uzgodnionych półprawd…
Kontakt
50 lat przekazów transkomunikacyjnych we włoskim Grosseto.
Przyjaciel Marcello Bacciego, Sergio Giomi zmarł w styczniu 1992 roku, a już 2 lutego odezwał się przez zabytkowy radioodbiornik w Centrum Badań Psychofonicznych pod Mediolanem. W ten sposób dotrzymał warunków umowy, jaką obaj panowie zawarli kilka lat wcześniej.
Poniżej prezentujemy fragment publikacji zamieszczonej w lipcowym numerze NŚ.
– Znaliśmy się całe życie. Przyrzekliśmy sobie, że ten, który umrze pierwszy, przekaże drugiemu umówiony sygnał… – przedstawiał szczegóły tej historii Marcello Bacci. – I on to zrobił. Przyszedł do mnie tylko jeden raz i opowiedział mi o zielonych lasach, wzgórzach i nadzwyczajnych miejscach. W końcu rzekł: „Pamiętasz Marcello, kiedy nazywaliśmy to tamtym światem? Otóż tamten świat istnieje. Jest tuż obok nas, w równoległym wymiarze…”.
Grosseto to miejscowość w Toskanii, leżąca 12 kilometrów od wybrzeży Morza Tyrreńskiego, w pobliżu Mediolanu. Od kilkudziesięciu lat działa tu znana nie tylko we Włoszech grupa badaczy głosów elektronicznych (EVP). Założyli ją: Marcello Bacci (właściciel sklepu ze sprzętem elektrycznym) i nieżyjący już adwokat Luciano Capitani. Organizują oni sesje, w których uczestniczą osoby pragnące nawiązać kontakt ze zmarłymi, a także wydają publikacje zawierające rejestracje głosów z zaświatów.
Dokonywane w trakcie seansów nagrania są tak wyraźne, że nie wymagają obróbki technicznej. Gdy pominąć zniekształcenie, które zawsze się pojawia – drżenie głosu istoty z drugiej strony – można odnieść wrażenie, iż kontaktujący się byt znajduje się tuż obok nas. Jak utrzymują świadkowie, z głośnika starego radia – model Fidelio z lat 50. ub. wieku – zawsze dobiegają czytelne wypowiedzi, a dzieje się tak nawet wtedy, gdy eksperymentator wyjmie z niego kilka lamp!
Marcello Bacci zainteresował się mediumizmem w wieku 18 lat. Liczne podróże po Europie wykorzystywał, by obserwować zjawiska, które wymykały się naukowemu szkiełku i oku. W 1949 roku wziął udział w kilku seansach spirytystycznych w Londynie, które wywarły na nim duże wrażenie.
– Zaglądałem pod stoliki, bo chciałem wiedzieć, czy były to oszustwa czy fenomeny, a jeśli te ostatnie, to jakie? – podsumowywał tamten okres swego życia. – Wszystkie moje starania koncentrowały się na próbach uzyskania przynajmniej intuicyjnej wiedzy na temat tego, skąd przybyłem.
Kontakt
50 lat przekazów transkomunikacyjnych we włoskim Grosseto.
Przyjaciel Marcello Bacciego, Sergio Giomi zmarł w styczniu 1992 roku, a już 2 lutego odezwał się przez zabytkowy radioodbiornik w Centrum Badań Psychofonicznych pod Mediolanem. W ten sposób dotrzymał warunków umowy, jaką obaj panowie zawarli kilka lat wcześniej.
Poniżej prezentujemy fragment publikacji zamieszczonej w lipcowym numerze NŚ.
– Znaliśmy się całe życie. Przyrzekliśmy sobie, że ten, który umrze pierwszy, przekaże drugiemu umówiony sygnał… – przedstawiał szczegóły tej historii Marcello Bacci. – I on to zrobił. Przyszedł do mnie tylko jeden raz i opowiedział mi o zielonych lasach, wzgórzach i nadzwyczajnych miejscach. W końcu rzekł: „Pamiętasz Marcello, kiedy nazywaliśmy to tamtym światem? Otóż tamten świat istnieje. Jest tuż obok nas, w równoległym wymiarze…”.
Grosseto to miejscowość w Toskanii, leżąca 12 kilometrów od wybrzeży Morza Tyrreńskiego, w pobliżu Mediolanu. Od kilkudziesięciu lat działa tu znana nie tylko we Włoszech grupa badaczy głosów elektronicznych (EVP). Założyli ją: Marcello Bacci (właściciel sklepu ze sprzętem elektrycznym) i nieżyjący już adwokat Luciano Capitani. Organizują oni sesje, w których uczestniczą osoby pragnące nawiązać kontakt ze zmarłymi, a także wydają publikacje zawierające rejestracje głosów z zaświatów.
Dokonywane w trakcie seansów nagrania są tak wyraźne, że nie wymagają obróbki technicznej. Gdy pominąć zniekształcenie, które zawsze się pojawia – drżenie głosu istoty z drugiej strony – można odnieść wrażenie, iż kontaktujący się byt znajduje się tuż obok nas. Jak utrzymują świadkowie, z głośnika starego radia – model Fidelio z lat 50. ub. wieku – zawsze dobiegają czytelne wypowiedzi, a dzieje się tak nawet wtedy, gdy eksperymentator wyjmie z niego kilka lamp!
Marcello Bacci zainteresował się mediumizmem w wieku 18 lat. Liczne podróże po Europie wykorzystywał, by obserwować zjawiska, które wymykały się naukowemu szkiełku i oku. W 1949 roku wziął udział w kilku seansach spirytystycznych w Londynie, które wywarły na nim duże wrażenie.
– Zaglądałem pod stoliki, bo chciałem wiedzieć, czy były to oszustwa czy fenomeny, a jeśli te ostatnie, to jakie? – podsumowywał tamten okres swego życia. – Wszystkie moje starania koncentrowały się na próbach uzyskania przynajmniej intuicyjnej wiedzy na temat tego, skąd przybyłem.
Badania nad transkomunikacją (którą we Włoszech określa się mianem psychofonia)
rozpoczął w latach 60. ub. wieku. Po kilkunastu miesiącach testów z
wykorzystaniem magnetofonu skoncentrował się na rzadko już dziś
używanych radioodbiornikach lampowych. Podobno taki rodzaj aparatury doradziły mu głosy, które rejestrował na taśmie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz