wtorek, 21 września 2021

Listy Magdy

Byłam wczoraj w Londynie złożyć wniosek paszportowy w polskiej ambasadzie. Dzień ten zaskoczył mnie wielokrotnie, w pozytywny sposób. Pierwszym zaskoczeniem był, znowu, mój spokój. Nie wiedzieć czemu w przeszłości jeśli gdzieś się wybierałam samotnie odczuwałam stres. To znaczy, wiadomo - nieznane miejsce, obcy ludzie, urzędy, czas... To wszystko powodowało we mnie stres. Tym razem niepokój pojawił się jakieś 2,3 dni przed podróżą. Przywitałam go i okazałam zrozumienie. Po niedługim czasie zaczął się przekształcać w ekscytację i ciekawość. Nagle te wszystkie niepokoje wydały mi się niezwykle interesujące. Pomyślałam o tym jak to fajnie będzie gdzieś pojechać i czerpać z tego doświadczenia, a nie tylko jechać, załatwić, wrócić. Prawdopodobnie te przemyślenia przyniosły późniejszy spokój w podróży. I faktycznie, przez 20 godzin byłam w podróży. BYŁAM naprawdę. Bez słuchawek, praktycznie bez snu, bez patrzenia w telefon.
Drugim zaskoczeniem był śmiech w deszczu. Londyn przywitał mnie zachmurzonym niebem i mżawką, a z czasem mżawka przekształciła się w ulewę. Jako, że do ambasady szlam na pieszo(cała trasa nad Tamizą) i wracałam pieszo, większość czasu spędziłam na deszczu. I cieszyłam się z tego. Kaptur miałam cały czas ściągnięty, ręce na zewnątrz. Chociaż padał deszcz było naprawdę ciepło i przyjemnie. Gdy dotarłam na miejsce, cała przemoczona, udało mi się wejść godzinę wcześniej, następnie, również godzinę wcześniej, zostałam przyjęta w okienku. Naokoło mnie ludzie byli poddenerwowani ;a to nie wzięli wniosku ze sobą, a to nie kupili koperty do odesłania a to nie wiedzieli tego czy tamtego. Ja, spokojna i zadowolona, załatwiłam swoje w 7, 10 minut, z uśmiechem na ustach, wysyłając miłość do tych wokół. Gdy wyszłam lało jeszcze bardziej niż gdy wchodziłam. Szeroki uśmiech zakwitł na mojej twarzy. To wracamy nad rzekę. Biletu powrotnego nie miałam kupionego bo 
a) nie wiedziałam ile zajmie załatwianie sprawy w ambasadzie 
b) chciałam zostać na cały dzień i pozwiedzać katedry i kościoły. Nad rzeką doszłam do wniosku, że jak mi się uda kupić bilet na najbliższy autobus to wrócę do siebie nawet wcześniej niż zamierzałam. Okazało się, że są jeszcze miejsca na 15.30,wiec kupiłam bilet przez internet i ruszyłam w drogę powrotną. A jako że miałam ponad 2 godziny, więc w drodze powrotnej zaszłam do paru ogrodów (na kościoły brakłoby mi czasu) i przyjrzałam się mnóstwu pięknych rzeźb i kompozycjom kwiatów. I nawet nie było mi przykro, że pada, że zwiedzanie kościołów, że wrócę wcześniej. Właściwie okazało się, że to wszystko jest mi na rękę. Padało, owszem, ale moja trasa była w sumie cały czas pod drzewami, a poza tym naprawdę mile było odczucie deszczu na skórze twarzy czy dłoni. Zwiedzanie kościołów przepadło, ale z drugiej strony zawsze jak jestem w Londynie czy gdziekolwiek zwiedzam stare katedry czy przybytki tego rodzaju. Albo cmentarze. A tym razem, przez brak czasu, spojrzałam na inne cuda, które są w każdym mieście. Nie tylko rzeźby, ale też ujrzałam wiele wspaniałych inicjatyw. W tym biegu, w tym pośpiechu wielkiego miasta dostrzegłam piękno i majestat, o które nawet takich miast nie podejrzewałam. A to, że wrócę wcześniej w ogóle było super, bo jednak miło jest wrócić do domu. Po 7 godzinach w autobusie i moje plecy i moje nogi domagały się odpoczynku. Zrobiłam parę ćwiczeń w drodze na stację, ale to nie pomogło na długo. No i nie będę w Plymouth o 2 czy 3 w nocy, tylko o 21. Na stacji poznałam przemiłą starszą panią, którą "wpuściłam" na miejsce obok mnie. Nie powinnam, bo wiadomo "social dystans", ale ja to mam trochę w nosie. Pani okazała się cudowną, przemiłą istotą, z którą przegadałam resztę czasu w oczekiwaniu na autobus.
Więc największym zaskoczeniem byłam ja sama. To, że choć z wierzchu mogłoby się wydawać, że dzień jest stracony i mogę przyczepić się o wszystko, a ja z uśmiechem w sercu czerpałam z tego dnia, co w rezultacie dali mi wcześniejszy powrót do domu. I choć była to moja najkrótsza wizyta w Londynie (nie licząc przejazdów na lotnisko) była ona zarazem najbardziej owocną i ciekawą. I nawet następnego dnia, jak się obudziłam nie czułam bólu w krzyżu. A w autobusie łącznie 13 godzin. Powinnam zwijać się z bólu... Na stację jak dojechałam przyszedł mój syn, co dopełniło jeszcze czarę radości i spełnienia. 
Oczywiście nie tylko zmiana nastawienia na ten konkretny dzień przysłużyła się do ogólnego wyniku. Zmiana nastawienia na ten dzień była efektem wcześniejszych zagłębień w samą siebie i w swoje lęki, co spowodowało zmianę myślenia i postrzegania. Dlatego po raz kolejny dziękuję. Wszystkiemu co jest, sobie i panu panie Marku za to, że jestem tu gdzie jestem. 
 
 
Dalej:
 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz