Byłam
wczoraj w Londynie złożyć wniosek paszportowy w polskiej ambasadzie.
Dzień ten zaskoczył mnie wielokrotnie, w pozytywny sposób. Pierwszym
zaskoczeniem był, znowu, mój spokój. Nie wiedzieć czemu w przeszłości
jeśli gdzieś się wybierałam samotnie odczuwałam stres. To znaczy,
wiadomo - nieznane miejsce, obcy ludzie, urzędy, czas... To wszystko
powodowało we mnie stres. Tym razem niepokój pojawił się jakieś 2,3 dni
przed podróżą. Przywitałam go i okazałam zrozumienie. Po niedługim
czasie zaczął się przekształcać w ekscytację i ciekawość. Nagle te
wszystkie niepokoje wydały mi się niezwykle interesujące. Pomyślałam o
tym jak to fajnie będzie gdzieś pojechać i czerpać z tego doświadczenia,
a nie tylko jechać, załatwić, wrócić. Prawdopodobnie te przemyślenia
przyniosły późniejszy spokój w podróży. I faktycznie, przez 20 godzin
byłam w podróży. BYŁAM naprawdę. Bez słuchawek, praktycznie bez snu, bez
patrzenia w telefon.
Drugim zaskoczeniem był śmiech w
deszczu. Londyn przywitał mnie zachmurzonym niebem i mżawką, a z czasem
mżawka przekształciła się w ulewę. Jako, że do ambasady szlam na
pieszo(cała trasa nad Tamizą) i wracałam pieszo, większość czasu
spędziłam na deszczu. I cieszyłam się z tego. Kaptur miałam cały czas
ściągnięty, ręce na zewnątrz. Chociaż padał deszcz było naprawdę ciepło i
przyjemnie. Gdy dotarłam na miejsce, cała przemoczona, udało mi się
wejść godzinę wcześniej, następnie, również godzinę wcześniej, zostałam
przyjęta w okienku. Naokoło mnie ludzie byli poddenerwowani ;a to nie
wzięli wniosku ze sobą, a to nie kupili koperty do odesłania a to nie
wiedzieli tego czy tamtego. Ja, spokojna i zadowolona, załatwiłam swoje w
7, 10 minut, z uśmiechem na ustach, wysyłając miłość do tych wokół. Gdy
wyszłam lało jeszcze bardziej niż gdy wchodziłam. Szeroki uśmiech
zakwitł na mojej twarzy. To wracamy nad rzekę. Biletu powrotnego nie
miałam kupionego bo
a) nie wiedziałam ile zajmie załatwianie sprawy w ambasadzie
b)
chciałam zostać na cały dzień i pozwiedzać katedry i kościoły. Nad
rzeką doszłam do wniosku, że jak mi się uda kupić bilet na najbliższy
autobus to wrócę do siebie nawet wcześniej niż zamierzałam. Okazało się,
że są jeszcze miejsca na 15.30,wiec kupiłam bilet przez internet i
ruszyłam w drogę powrotną. A jako że miałam ponad 2 godziny, więc w
drodze powrotnej zaszłam do paru ogrodów (na kościoły brakłoby mi czasu)
i przyjrzałam się mnóstwu pięknych rzeźb i kompozycjom kwiatów. I nawet
nie było mi przykro, że pada, że zwiedzanie kościołów, że wrócę
wcześniej. Właściwie okazało się, że to wszystko jest mi na rękę.
Padało, owszem, ale moja trasa była w sumie cały czas pod drzewami, a
poza tym naprawdę mile było odczucie deszczu na skórze twarzy czy dłoni.
Zwiedzanie kościołów przepadło, ale z drugiej strony zawsze jak jestem w
Londynie czy gdziekolwiek zwiedzam stare katedry czy przybytki tego
rodzaju. Albo cmentarze. A tym razem, przez brak czasu, spojrzałam na
inne cuda, które są w każdym mieście. Nie tylko rzeźby, ale też ujrzałam
wiele wspaniałych inicjatyw. W tym biegu, w tym pośpiechu wielkiego
miasta dostrzegłam piękno i majestat, o które nawet takich miast nie
podejrzewałam. A to, że wrócę wcześniej w ogóle było super, bo jednak
miło jest wrócić do domu. Po 7 godzinach w autobusie i moje plecy i moje
nogi domagały się odpoczynku. Zrobiłam parę ćwiczeń w drodze na stację,
ale to nie pomogło na długo. No i nie będę w Plymouth o 2 czy 3 w nocy,
tylko o 21. Na stacji poznałam przemiłą starszą panią, którą
"wpuściłam" na miejsce obok mnie. Nie powinnam, bo wiadomo "social
dystans", ale ja to mam trochę w nosie. Pani okazała się cudowną,
przemiłą istotą, z którą przegadałam resztę czasu w oczekiwaniu na
autobus.
Więc największym zaskoczeniem byłam ja
sama. To, że choć z wierzchu mogłoby się wydawać, że dzień jest stracony
i mogę przyczepić się o wszystko, a ja z uśmiechem w sercu czerpałam z
tego dnia, co w rezultacie dali mi wcześniejszy powrót do domu. I choć
była to moja najkrótsza wizyta w Londynie (nie licząc przejazdów na
lotnisko) była ona zarazem najbardziej owocną i ciekawą. I nawet
następnego dnia, jak się obudziłam nie czułam bólu w krzyżu. A w
autobusie łącznie 13 godzin. Powinnam zwijać się z bólu... Na stację jak
dojechałam przyszedł mój syn, co dopełniło jeszcze czarę radości i
spełnienia.
Oczywiście nie tylko zmiana
nastawienia na ten konkretny dzień przysłużyła się do ogólnego wyniku.
Zmiana nastawienia na ten dzień była efektem wcześniejszych zagłębień w
samą siebie i w swoje lęki, co spowodowało zmianę myślenia i
postrzegania. Dlatego po raz kolejny dziękuję. Wszystkiemu co jest,
sobie i panu panie Marku za to, że jestem tu gdzie jestem.
Dalej:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz