#Tischnera #KłamstwoPoltyczne #Tekst #Polska / Zapraszamy na -> www.tischner.info.pl
---------------------
Co może począć pisarz zamknięty w środku miasta opanowanego przez epidemię dżumy? Zrobi dobrze, jeśli napisze książkę o tym, co dzieje się w mieście. Jego książka nie skróci wprawdzie czasu nieszczęścia, ale będzie jakimś pouczeniem dla przyszłych pokoleń.
Co może począć filozof w kraju, w którym życie społeczne zostało
opanowane przez kłamstwo polityki? Dobrze zrobi, gdy napisze artykuł o
filozofii kłamstwa politycznego. Przyniesie to z pewnością pożytek
przyszłym pokoleniom, nie tylko tym, które zechcą wybrać życie bez
kłamstwa, ale i tym, które – być może – zechcą w miejsce kłamstwa mniej
doskonałego zaprowadzić kłamstwo bardziej doskonałe.
Z poczucia szczególnego obowiązku, stawiam więc pytanie: czym jest kłamstwo polityczne? Najpierw ogólnie przez kłamstwo polityczne rozumiem kłamstwo, które wynika z potrzeby władzy i służy potrzebom władzy. Przy jego to pomocy władza pragnie potwierdzić siebie, czyli poszerzyć swe panowanie, umocnić się, usprawiedliwić we własnych i cudzych oczach. Władza jest nie tylko źródłem tego kłamstwa, ale i jego rozgrzeszeniem, najczęściej również jest jego bezpośrednim lub pośrednim tematem. Nie wyklucza to oczywiście udziału poddanych w kłamstwie. W przypadkach kłamstwa politycznego najbardziej zastanawiające nie jest bowiem to, że ten i ów polityk je formułuje i do wierzenia podaje, ale to, że ono samo wykazuje zdumiewającą żywotność i pleni się jak chwasty, rozsiewane równie dobrze przez władców jak poddanych.
* Tekst wygłoszony w Duszpasterstwie Ludzi Pracy w Stalowej Woli w 1987.
Kłamstwo polityczne jest kłamstwem wstydliwym. Kłamliwy polityk wstydzi się skrycie własnego kłamstwa i stara się je ukryć lub usprawiedliwić. Kłamliwy polityk nie dokonuje żadnego przewrotu w świecie wartości, nie detronizuje prawdy, by na jej miejscu umieścić nieprawdę, lecz przeciwnie – stara się potwierdzić swe przywiązanie do prawdy. Robi to wiedziony nie tylko interesem władzy, ale również intencją w samym kłamstwie zawartą. Do istoty kłamstwa należy bowiem to, że nie odrzuca ono wartości prawdy, lecz ją udaje. Kto kłamie, ten głosi nieprawdę, jakby była prawdą. Daje on tym samym wyraz swemu uznaniu dla prawdy jako wartości rzetelnej i zobowiązującej. Dlaczego w takim razie odstępuje się od tej wartości? Odstępstwo wymaga usprawiedliwienia. Po tym można poznać kłamstwo polityczne, że odstępstwo od prawdy szuka sobie usprawiedliwienia w jakimś bezpośrednim lub pośrednim interesie władzy.
Im głębiej wnikam w świat budowany przez kłamstwo polityczne, tym większe ogarnia mnie zdumienie. Świat ten stoi na glinianych nogach, co jednak wcale nie zaprzecza jego kunsztowi. Jest to budowla malownicza, pełna zakamarków, tajemnic i wieloznaczności, z rozgałęzionymi korytarzami, schodami i drabinami, które wiodą w górę i w dół, otoczona dzikimi zagajnikami i wypielęgnowanymi alejkami. Potrzeba szczególnej wiedzy, aby obracać się w tym świecie i szczególnego talentu, aby go udoskonalać. Nie każde kłamstwo jest w nim dozwolone i nie każdemu. Są kłamstwa uprzywilejowane, godne jedynie uprzywilejowanych, i są kłamstwa pospolite, do których każdy ma dostęp. Są kłamstwa o przeszłości i przyszłości i są kłamstwa o teraźniejszości, szczególnie interesujące, bo przeczą temu, co ludzie mają przed oczami. Są kłamstwa o tym, co u nas, i o tym, co za miedzą, są kłamstwa o piekle i o niebie, kłamstwa zmienne i niezmienne, kłamstwa, które umierają bądź pod ciosami prawdy, bądź pod ciosami czasu – ze starości. I są wreszcie kłamstwa o samych kłamstwach. Jak to możliwe, że taki świat istnieje? Czy jego gliniane nogi w końcu kiedyś nie pękną? Czy mógłby istnieć, nie mając jakiegoś styku z rzeczywistością?
Czytelnik chciałby zapewne dowiedzieć się w tym miejscu, kogo mam na myśli, gdy mówię o kłamstwie politycznym – imię, nazwisko, miejsce zamieszkania, przynależność partyjna. Odpowiadam: wszystkich i nikogo. Proponuję bowiem rozważyć zjawisko, a nie konkretnych jego nosicieli. Jeśli niniejszy artykuł przeczyta jakiś polityk, jego sprawą będzie odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakim stopniu wciela w życie opisywane tu zjawisko. Niemniej jednak pragnę posłużyć się w kilku punktach przykładami, odwołując się do wywiadu, jakiego przed kilkoma laty udzielił Teresie Torańskiej sam Jakub Berman – drugi po B. Bierucie architekt stalinowskiego systemu w Polsce1/. Fakt, że ideologia, do której Berman się odwołuje, posiada marksistowski rodowód, może być źródłem niejakiej satysfakcji dla przeciwników marksizmu. Każdy może powiedzieć: nie jestem jako „oni”; ale czy naprawdę nie jest? Podstawowa konstrukcja kłamstwa politycznego jest bowiem zjawiskiem szerszym niż marksizm.
Rozważmy stopniowo dwie sprawy: sposób usprawiedliwienia kłamstwa politycznego oraz jego głębszą ideologiczną i filozoficzną interpretację. Usprawiedliwienie kłamstwa politycznego zakłada wspólne dla władzy i poddanych pojęcie prawdomówności: mowa jest wtedy mową prawdomówną, gdy zgadza się z tym, co mówiący widzi i słyszy. Ideologiczna interpretacja prawdy zrywa z tą wspólnotą. Poddani nie wiedzą o tym, czym jest prawda. Wie o tym polityk. Dlatego poddanym może się wydawać, że polityk kłamie. Jeśli jednak poddani uchwycą, co należy rozumieć pod słowem „prawda”, wtedy zobaczą, że polityk nie kłamie, ale objawia im wyższą, jemu tylko dostępną prawdę.
Usprawiedliwienie kłamstwa
Każde wprowadzenie kłamstwa w dziedzinę polityki wymaga szczególnie dobitnego usprawiedliwienia, nikt bowiem nie lubi być okłamywany, szczególnie tzw. „prosty lud”, dla którego dobra pracują politycy. Z drugiej jednak strony „lud” dobrze wie, że w pewnych sytuacjach kłamstwo jest nieuniknione. Stąd kluczowe zadanie polityka: uczynić z prawdomówności zasadę swej mowy i zarazem dopuścić wyjątki od zasady. Wyjątki te należy jednak usprawiedliwić. Usprawiedliwienie wyjątków musi dokonać się w sposób zrozumiały dla „prostego ludu”, musi więc być rozwinięciem tych form usprawiedliwienia kłamstwa, z których sam lud korzysta, gdy okoliczności zmuszą go, by kłamał. Kłamiąc jak kłamie lud, polityk podkreśla swój związek z ludem. A kiedy kłamie lud? Kłamie wtedy, gdy się boi. Polityk może podobnie. Jego lęk nie powinien jednak być lękiem o samego siebie, lecz lękiem o podwładnych, o lud. Lękając się o lud, polityk kłamie jak lud.
Pierwszym warunkiem usprawiedliwienia kłamstwa politycznego jest wspólnota lęków między politykiem a poddanymi. Nie znaczy to jednak, że polityk ma przyjmować lęk ludu jako daną z góry, nietykalną rzeczywistość. Wręcz przeciwnie, on sam w jakimś stopniu ma tę rzeczywistość ustanowić. Trzeba dokonać trwałej asocjacji między określonym obrazem świata a określonym lękiem – tak, aby obraz wywoływał lęk, a lęk wywoływał obraz. Pomocą może tu służyć psychologia kojarzeniowa. Umożliwia ona rozbudowę w psychice poddanego rozlicznych łańcuchów kojarzeń, których ośrodkiem będzie stale ten sam lęk podstawowy, przede wszystkim lęk o życie. Wszystkie ogniwa łańcuchów winny ciążyć w stronę tego lęku, wszystkie powinny go wywoływać. To, że ów lęk może się niekiedy okazać irracjonalny i bezpodstawny, nie ma większego znaczenia. Ważna jest siła skojarzeń. W pewnym momencie okazuje się ona tak wielka, że rozsądek traci nad nią wszelkie panowanie.
Trzeba więc podzielić świat na dwa zwalczające się obozy: obóz przyjaciół i nieprzyjaciół. Dwa obozy są źródłem dwóch łańcuchów asocjacji – pozytywnego i negatywnego. Teraz trzeba utrwalać przez częste powtarzanie: żyjemy w bloku przyjaźni, tam, poza granicami kraju, jest obóz nieprzyjaźni. Nawet jeśli żyje tam jakiś przyjaciel, trzeba z nim postępować ostrożnie, bowiem „obiektywnie”, gdyby doszło np. do wojny, stanie przeciwko nam. Tu, u nas, mamy w zasadzie przyjaciół, ale i z nimi trzeba ostrożnie, bo może okażą się sojusznikami wrogów. Ostrożność i podejrzliwość wynikają z „obiektywnych” zagrożeń. Skoro tak, lęk jest samo przez się zrozumiały. Trzeba go mieć, aby żyć. Raz uruchomiony mechanizm lękowych asocjacji doprowadza do sprzężenia zwrotnego: aby usprawiedliwić kłamstwo, trzeba odwołać się do lęku; odwołując się do lęku, wzmagamy lęk i tym sposobem przygotowujemy glebę, na której kłamstwo znów może się bez przeszkód pienić.
Mówi J. Berman: „Polski nie można wyrwać z bloku sowieckiego. Bo co, wyrwać i gdzie ją umieścić? Na księżycu?! Na księżyc się z nią wybrać? Polska leży na drodze między Związkiem Radzieckim a Europą Zachodnią i jej pozycja jest jasna: albo – albo, nie ma kolorów pośrednich, bo Polska nie może wisieć w powietrzu. Obiektywna rzeczywistość jest więc taka, że albo Ameryce uda się wywołać tutaj ferment taki, który nas obali, i wtedy naturalnie nastąpi interwencja, bo wymagają tego nadrzędne interesy Związku Radzieckiego i poleje się taka krew, że naród się wykrwawi, co dla nikogo nie jest żadnym rozwiązaniem; albo cały obóz poniesie klęskę i Polska stanie się Księstwem Warszawskim; albo wybuchnie trzecia wojna światowa i zagładzie ulegnie cała lub część Europy. Innych perspektyw nie widzę i nie rozumiem, dlaczego nie widzi ich społeczeństwo polskie, inteligencja polska” (s. 356).
Tak więc mamy podział świata i utrwalone asocjacje lękowe. Trzeba kłamać, jeśli się nie chce przelewu krwi. Kłamstwo jest koniecznością życia. Ma ono jednak za sobą podstawową prawdę – prawdę, której nie rozumie inteligencja: Polska nie może wisieć w powietrzu. Inteligencja wciąż przypomina niedobre wydarzenia z przeszłości między Polską a Rosją i Związkiem Radzieckim. Czy nie rozumie, do czego może to doprowadzić? Trzeba umieć rezygnować ze szczegółowej prawdomówności, gdy wymaga tego podstawowa prawda polityczna. Lęk przed wojną i śmiercią powinien podnieść się do tego poziomu, by mógł ogarnąć także szczegółowe prawdy, dla polityka niekorzystne. Polityk nie kwestionuje tych prawd. Manipulując jednak odpowiednio lękiem, sprawia, że szczegółowa prawdomówność wygląda jak zbrodnia prowokacji.
Utrwalone asocjacje przywołują przed oczy obraz nieszczęścia, które mogłoby się stać, gdyby stała się prawdomówność. Kłamstwo, jeśli nie staje się wtedy dobrem, okazuje się jednak mniejszym złem. Gdzie są granice owego zła? Od którego punktu prawda może być bezpieczna? Granice wciąż się zmieniają. Dochodzi do absurdu. Kłamstwo staje się w pewnym momencie tak jaskrawe, że zamiast protestu budzi bezgraniczne zdumienie. Oto dwa przykłady. Jeden dotyczy procesów politycznych, drugi pewnego szczegółu związanego z tworzeniem tekstu polskiej konstytucji. W obydwu przypadkach kłamstwo przekroczyło wszelkie granice rozsądku.
Mówi J. Berman: „Zagadką było dla mnie, dlaczego podczas procesów na przykład Bucharin i Kamieniew składają tak dalece bezsensowne samokrytyki i przyznają się do grzechów, których nie popełnili. Przypuszczałem, że przekonali ich do tego mówiąc: słuchaj, jedyna rzecz, jaką możesz jeszcze zrobić dla partii, to wzięcie na siebie grzechów – zawinionych czy niezawinionych. Oskarżony może nie wiedział wtedy, że zginie, że zostanie zlikwidowany, prawdopodobnie stała tylko sprawa jego udziału w procesie i publicznego przyznania się. Godził się więc częstokroć wyświadczyć przysługę partii, jeżeli partia takiej ofiary od niego żąda czy oczekuje, bo służenie partii było nie tylko celem, ale wewnętrzną potrzebą starych komunistów” (s. 228).
W 1952 roku delegacja polskich komunistów udała się do Stalina, aby omówić z nim tekst nowej konstytucji. Berman wspomina: „Pokazaliśmy mu do niej wstęp – preambułę, w której było napisane między innymi, że Polskę w przeszłości gnębiło dwóch zaborców: austriacki i niemiecki. Widocznie ci, którzy opracowywali ten fragment, obawiali się, że napomknienie o zaborcy rosyjskim wywoła sprzeciw Stalina, woleli go więc w ogóle pominąć. Stalin przeczytał i wtedy stanęła sprawa: wprowadzić zaborcę carskiego, czy nie wprowadzić. Stalin powiedział: wprowadzić, gdyż pominięcie go jest bez sensu, a fakt ten wcale nie ma wydźwięku antyradzieckiego, czym nam niewątpliwie pomógł i wprowadziliśmy” (s. 314).
Obydwa przypadki odsłaniają mechanizm asocjacji lękowych. Polityk nie lęka się o siebie, lecz lęka się o lud: jego lęk jest lękiem „ludowym” – lękiem z ludu wziętym, lękiem w imieniu ludu, Nie znaczy to, że kłamstwo przestaje być w jego ustach złe, a staje się dobre – nie, ono dalej jest złe, ale jest to mniejsze zło niż zło, które by powstało w wyniku prawdomówności. Stąd wyłania się szczególny „heroizm kłamstwa” – heroiczne przeświadczenie, że polityk musi dźwigać na swych barkach ciężar winy za konieczne kłamstwo, związane z istotą sprawowanej władzy, aby jego poddani mogli jeść spokojnie swój chleb, a niektórzy mogli nawet zbierać zaszczyty swą – oczywiście ograniczoną – krytyką kłamstwa władzy. „Heroizm kłamstwa” splata się w jedną całość z lękiem przed katastrofą i prowadzi do tego, że kłamstwo wykracza poza granice rozsądku, rosnąc do monstrualnych wymiarów. Aby nie zaszkodzić opinii partii, Bucharin i Kamieniew stają się swymi własnymi oskarżycielami. Aby nie rozgniewać Stalina, autorzy projektu konstytucji są gotowi heroicznie zaprzeczyć udziałowi Rosji w rozbiorach Polski. Im większe kłamstwo, tym większy „heroizm” i na odwrót – „heroizm” kłamstwa rodzi coraz bardziej absurdalne nieprawdy.
Przemiana pojęcia
Kłamstwo lękiem usprawiedliwione ma jednak ograniczoną moc oddziaływania. Przy jego pomocy można ewentualnie bronić się przed zarzutami, ale nie można zbudować nowego wspaniałego świata. Władza, która sięga po nie, ukazuje swą zależność i jakąś bezsilność. Z pewnością nie przysparza jej ono autorytetu. Trzeba więc pójść dalej i głębiej i dokonać radykalnej rewizji pojęcia prawdy. Przeciwnik atakuje władzę z pozycji prawdy, ale cóż to jest prawda? Człowiek pospolitego rozumu jest przekonany, że prawda polega na zgodności poznania z rzeczywistością, której poznanie dotyczy. Stosownie do tego prawdomówna mowa to mowa, która stara się tę zgodność osiągnąć i wyrazić. Ale rozum polityczny jest bardziej przenikliwy. Czym jest to, czego poznanie dotyczy? Czym jest rzeczywistość? Czy jest to coś stałego i niezmiennego? Tak jest może w matematyce, ale w życiu społecznym nie ma rzeczy stałych i niezmiennych. W zmiennej rzeczywistości społecznej to, co jeszcze nie istnieje, lecz właśnie się staje, posiada większą „siłę istnienia” i jest bardziej „realne” niż to, co jeszcze trwa, ale już jest skazane na śmierć. Stąd nowa propozycja rozumu politycznego: prawdą jest to i tylko to, co przynosi pożądane skutki.
Polityczna koncepcja prawdy znajduje teoretyczne pogłębienie w marksistowsko-leninowskiej teorii prawdy. Marksizm-leninizm uczy, że ostatecznym kryterium prawdy jest tzw. praktyka. Praktyka zaś, jak kiedyś wyjaśniał Adam Schaff, jest „działalnością ludzi przekształcających obiektywną rzeczywistość”. Ludźmi, którzy przekształcają obiektywną rzeczywistość, są politycy. Kierują oni społeczną praktyką ludu w określonym z góry kierunku. W tym celu określają to, co jest, a co nie jest „obiektywną rzeczywistością”. Pomocą służy im dialektyczna filozofia dziejów i doświadczenie społeczne, szczególnie doświadczenie partii komunistycznej. Teoria i doświadczenie partii komunistycznej. Teoria i doświadczenie to dwa istotne składniki naukowej polityki. Doświadczenie wskazuje politykowi na „obiektywną rzeczywistość” – twardą jak skała. Dzięki teorii wie on jednak, że skały są jedynie tworzywem dla przyszłej budowli. Mając w ręku właściwą strategię i taktykę, polityk potrafi rozbić skałę, zetrzeć ją na proszek i z uzyskanego materiału zbudować nowy wspaniały świat.
Marksizm-leninizm pozwala politykowi kłamać z przekonaniem, że mówi prawdę. To, co mówi, jest bowiem bardziej prawdą – prawdą dynamiczną, prawdą dialektyczną – niż uwikłana w „metafizyczne przesądy” prawda „statyczna” pospolitego rozumu. Ale nowe pojęcie prawdy nie musi wykluczać pospolitego, ono ogranicza jedynie jego zasięg. Myślenie pospolite powinno być poddane rozumowi polityka, który będzie określał przestrzeń jego możliwych poruszeń. Na straży tej przestrzeni postawi cenzora.
Najpierw trzeba więc określić bliżej wizję „nowego wspaniałego świata”, ku któremu toczy się historia – wskazać na to, co właściwie się staje. Berman tak konkretyzuje ogólne cele komunizmu. „Cel był zawsze ten sam: stworzyć inną Polskę, jednolitą narodowościowo, bez analfabetyzmu, bardzo uprzemysłowioną, o wysokim poziomie cywilizacyjnym, rozwiniętej kulturze, umożliwiającą ogromny awans społeczny milionów ludzi. Tak ją sobie wyobrażaliśmy. Taką mieliśmy wizję” (s. 293). Następnie trzeba wskazać na teraźniejszość, traktując ją jako tworzywo: „My skazani jesteśmy, by dźwigać na plecach ogromny bagaż tysiącletnich doświadczeń i proces oderwania się od tradycji i zakochanie się w nowym kształcie nie jest przez to procesem łatwym, nie może przebiegać elastycznie, powoli, musi powodować wstrząsy, które w tej czy innej formie będą się od czasu do czasu ujawniać, nawracać... Nie wierząc w magiczne oddziaływanie słowa, jestem jednak przekonany, że suma konsekwentnie i umiejętnie prowadzonych przez nas działań przyniesie w końcu efekty i stworzy nową świadomość Polaków... Może nastąpi to jeszcze za pięćdziesiąt lat, a może za sto, nie chcę być prorokiem, ale jestem pewny, że kiedyś nastąpi” (s. 357–358).
I wreszcie kłamstwo, które przy bliższym wejrzeniu okazuje się „prawdą” w wyższym sensie – sprawa wyborów. Czy trzeba je było fałszować? Teresa Torańska mówi: „Kłamiecie, bez przerwy kłamiecie”. Berman wyjaśnia: „Czy można było uniknąć korygowania wyborów, gdy się okazało, że prowadzą one do kapitulacji?”. I w innym miejscu: „Proszę Pani, nie można, jeśli się chce pozostać. Gdybyśmy mieli alternatywę wygrywamy–zostajemy, przegrywamy–oddajemy władzę, wtedy oczywiście można mówić całą prawdę. Ale my tutaj jesteśmy w sytuacji przymusowej i nie możemy w takich czy innych wyborach kierować się kryterium większości, bo nie mamy komu przekazać władzy. Wtedy nie mieliśmy i teraz nie mamy... Teraz zresztą też nie możemy robić wolnych wyborów, nawet bardziej teraz niż dwadzieścia lat temu, bo przegrywamy. Nie ma co do tego wątpliwości. Więc jaki sens mają takie wybory?” (s. 289–294).
Tak zatem prawda (wybory), która nie przynosi pożądanych wyników, nie jest prawdą, lecz fałszem. Pozorne fałszerstwo wyborów jest udzieleniem im wyższej prawdy, ponieważ ustanawia to, co właśnie się staje i stać się powinno.
Alain Besançon w słynnej książce pt. Intelektualne źródła leninizmu tak charakteryzuje proponowaną koncepcję prawdy, odróżniając ją od koncepcji Machiavellego, która pomimo wszystko pozostaje koncepcją pospolitego rozumu: „Monizm ontologiczny Machiavellego umożliwia przeciwieństwo kłamstwa i prawdy we wnętrzu jednej i tej samej rzeczywistości. Prawda opisuje rzeczywistość wspólną, kłamstwo ją deformuje i myli. Mamy więc podwojenie języka. Kłamstwo i prawda mieszkają we wnętrzu tego samego podmiotu, który wybiera stosownie do swej woli, czy powie prawdę, czy skłamie. Jeśli kłamie, jest rozszczepiony, ponieważ stara się zmieścić w sobie świadomość prawdy. Nie istnieje więcej sensów niż jeden. Ontologiczny dualizm Lenina odwraca sytuację. Nie ma już prawdy w sobie, nie ma już więcej prawdy. No bo o czym prawda? Dla kogo prawda? – pyta Lenin. Nie ma rzeczywistości wspólnej. Są dwie prawdy zwarte śmiertelną konkurencją, każda związana ze swym obiektywnym obozem: prawda burżuazyjna dla burżuazji i prawda proletariacka dla proletariatu. Między nimi nie ma żadnej symetrii, a tym bardziej równości. Po pierwsze bowiem, pierwsza prawda jest gwarantowana przez przyszłość, natomiast druga należy do przeszłości, a więc jest fałszem; po wtóre zaś – świadomość proletariacka obejmuje wiedzę burżuazyjną, podczas gdy burżuazyjna nie obejmuje proletariackiej”.2/
Polityczne pojęcie prawdy określa styl myślenia politycznego – myślenia, w którym absolutne pierwszeństwo przypada zabiegom klasyfikacyjnym, przed wszelkim merytorycznym wglądem w istotę. Pytaniem wiodącym jest: kto idzie z nami, a kto przeciw nam? Pytając w ten sposób, myślenie polityczne budzi podejrzenia, demaskuje, agituje, a gdy trzeba, to denuncjuje, wciąż klasyfikując wedle uprzednio przygotowanych szuflad: feudalizm, kapitalizm, imperializm, liberalizm inteligencki, burżuazyjny demokratyzm, oportunizm, rewizjonizm, dogmatyzm, reakcja, antyrewolucja itp. Zabiegi klasyfikacyjne są z jednej strony dalszym ciągiem skojarzeń lękowych wedle zasad pawłowizmu, z drugiej są również ich podniesieniem na wyższy poziom – na poziom antycypacji jutrzejszego świata. Chodzi w nich o jednoczesne popchnięcie i pociągnięcie do czynu, zaś czynem pierwszym i podstawowym winna być deklaracja wiary politycznej w twórczą siłę wyznawanej ideologii. Deklaracja wiary powinna zarażać wiarą innych. Im więcej będzie takich, którzy się zarażą wiarą, tym szybsze nadejście świetlanej przyszłości. Zanim to jednak nastąpi, już teraz dokona się przemiana sposobu myślenia poddanych – oni zaczną myśleć politycznie. Znaczy to: sami zaczną podejrzewać, demaskować, agitować, denuncjować, klasyfikować wedle obowiązujących schematów. I tak w łonie społeczeństwa poddanych może wyłonić się twórczy geniusz kłamstwa, który stanie się nieocenioną podporą kłamliwej władzy. I o to właściwie tu chodzi. Władza chce jedynie wytyczyć kierunek kłamstwa, a reszty ma już dopełnić fantazja poddanych.
Odpowiedź na kłamstwo
Kłamstwo polityczne ma oblicze podwójne: dla pospolitego rozumu ukazuje się jako „mniejsze zło”, dla rozumu politycznego staje się „wyższą prawdą”. Kto mówi o mniejszym złu, czyni jeszcze ustępstwo na rzecz rozumu pospolitego, kto mówi o wyższej prawdzie, nie czyni już żadnych ustępstw. Ale jakiś heroizm jest potrzebny i tam i tu. Nie jest więc prawdą, że politycy kłamią z tchórzostwa, wręcz przeciwnie – kłamstwo polityków, które idzie pod prąd utartych poglądów, wymaga czasem nie mniejszej odwagi niż prawdomówność.
Powstaje jednak pytanie: co na to wszystko poddani? Odpowiedź poddanych może być oczywiście rozmaita – jedni zarażą się kłamstwem i dopasowanym do kłamstwa stylem myślenia i uczynią to, co im podsunął polityk; inni zaprzeczą kłamstwu i trwać będą mocno przy wartościach pospolitego rozumu. Ale nie będzie ich wielu, ani pierwszych ani drugich. Grupę najliczniejszą stanowić będą ci, którzy postawią na odwet i na kłamstwo władzy ku nim zwrócone odpowiedzą własnym kłamstwem zwróconym ku władzy... Wyjdą oni z założenia, którego nie będzie łatwo wybić im z głowy, że co wolno władzy, wolno i poddanym.
Jeśli więc władza ogłosi, że musi kłamać, bo lęka się o los poddanych, to poddani będą się czuli podobnie przymuszeni do kłamstwa lękiem o to, by niepotrzebnie nie zakłócać dobrego samopoczucia władzy; trzeba współczuć władzy, jak władza współczuje poddanym. Jeśli wedle władzy racją posłuszeństwa poddanych są nagromadzone w nich podświadomości lęki, to podobne lęki powinny tkwić również w podświadomości władzy; dobrze więc jest, gdy od czasu do czasu jedna strona przestraszy drugą stronę. Aby złagodzić ów lęk, trzeba sprawić, by między wysokimi straszącymi się stronami zaistniała instytucja przekupstwa. Nic tak nie łagodzi wzajemnych strachów, jak wiara w możliwość łapówki. Jeśli poddani są dla władzy jedynie gliną do lepienia, to i władza dla poddanych jest podobną gliną bez twarzy, którą należy formować odpowiednio formułowanymi informacjami.
Podobnie rzeczy się mają z heroizmem. Dlaczego tylko jedna strona ma wyglądać heroicznie, a druga nie? Przecież druga też potrafi. Na propozycję heroizmu mniejszego zła i wyższej prawdomówności poddani odpowiadają takim samym heroizmem, okłamując władzę „wyższą prawdomównością” i rzucając jej pod stopy kłamstwo jako „mniejsze zło” niż na przykład zło wieszania na latarniach. Zawsze bowiem w pełnych napięcia sytuacjach dochodzi do głosu w człowieku jakiś elementarny instynkt życia, który mówi mu, że dopóki przeciwnik daje się okłamać, nie ma potrzeby go zabijać.
Władza zaproponowała poddanym myślenie polityczne jako klasyfikację przy użyciu podejrzliwości, agitacji, denuncjacji. Poddani chętnie podejmują wezwanie i proponują władzy własną klasyfikację, stosując przy okazji podobny styl myślenia. Z tym, że szuflady klasyfikacyjne są mniej liczne, a kryteria jakby prostsze. Wszystko w końcu sprowadza się do prostych słów: My – Oni.
Kłamstwo raz puszczone w ruch kręci się już samo. Tak rośnie wznoszony wspólnym wysiłkiem gmach. Można się bawić i cieszyć szczegółowymi badaniami tej kunsztownej budowli. Można w niej wyróżniać kłamstwa rozmaite – takie, w które nikt nie wierzy, a one mimo wszystko są, i takie, w które wierzy tylko władza, a poddani nie, i wreszcie takie, w które wierzą tylko poddani. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsza jest podejrzliwość. Ta panoszy się wszędzie. W pewnym momencie dochodzi do tego, że nikt już nie jest w stanie nikomu wierzyć. Wątpliwe stają się nawet najbardziej oczywiste prawdy.
I właśnie wtedy, dopiero wtedy może dojść do tego, o czym pisał Norwid niedługo po wybuchu krwawego powstania w Polsce: „Czterdzieści już dni, jak biją się w Polsce z Moskalami, a ściślej mówiąc i w Europie z fałszem, który tę straszną walkę przygotował. Kłamstwa długie i starannie pełnione zawsze o dniu naznaczonym strumieniami krwi wytryskują...”3/
1/ T. Torańska, Oni, Londyn 1985.
2/ A. Besançon, Les origines intellectuelles du leninisme, Paris 1977, s. 253–254.
3/ C.K. Norwid, Listy do Michała Kleczkowskiego, 6 III 1863.
Z poczucia szczególnego obowiązku, stawiam więc pytanie: czym jest kłamstwo polityczne? Najpierw ogólnie przez kłamstwo polityczne rozumiem kłamstwo, które wynika z potrzeby władzy i służy potrzebom władzy. Przy jego to pomocy władza pragnie potwierdzić siebie, czyli poszerzyć swe panowanie, umocnić się, usprawiedliwić we własnych i cudzych oczach. Władza jest nie tylko źródłem tego kłamstwa, ale i jego rozgrzeszeniem, najczęściej również jest jego bezpośrednim lub pośrednim tematem. Nie wyklucza to oczywiście udziału poddanych w kłamstwie. W przypadkach kłamstwa politycznego najbardziej zastanawiające nie jest bowiem to, że ten i ów polityk je formułuje i do wierzenia podaje, ale to, że ono samo wykazuje zdumiewającą żywotność i pleni się jak chwasty, rozsiewane równie dobrze przez władców jak poddanych.
* Tekst wygłoszony w Duszpasterstwie Ludzi Pracy w Stalowej Woli w 1987.
Kłamstwo polityczne jest kłamstwem wstydliwym. Kłamliwy polityk wstydzi się skrycie własnego kłamstwa i stara się je ukryć lub usprawiedliwić. Kłamliwy polityk nie dokonuje żadnego przewrotu w świecie wartości, nie detronizuje prawdy, by na jej miejscu umieścić nieprawdę, lecz przeciwnie – stara się potwierdzić swe przywiązanie do prawdy. Robi to wiedziony nie tylko interesem władzy, ale również intencją w samym kłamstwie zawartą. Do istoty kłamstwa należy bowiem to, że nie odrzuca ono wartości prawdy, lecz ją udaje. Kto kłamie, ten głosi nieprawdę, jakby była prawdą. Daje on tym samym wyraz swemu uznaniu dla prawdy jako wartości rzetelnej i zobowiązującej. Dlaczego w takim razie odstępuje się od tej wartości? Odstępstwo wymaga usprawiedliwienia. Po tym można poznać kłamstwo polityczne, że odstępstwo od prawdy szuka sobie usprawiedliwienia w jakimś bezpośrednim lub pośrednim interesie władzy.
Im głębiej wnikam w świat budowany przez kłamstwo polityczne, tym większe ogarnia mnie zdumienie. Świat ten stoi na glinianych nogach, co jednak wcale nie zaprzecza jego kunsztowi. Jest to budowla malownicza, pełna zakamarków, tajemnic i wieloznaczności, z rozgałęzionymi korytarzami, schodami i drabinami, które wiodą w górę i w dół, otoczona dzikimi zagajnikami i wypielęgnowanymi alejkami. Potrzeba szczególnej wiedzy, aby obracać się w tym świecie i szczególnego talentu, aby go udoskonalać. Nie każde kłamstwo jest w nim dozwolone i nie każdemu. Są kłamstwa uprzywilejowane, godne jedynie uprzywilejowanych, i są kłamstwa pospolite, do których każdy ma dostęp. Są kłamstwa o przeszłości i przyszłości i są kłamstwa o teraźniejszości, szczególnie interesujące, bo przeczą temu, co ludzie mają przed oczami. Są kłamstwa o tym, co u nas, i o tym, co za miedzą, są kłamstwa o piekle i o niebie, kłamstwa zmienne i niezmienne, kłamstwa, które umierają bądź pod ciosami prawdy, bądź pod ciosami czasu – ze starości. I są wreszcie kłamstwa o samych kłamstwach. Jak to możliwe, że taki świat istnieje? Czy jego gliniane nogi w końcu kiedyś nie pękną? Czy mógłby istnieć, nie mając jakiegoś styku z rzeczywistością?
Czytelnik chciałby zapewne dowiedzieć się w tym miejscu, kogo mam na myśli, gdy mówię o kłamstwie politycznym – imię, nazwisko, miejsce zamieszkania, przynależność partyjna. Odpowiadam: wszystkich i nikogo. Proponuję bowiem rozważyć zjawisko, a nie konkretnych jego nosicieli. Jeśli niniejszy artykuł przeczyta jakiś polityk, jego sprawą będzie odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakim stopniu wciela w życie opisywane tu zjawisko. Niemniej jednak pragnę posłużyć się w kilku punktach przykładami, odwołując się do wywiadu, jakiego przed kilkoma laty udzielił Teresie Torańskiej sam Jakub Berman – drugi po B. Bierucie architekt stalinowskiego systemu w Polsce1/. Fakt, że ideologia, do której Berman się odwołuje, posiada marksistowski rodowód, może być źródłem niejakiej satysfakcji dla przeciwników marksizmu. Każdy może powiedzieć: nie jestem jako „oni”; ale czy naprawdę nie jest? Podstawowa konstrukcja kłamstwa politycznego jest bowiem zjawiskiem szerszym niż marksizm.
Rozważmy stopniowo dwie sprawy: sposób usprawiedliwienia kłamstwa politycznego oraz jego głębszą ideologiczną i filozoficzną interpretację. Usprawiedliwienie kłamstwa politycznego zakłada wspólne dla władzy i poddanych pojęcie prawdomówności: mowa jest wtedy mową prawdomówną, gdy zgadza się z tym, co mówiący widzi i słyszy. Ideologiczna interpretacja prawdy zrywa z tą wspólnotą. Poddani nie wiedzą o tym, czym jest prawda. Wie o tym polityk. Dlatego poddanym może się wydawać, że polityk kłamie. Jeśli jednak poddani uchwycą, co należy rozumieć pod słowem „prawda”, wtedy zobaczą, że polityk nie kłamie, ale objawia im wyższą, jemu tylko dostępną prawdę.
Usprawiedliwienie kłamstwa
Każde wprowadzenie kłamstwa w dziedzinę polityki wymaga szczególnie dobitnego usprawiedliwienia, nikt bowiem nie lubi być okłamywany, szczególnie tzw. „prosty lud”, dla którego dobra pracują politycy. Z drugiej jednak strony „lud” dobrze wie, że w pewnych sytuacjach kłamstwo jest nieuniknione. Stąd kluczowe zadanie polityka: uczynić z prawdomówności zasadę swej mowy i zarazem dopuścić wyjątki od zasady. Wyjątki te należy jednak usprawiedliwić. Usprawiedliwienie wyjątków musi dokonać się w sposób zrozumiały dla „prostego ludu”, musi więc być rozwinięciem tych form usprawiedliwienia kłamstwa, z których sam lud korzysta, gdy okoliczności zmuszą go, by kłamał. Kłamiąc jak kłamie lud, polityk podkreśla swój związek z ludem. A kiedy kłamie lud? Kłamie wtedy, gdy się boi. Polityk może podobnie. Jego lęk nie powinien jednak być lękiem o samego siebie, lecz lękiem o podwładnych, o lud. Lękając się o lud, polityk kłamie jak lud.
Pierwszym warunkiem usprawiedliwienia kłamstwa politycznego jest wspólnota lęków między politykiem a poddanymi. Nie znaczy to jednak, że polityk ma przyjmować lęk ludu jako daną z góry, nietykalną rzeczywistość. Wręcz przeciwnie, on sam w jakimś stopniu ma tę rzeczywistość ustanowić. Trzeba dokonać trwałej asocjacji między określonym obrazem świata a określonym lękiem – tak, aby obraz wywoływał lęk, a lęk wywoływał obraz. Pomocą może tu służyć psychologia kojarzeniowa. Umożliwia ona rozbudowę w psychice poddanego rozlicznych łańcuchów kojarzeń, których ośrodkiem będzie stale ten sam lęk podstawowy, przede wszystkim lęk o życie. Wszystkie ogniwa łańcuchów winny ciążyć w stronę tego lęku, wszystkie powinny go wywoływać. To, że ów lęk może się niekiedy okazać irracjonalny i bezpodstawny, nie ma większego znaczenia. Ważna jest siła skojarzeń. W pewnym momencie okazuje się ona tak wielka, że rozsądek traci nad nią wszelkie panowanie.
Trzeba więc podzielić świat na dwa zwalczające się obozy: obóz przyjaciół i nieprzyjaciół. Dwa obozy są źródłem dwóch łańcuchów asocjacji – pozytywnego i negatywnego. Teraz trzeba utrwalać przez częste powtarzanie: żyjemy w bloku przyjaźni, tam, poza granicami kraju, jest obóz nieprzyjaźni. Nawet jeśli żyje tam jakiś przyjaciel, trzeba z nim postępować ostrożnie, bowiem „obiektywnie”, gdyby doszło np. do wojny, stanie przeciwko nam. Tu, u nas, mamy w zasadzie przyjaciół, ale i z nimi trzeba ostrożnie, bo może okażą się sojusznikami wrogów. Ostrożność i podejrzliwość wynikają z „obiektywnych” zagrożeń. Skoro tak, lęk jest samo przez się zrozumiały. Trzeba go mieć, aby żyć. Raz uruchomiony mechanizm lękowych asocjacji doprowadza do sprzężenia zwrotnego: aby usprawiedliwić kłamstwo, trzeba odwołać się do lęku; odwołując się do lęku, wzmagamy lęk i tym sposobem przygotowujemy glebę, na której kłamstwo znów może się bez przeszkód pienić.
Mówi J. Berman: „Polski nie można wyrwać z bloku sowieckiego. Bo co, wyrwać i gdzie ją umieścić? Na księżycu?! Na księżyc się z nią wybrać? Polska leży na drodze między Związkiem Radzieckim a Europą Zachodnią i jej pozycja jest jasna: albo – albo, nie ma kolorów pośrednich, bo Polska nie może wisieć w powietrzu. Obiektywna rzeczywistość jest więc taka, że albo Ameryce uda się wywołać tutaj ferment taki, który nas obali, i wtedy naturalnie nastąpi interwencja, bo wymagają tego nadrzędne interesy Związku Radzieckiego i poleje się taka krew, że naród się wykrwawi, co dla nikogo nie jest żadnym rozwiązaniem; albo cały obóz poniesie klęskę i Polska stanie się Księstwem Warszawskim; albo wybuchnie trzecia wojna światowa i zagładzie ulegnie cała lub część Europy. Innych perspektyw nie widzę i nie rozumiem, dlaczego nie widzi ich społeczeństwo polskie, inteligencja polska” (s. 356).
Tak więc mamy podział świata i utrwalone asocjacje lękowe. Trzeba kłamać, jeśli się nie chce przelewu krwi. Kłamstwo jest koniecznością życia. Ma ono jednak za sobą podstawową prawdę – prawdę, której nie rozumie inteligencja: Polska nie może wisieć w powietrzu. Inteligencja wciąż przypomina niedobre wydarzenia z przeszłości między Polską a Rosją i Związkiem Radzieckim. Czy nie rozumie, do czego może to doprowadzić? Trzeba umieć rezygnować ze szczegółowej prawdomówności, gdy wymaga tego podstawowa prawda polityczna. Lęk przed wojną i śmiercią powinien podnieść się do tego poziomu, by mógł ogarnąć także szczegółowe prawdy, dla polityka niekorzystne. Polityk nie kwestionuje tych prawd. Manipulując jednak odpowiednio lękiem, sprawia, że szczegółowa prawdomówność wygląda jak zbrodnia prowokacji.
Utrwalone asocjacje przywołują przed oczy obraz nieszczęścia, które mogłoby się stać, gdyby stała się prawdomówność. Kłamstwo, jeśli nie staje się wtedy dobrem, okazuje się jednak mniejszym złem. Gdzie są granice owego zła? Od którego punktu prawda może być bezpieczna? Granice wciąż się zmieniają. Dochodzi do absurdu. Kłamstwo staje się w pewnym momencie tak jaskrawe, że zamiast protestu budzi bezgraniczne zdumienie. Oto dwa przykłady. Jeden dotyczy procesów politycznych, drugi pewnego szczegółu związanego z tworzeniem tekstu polskiej konstytucji. W obydwu przypadkach kłamstwo przekroczyło wszelkie granice rozsądku.
Mówi J. Berman: „Zagadką było dla mnie, dlaczego podczas procesów na przykład Bucharin i Kamieniew składają tak dalece bezsensowne samokrytyki i przyznają się do grzechów, których nie popełnili. Przypuszczałem, że przekonali ich do tego mówiąc: słuchaj, jedyna rzecz, jaką możesz jeszcze zrobić dla partii, to wzięcie na siebie grzechów – zawinionych czy niezawinionych. Oskarżony może nie wiedział wtedy, że zginie, że zostanie zlikwidowany, prawdopodobnie stała tylko sprawa jego udziału w procesie i publicznego przyznania się. Godził się więc częstokroć wyświadczyć przysługę partii, jeżeli partia takiej ofiary od niego żąda czy oczekuje, bo służenie partii było nie tylko celem, ale wewnętrzną potrzebą starych komunistów” (s. 228).
W 1952 roku delegacja polskich komunistów udała się do Stalina, aby omówić z nim tekst nowej konstytucji. Berman wspomina: „Pokazaliśmy mu do niej wstęp – preambułę, w której było napisane między innymi, że Polskę w przeszłości gnębiło dwóch zaborców: austriacki i niemiecki. Widocznie ci, którzy opracowywali ten fragment, obawiali się, że napomknienie o zaborcy rosyjskim wywoła sprzeciw Stalina, woleli go więc w ogóle pominąć. Stalin przeczytał i wtedy stanęła sprawa: wprowadzić zaborcę carskiego, czy nie wprowadzić. Stalin powiedział: wprowadzić, gdyż pominięcie go jest bez sensu, a fakt ten wcale nie ma wydźwięku antyradzieckiego, czym nam niewątpliwie pomógł i wprowadziliśmy” (s. 314).
Obydwa przypadki odsłaniają mechanizm asocjacji lękowych. Polityk nie lęka się o siebie, lecz lęka się o lud: jego lęk jest lękiem „ludowym” – lękiem z ludu wziętym, lękiem w imieniu ludu, Nie znaczy to, że kłamstwo przestaje być w jego ustach złe, a staje się dobre – nie, ono dalej jest złe, ale jest to mniejsze zło niż zło, które by powstało w wyniku prawdomówności. Stąd wyłania się szczególny „heroizm kłamstwa” – heroiczne przeświadczenie, że polityk musi dźwigać na swych barkach ciężar winy za konieczne kłamstwo, związane z istotą sprawowanej władzy, aby jego poddani mogli jeść spokojnie swój chleb, a niektórzy mogli nawet zbierać zaszczyty swą – oczywiście ograniczoną – krytyką kłamstwa władzy. „Heroizm kłamstwa” splata się w jedną całość z lękiem przed katastrofą i prowadzi do tego, że kłamstwo wykracza poza granice rozsądku, rosnąc do monstrualnych wymiarów. Aby nie zaszkodzić opinii partii, Bucharin i Kamieniew stają się swymi własnymi oskarżycielami. Aby nie rozgniewać Stalina, autorzy projektu konstytucji są gotowi heroicznie zaprzeczyć udziałowi Rosji w rozbiorach Polski. Im większe kłamstwo, tym większy „heroizm” i na odwrót – „heroizm” kłamstwa rodzi coraz bardziej absurdalne nieprawdy.
Przemiana pojęcia
Kłamstwo lękiem usprawiedliwione ma jednak ograniczoną moc oddziaływania. Przy jego pomocy można ewentualnie bronić się przed zarzutami, ale nie można zbudować nowego wspaniałego świata. Władza, która sięga po nie, ukazuje swą zależność i jakąś bezsilność. Z pewnością nie przysparza jej ono autorytetu. Trzeba więc pójść dalej i głębiej i dokonać radykalnej rewizji pojęcia prawdy. Przeciwnik atakuje władzę z pozycji prawdy, ale cóż to jest prawda? Człowiek pospolitego rozumu jest przekonany, że prawda polega na zgodności poznania z rzeczywistością, której poznanie dotyczy. Stosownie do tego prawdomówna mowa to mowa, która stara się tę zgodność osiągnąć i wyrazić. Ale rozum polityczny jest bardziej przenikliwy. Czym jest to, czego poznanie dotyczy? Czym jest rzeczywistość? Czy jest to coś stałego i niezmiennego? Tak jest może w matematyce, ale w życiu społecznym nie ma rzeczy stałych i niezmiennych. W zmiennej rzeczywistości społecznej to, co jeszcze nie istnieje, lecz właśnie się staje, posiada większą „siłę istnienia” i jest bardziej „realne” niż to, co jeszcze trwa, ale już jest skazane na śmierć. Stąd nowa propozycja rozumu politycznego: prawdą jest to i tylko to, co przynosi pożądane skutki.
Polityczna koncepcja prawdy znajduje teoretyczne pogłębienie w marksistowsko-leninowskiej teorii prawdy. Marksizm-leninizm uczy, że ostatecznym kryterium prawdy jest tzw. praktyka. Praktyka zaś, jak kiedyś wyjaśniał Adam Schaff, jest „działalnością ludzi przekształcających obiektywną rzeczywistość”. Ludźmi, którzy przekształcają obiektywną rzeczywistość, są politycy. Kierują oni społeczną praktyką ludu w określonym z góry kierunku. W tym celu określają to, co jest, a co nie jest „obiektywną rzeczywistością”. Pomocą służy im dialektyczna filozofia dziejów i doświadczenie społeczne, szczególnie doświadczenie partii komunistycznej. Teoria i doświadczenie partii komunistycznej. Teoria i doświadczenie to dwa istotne składniki naukowej polityki. Doświadczenie wskazuje politykowi na „obiektywną rzeczywistość” – twardą jak skała. Dzięki teorii wie on jednak, że skały są jedynie tworzywem dla przyszłej budowli. Mając w ręku właściwą strategię i taktykę, polityk potrafi rozbić skałę, zetrzeć ją na proszek i z uzyskanego materiału zbudować nowy wspaniały świat.
Marksizm-leninizm pozwala politykowi kłamać z przekonaniem, że mówi prawdę. To, co mówi, jest bowiem bardziej prawdą – prawdą dynamiczną, prawdą dialektyczną – niż uwikłana w „metafizyczne przesądy” prawda „statyczna” pospolitego rozumu. Ale nowe pojęcie prawdy nie musi wykluczać pospolitego, ono ogranicza jedynie jego zasięg. Myślenie pospolite powinno być poddane rozumowi polityka, który będzie określał przestrzeń jego możliwych poruszeń. Na straży tej przestrzeni postawi cenzora.
Najpierw trzeba więc określić bliżej wizję „nowego wspaniałego świata”, ku któremu toczy się historia – wskazać na to, co właściwie się staje. Berman tak konkretyzuje ogólne cele komunizmu. „Cel był zawsze ten sam: stworzyć inną Polskę, jednolitą narodowościowo, bez analfabetyzmu, bardzo uprzemysłowioną, o wysokim poziomie cywilizacyjnym, rozwiniętej kulturze, umożliwiającą ogromny awans społeczny milionów ludzi. Tak ją sobie wyobrażaliśmy. Taką mieliśmy wizję” (s. 293). Następnie trzeba wskazać na teraźniejszość, traktując ją jako tworzywo: „My skazani jesteśmy, by dźwigać na plecach ogromny bagaż tysiącletnich doświadczeń i proces oderwania się od tradycji i zakochanie się w nowym kształcie nie jest przez to procesem łatwym, nie może przebiegać elastycznie, powoli, musi powodować wstrząsy, które w tej czy innej formie będą się od czasu do czasu ujawniać, nawracać... Nie wierząc w magiczne oddziaływanie słowa, jestem jednak przekonany, że suma konsekwentnie i umiejętnie prowadzonych przez nas działań przyniesie w końcu efekty i stworzy nową świadomość Polaków... Może nastąpi to jeszcze za pięćdziesiąt lat, a może za sto, nie chcę być prorokiem, ale jestem pewny, że kiedyś nastąpi” (s. 357–358).
I wreszcie kłamstwo, które przy bliższym wejrzeniu okazuje się „prawdą” w wyższym sensie – sprawa wyborów. Czy trzeba je było fałszować? Teresa Torańska mówi: „Kłamiecie, bez przerwy kłamiecie”. Berman wyjaśnia: „Czy można było uniknąć korygowania wyborów, gdy się okazało, że prowadzą one do kapitulacji?”. I w innym miejscu: „Proszę Pani, nie można, jeśli się chce pozostać. Gdybyśmy mieli alternatywę wygrywamy–zostajemy, przegrywamy–oddajemy władzę, wtedy oczywiście można mówić całą prawdę. Ale my tutaj jesteśmy w sytuacji przymusowej i nie możemy w takich czy innych wyborach kierować się kryterium większości, bo nie mamy komu przekazać władzy. Wtedy nie mieliśmy i teraz nie mamy... Teraz zresztą też nie możemy robić wolnych wyborów, nawet bardziej teraz niż dwadzieścia lat temu, bo przegrywamy. Nie ma co do tego wątpliwości. Więc jaki sens mają takie wybory?” (s. 289–294).
Tak zatem prawda (wybory), która nie przynosi pożądanych wyników, nie jest prawdą, lecz fałszem. Pozorne fałszerstwo wyborów jest udzieleniem im wyższej prawdy, ponieważ ustanawia to, co właśnie się staje i stać się powinno.
Alain Besançon w słynnej książce pt. Intelektualne źródła leninizmu tak charakteryzuje proponowaną koncepcję prawdy, odróżniając ją od koncepcji Machiavellego, która pomimo wszystko pozostaje koncepcją pospolitego rozumu: „Monizm ontologiczny Machiavellego umożliwia przeciwieństwo kłamstwa i prawdy we wnętrzu jednej i tej samej rzeczywistości. Prawda opisuje rzeczywistość wspólną, kłamstwo ją deformuje i myli. Mamy więc podwojenie języka. Kłamstwo i prawda mieszkają we wnętrzu tego samego podmiotu, który wybiera stosownie do swej woli, czy powie prawdę, czy skłamie. Jeśli kłamie, jest rozszczepiony, ponieważ stara się zmieścić w sobie świadomość prawdy. Nie istnieje więcej sensów niż jeden. Ontologiczny dualizm Lenina odwraca sytuację. Nie ma już prawdy w sobie, nie ma już więcej prawdy. No bo o czym prawda? Dla kogo prawda? – pyta Lenin. Nie ma rzeczywistości wspólnej. Są dwie prawdy zwarte śmiertelną konkurencją, każda związana ze swym obiektywnym obozem: prawda burżuazyjna dla burżuazji i prawda proletariacka dla proletariatu. Między nimi nie ma żadnej symetrii, a tym bardziej równości. Po pierwsze bowiem, pierwsza prawda jest gwarantowana przez przyszłość, natomiast druga należy do przeszłości, a więc jest fałszem; po wtóre zaś – świadomość proletariacka obejmuje wiedzę burżuazyjną, podczas gdy burżuazyjna nie obejmuje proletariackiej”.2/
Polityczne pojęcie prawdy określa styl myślenia politycznego – myślenia, w którym absolutne pierwszeństwo przypada zabiegom klasyfikacyjnym, przed wszelkim merytorycznym wglądem w istotę. Pytaniem wiodącym jest: kto idzie z nami, a kto przeciw nam? Pytając w ten sposób, myślenie polityczne budzi podejrzenia, demaskuje, agituje, a gdy trzeba, to denuncjuje, wciąż klasyfikując wedle uprzednio przygotowanych szuflad: feudalizm, kapitalizm, imperializm, liberalizm inteligencki, burżuazyjny demokratyzm, oportunizm, rewizjonizm, dogmatyzm, reakcja, antyrewolucja itp. Zabiegi klasyfikacyjne są z jednej strony dalszym ciągiem skojarzeń lękowych wedle zasad pawłowizmu, z drugiej są również ich podniesieniem na wyższy poziom – na poziom antycypacji jutrzejszego świata. Chodzi w nich o jednoczesne popchnięcie i pociągnięcie do czynu, zaś czynem pierwszym i podstawowym winna być deklaracja wiary politycznej w twórczą siłę wyznawanej ideologii. Deklaracja wiary powinna zarażać wiarą innych. Im więcej będzie takich, którzy się zarażą wiarą, tym szybsze nadejście świetlanej przyszłości. Zanim to jednak nastąpi, już teraz dokona się przemiana sposobu myślenia poddanych – oni zaczną myśleć politycznie. Znaczy to: sami zaczną podejrzewać, demaskować, agitować, denuncjować, klasyfikować wedle obowiązujących schematów. I tak w łonie społeczeństwa poddanych może wyłonić się twórczy geniusz kłamstwa, który stanie się nieocenioną podporą kłamliwej władzy. I o to właściwie tu chodzi. Władza chce jedynie wytyczyć kierunek kłamstwa, a reszty ma już dopełnić fantazja poddanych.
Odpowiedź na kłamstwo
Kłamstwo polityczne ma oblicze podwójne: dla pospolitego rozumu ukazuje się jako „mniejsze zło”, dla rozumu politycznego staje się „wyższą prawdą”. Kto mówi o mniejszym złu, czyni jeszcze ustępstwo na rzecz rozumu pospolitego, kto mówi o wyższej prawdzie, nie czyni już żadnych ustępstw. Ale jakiś heroizm jest potrzebny i tam i tu. Nie jest więc prawdą, że politycy kłamią z tchórzostwa, wręcz przeciwnie – kłamstwo polityków, które idzie pod prąd utartych poglądów, wymaga czasem nie mniejszej odwagi niż prawdomówność.
Powstaje jednak pytanie: co na to wszystko poddani? Odpowiedź poddanych może być oczywiście rozmaita – jedni zarażą się kłamstwem i dopasowanym do kłamstwa stylem myślenia i uczynią to, co im podsunął polityk; inni zaprzeczą kłamstwu i trwać będą mocno przy wartościach pospolitego rozumu. Ale nie będzie ich wielu, ani pierwszych ani drugich. Grupę najliczniejszą stanowić będą ci, którzy postawią na odwet i na kłamstwo władzy ku nim zwrócone odpowiedzą własnym kłamstwem zwróconym ku władzy... Wyjdą oni z założenia, którego nie będzie łatwo wybić im z głowy, że co wolno władzy, wolno i poddanym.
Jeśli więc władza ogłosi, że musi kłamać, bo lęka się o los poddanych, to poddani będą się czuli podobnie przymuszeni do kłamstwa lękiem o to, by niepotrzebnie nie zakłócać dobrego samopoczucia władzy; trzeba współczuć władzy, jak władza współczuje poddanym. Jeśli wedle władzy racją posłuszeństwa poddanych są nagromadzone w nich podświadomości lęki, to podobne lęki powinny tkwić również w podświadomości władzy; dobrze więc jest, gdy od czasu do czasu jedna strona przestraszy drugą stronę. Aby złagodzić ów lęk, trzeba sprawić, by między wysokimi straszącymi się stronami zaistniała instytucja przekupstwa. Nic tak nie łagodzi wzajemnych strachów, jak wiara w możliwość łapówki. Jeśli poddani są dla władzy jedynie gliną do lepienia, to i władza dla poddanych jest podobną gliną bez twarzy, którą należy formować odpowiednio formułowanymi informacjami.
Podobnie rzeczy się mają z heroizmem. Dlaczego tylko jedna strona ma wyglądać heroicznie, a druga nie? Przecież druga też potrafi. Na propozycję heroizmu mniejszego zła i wyższej prawdomówności poddani odpowiadają takim samym heroizmem, okłamując władzę „wyższą prawdomównością” i rzucając jej pod stopy kłamstwo jako „mniejsze zło” niż na przykład zło wieszania na latarniach. Zawsze bowiem w pełnych napięcia sytuacjach dochodzi do głosu w człowieku jakiś elementarny instynkt życia, który mówi mu, że dopóki przeciwnik daje się okłamać, nie ma potrzeby go zabijać.
Władza zaproponowała poddanym myślenie polityczne jako klasyfikację przy użyciu podejrzliwości, agitacji, denuncjacji. Poddani chętnie podejmują wezwanie i proponują władzy własną klasyfikację, stosując przy okazji podobny styl myślenia. Z tym, że szuflady klasyfikacyjne są mniej liczne, a kryteria jakby prostsze. Wszystko w końcu sprowadza się do prostych słów: My – Oni.
Kłamstwo raz puszczone w ruch kręci się już samo. Tak rośnie wznoszony wspólnym wysiłkiem gmach. Można się bawić i cieszyć szczegółowymi badaniami tej kunsztownej budowli. Można w niej wyróżniać kłamstwa rozmaite – takie, w które nikt nie wierzy, a one mimo wszystko są, i takie, w które wierzy tylko władza, a poddani nie, i wreszcie takie, w które wierzą tylko poddani. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsza jest podejrzliwość. Ta panoszy się wszędzie. W pewnym momencie dochodzi do tego, że nikt już nie jest w stanie nikomu wierzyć. Wątpliwe stają się nawet najbardziej oczywiste prawdy.
I właśnie wtedy, dopiero wtedy może dojść do tego, o czym pisał Norwid niedługo po wybuchu krwawego powstania w Polsce: „Czterdzieści już dni, jak biją się w Polsce z Moskalami, a ściślej mówiąc i w Europie z fałszem, który tę straszną walkę przygotował. Kłamstwa długie i starannie pełnione zawsze o dniu naznaczonym strumieniami krwi wytryskują...”3/
1/ T. Torańska, Oni, Londyn 1985.
2/ A. Besançon, Les origines intellectuelles du leninisme, Paris 1977, s. 253–254.
3/ C.K. Norwid, Listy do Michała Kleczkowskiego, 6 III 1863.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz