Zamek Wartburg w Turyngii wygląda jakby żywcem
wyjęty z książkowej ilustracji. Sławę zyskał dzięki osobie Marcina
Lutra, jednak wzniesiony został za sprawą bezczelnego oszustwa.
Wartburg, wznoszący się w Lesie Turyńskim wysoko
nad Eisenach, wygląda jak zamek namalowany przez dziecko: wieża okolona
blankami i flaga powiewająca na wietrze, grube mury, półkoliste okna,
trochę muru pruskiego. Oto zamek idealny - tak uzasadniała komisja
światowego dziedzictwa kultury UNESCO
decyzję o wpisaniu budowli na swą listę jako jak dotąd jedynego zamku w
Niemczech. Oczywiście zaszczyt ten spotkał Wartburg nie tylko ze
względu na pocztówkową urodę - jego mury były świadkami niemal tysiąca
lat niemieckiej historii. Najsłynniejszym lokatorem zamku był Marcin
Luter, który ukrywał się tu przed stronnikami cesarza, jednak mieszkali
tu również książęta oraz pewna ascetyczna święta, gościł tu też pewien
wielki poeta i myśliciel.
Już z samym powstaniem zamku wiąże się legenda. W
XI wieku hrabia Ludwik Skoczek z rodu Ludowingów zapragnął koniecznie
zbudować zamek na korzystnie położonej 300-metrowej skale. Tyle tylko,
że teren ten nie należał do niego. Nie namyślając się więc zarządził, by
na górę wwieźć taczkami ziemię z jego gruntów i w ten sposób zamek
stanął na jego ziemi. Za rok budowy uznaje się rok 1067, choć nie jest
to potwierdzone historycznie. Pierwsza pisemna wzmianka o istnieniu
zamku pochodzi z roku 1080. W tamtych czasach na porządku dziennym było,
że tereny, które nie miały jednoznacznego właściciela, zajmowano
stawiając na nich warownię. Pierwotnie Wartburg był budowlą drewnianą i
relatywnie prostą. Od połowy XII wieku burgrabiowie uzupełniali
drewniane ściany kamiennymi murami, jako że drewniana budowla nie dawała
już wystarczającej ochrony przed nowymi rodzajami broni. Trud się
opłacił - zamku nigdy nie zdobyto, a jego lokalizacja na nieporośniętej
jeszcze wówczas lasem skale zapewniała doskonały widok na całą okolicę.
Z tamtych czasów pochodzi główny budynek zamku - dębowe stropy w piwnicy datowane są na 1157 rok. Mozolnie wznoszono cztery piętra z romańskimi łukami; budowa każdego poziomu wymagała czterech lat. Kilka dziesięcioleci później ów reprezentacyjny budynek miał stać się miejscem akcji legendarnego spektaklu muzycznego.
Na początku XIII wieku landgraf Hermann I zaprosił
na swój dwór w Wartburgu najsłynniejszych minnesingerów owych czasów.
Znaleźli się wśród nich tacy średniowieczni gwiazdorzy jak Walther von
der Vogelweide i Wolfram von Eschenbach. Święto muzyczne z udziałem
plejady gwiazd przerodziło się według legendy "wojnę śpiewaczą na
Wartburgu" - ponieważ jeden z uczestników nie oddał hołdu władcy,
groziła mu śmierć. Sytuację załagodzić musiał czarodziej z Węgier.
Libretto opery Wagnera "Tannhäuser" opiera się na staroniemieckim
poemacie o turnieju śpiewaczym, w którym ważną rolę odgrywa św. Elżbieta
z Turyngii - kolejna sława w wartburskim drzewie genealogicznym.
Otóż zmagania śpiewaków udało się czarodziejowi zakończyć pokojowo także dlatego, że miał do przekazania dobrą nowinę: narodziny węgierskiej księżniczki o imieniu Elżbieta. Skłoniło to landgrafa do wyrozumiałości, jako że w nowonarodzonej dziewczynce zobaczył przyszłą synową. Brzmi to jak legenda, ale znajduje potwierdzenie w faktach historycznych. W wieku zaledwie czterech lat Elżbieta przeprowadziła się do Turyngii i dorastała na tamtejszym dworze. Mając 14 lat poślubiła o trzy lata starszego Ludwika. Młodą landgrafinię zafascynował ideał ubóstwa, wcielany w życie przez franciszkanów z Eisenach. Elżbieta wspierała klasztor i troszczyła się o biednych. Któregoś dnia mąż wezwał ją na dywanik, ponieważ wbrew jego zakazowi rozdawała chleb. Jednak kiedy otworzyła pokrywkę koszyka, w środku ukazały się róże - był to cud z różami świętej Elżbiety. W rzeczywistości jednak historia nie była wcale tak czarno-biała, gdyż, jak twierdzą historycy, Ludwik wspierał żonę w jej działalności dobroczynnej.
W wieku 20 lat Elżbieta owdowiała, opuściła dwór i poświęciła się całkowicie wspieraniu biednych i chorych. Miłosierna landgrafini zmarła zaledwie cztery lata później, a za kolejne cztery - ogłoszono ją świętą. Jedna z legend jej dotyczących wciąż żyje w Wartburgu: ozdobne białe gołębie. Ponoć czterolatka przywiozła je ze sobą przyjeżdżając do Turyngii z rodzinnych Węgier. Pawiki, bo o nich mowa, potrafią rozłożyć ogon jak pawie i pochodzą pierwotnie z Indii.
Dobre 300 lat później do Wartburga trafił sławny wielbiciel Elżbiety - acz nie całkiem z własnej woli. Marcin Luter nie czcił wprawdzie świętej, jako że kult świętych stał w sprzeczności z teologią reformacyjną, ale podziwiał Elżbietę za miłosierdzie okazywane ludziom. Wracając w 1521 roku z Wormacji Luter znajdował się w niebezpieczeństwie, jako że obłożono go ekskomuniką, de facto wyjmując tym samym spod prawa. Można było go więc zabić, albo wywieźć siłą do Rzymu, by przekazać papieżowi. Dlatego książę saski Fryderyk Mądry, który był po stronie Lutra, zainscenizował napad, by w ten sposób móc ukryć heretyka przed jego prześladowcami. Jako "rycerz Jerzy" wprowadził się Luter do niewielkiej komnaty w Wartburgu. Prawie nikt nie był wtajemniczony w spisek, a zresztą na zamku - wówczas od dawna nie służącym już za rezydencję władcy, jako że znacznie wygodniej mieszkało się w mieście - na posterunku mało kto jeszcze pozostał. Izbę Lutra pierwsi turyści zaczęli zwiedzać bardzo wcześnie: pierwsze "graffiti" naskrobane na ścianie datuje się na XVI wiek. Wielbiciele ojca reformacji chętnie też zabierali ze sobą pamiątki - jego biurko kawałek po kawałeczku rozgrabiono. Oryginalny jest za to krąg wieloryba, który służył Lutrowi za stołek pod nogi.
Luter spędził w Wartburgu 10 miesięcy, w którym to czasie ukończył gigantyczną pracę, jaką było przetłumaczenie po raz pierwszy Nowego Testamentu z greki na niemiecki. Każdy mógł odtąd zrozumieć Biblię. Tłumaczenie Lutra było kamieniem milowym na drodze do powstania współczesnego języka niemieckiego. Jak mówi legenda, w pracy przeszkadzać mu miał diabeł we własnej osobie. Odważny Luter rzucił wówczas w kusego kałamarzem. Za potwierdzenie tej opowieści służyła przez stulecia niebieska plama na ścianie. Kiedy tylko Luter zakończył tłumaczenie Biblii, opuścił w marcu 1522 roku Wartburg, by nigdy już tam nie wrócić.
Wartburg traktowany był przede wszystkim jako samotnia Lutra i z tej przyczyny pojawiać zaczęli się tam pierwsi zwiedzający. Jednak nawet ich adoracja nie mogła spowolnić postępującego niszczenia zamku. Wartburg zwyczajnie nie odgrywał już wystarczająco ważnej roli, by w niego inwestować. Rozpadła się między innymi centralna wieża. Nie spodobało się to kolejnemu słynnemu gościowi: w roku 1777 i 1784 przez wiele tygodni mieszkał tam Johann Wolfgang Goethe, wówczas minister na dworze w Weimarze. Zachwycony zamkiem, a zwłaszcza jego otoczeniem, opisywał je w listach do swojej przyjaciółki Charlotte von Stein. Goethe starał się ponownie tchnąć życie w historyczne mury, między innymi polecając, by w starych salach rozmieszczono kolekcję zbroi, a także planując nowe wyposażenie kaplicy.
Na początku XIX wieku w Niemczech, podzielonych wówczas na wiele drobnych państewek, pojawiła się myśl zjednoczeniowa. Wśród zwolenników owego ruchu - rozpowszechnionego zwłaszcza wśród studentów - status symbolu zyskał Luter, jako ojciec wspólnego języka. W 1817 roku, w trzechsetną rocznicę narodzin protestantyzmu, studenci spotkali się właśnie w Wartburgu, by ogłosić swoje żądania i protestować przeciwko reakcyjnej polityce oraz rozdrobieniu kraju. W kolejnych dziesięcioleciach Wartburg był świadkiem wielu podobnych wystąpień.
Ale i sam Wartburg stał się symbolem ruchu narodowego. Karol Aleksander, wielki książę Saksonii-Weimar-Eisenach, zajął się w połowie XIX wieku odbudową zamku, by "podarować go jako pomnik narodowi". Zachowane jeszcze stare mury odbudowano i uzupełniono w stylu średniowiecznym, stawiając też nową wieżę główną ze złotym krzyżem. Zamek zyskał wtedy swą obecną formę. Malarz Moritz von Schwind udekorował sale freskami ukazującymi historię i legendy Wartburga.
Niedługo potem, bo w 1867 roku, zamek odwiedził incognito znany Bawarczyk, król Ludwik II. Był on oczarowany Wartburgiem - wszak to tu rozgrywała się akcja cenionej przez niego opery Wagnera "Tannhäuser". Szczególnie zachwyciła króla sala bankietowa - kazał ją odtworzyć na zamku Neuschwanstein.
Choć Wartburg jest bardziej rekonstrukcją niż oryginałem, funkcjonuje dziś jako ucieleśnienie historii średniowiecza, jako symbol zarazem podziału Niemiec, ale też ich jedności. I nie świeci już pustkami. Piechotą wspina się na górę lub - tradycyjnie - wjeżdża na nią na grzbiecie osiołka około 350 tysięcy turystów rocznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz