Archonci 5
Współobywatele Ziemi,
Nadszedł czas, aby zdemaskować tajnych kontrolerów ludzkości. Zapewniam was, to nie jest spekulacja, oszustwo, czy wytwór imaginacji ludzkiej. Istoty te są realne i muszą być przedmiotem natychmiastowego poinformowania was, tak aby ludzkość mogła rozwinąć się na wyższy poziom egzystencji.
Mimo że te pasożyty nie są ludźmi, żywią się negatywną energią/emocjami ludzkimi. Nie jest jasne, kiedy te kosmiczne i amebo-podobne stwory pierwszy raz przybyły na ziemię, ale wiemy, że zostały odkryte przez szamanów w odmiennych stanach świadomości dawno temu i zostały niedawno zfotografowane. Powodem dla którego nie widzimy tych istot jest ich sygnatura energetyczna, która jest poza naszym normalnym wąskim zasięgiem widzenia w zakresie spektrum elektromagnetycznego. Co naukowcy nazywają „światłem widzialnym”.
Oto seria autentycznych, fotografii i innych obrazów w podczerwieni tych stworzeń:
foto NASA
Zdjęcie NASA z tego samego obiektu powiększone i wzmocnione.
Nie są to statki kosmiczne: są to istoty żywe, pionierzy dziedziny tych badań (w 1950) nazwali je „podniebnymi rybami”.
Przypadkowo, w 1968 roku, w odcinku Star Treka (stworzonym przez
domniemanego Masona 33 stopnia – Roddenbbery Mason Gene) promowano
ogromną wersję dokładnie takiego samego typu
nienasyconej(głodnej)-energii, ameby podobnej do stworzenia opisywanej w
niniejszej informacji prasowej.
Mr. Spock jest zdumiony nie tylko wielkością
tego stworzenia ale również ilością energii konsumowanej z jego
otoczenia, w tym ze Statku kosmicznego Enterprise i jego załogi. Jak
stwierdzono wcześniej, są to biologiczne istoty. Myślę o nich jak o
organicznych kondensatorach, które stale absorbują energię.
Obraz użyty w Star Trek jest tylko
mikroskopijną amebą, której kolor jest wzmocniony. Ale zwróć uwagę na
niesamowite geometryczne podobieństwo do zdjęcia z „podniebną rybą”,
„usta” ma jak otwór do posilania się.
Faktycznie, duże, ciemne, tłuste ryby, które
mogłyby latać były opisywane przez Carlosa Castanedę kiedy po raz
pierwszy uczył się jak widzieć te ukryte stworzenia (patrz fragment
poniżej) i informował, że są one w stanie wpływać na umysł ludzki. Ale
to jeszcze nie wszystko w tej niesamowitej opowieści.
Starożytne teksty gnostyckie z Egiptu, zwane
Nag Hammadi, opisują dwa rodzaje demonicznych obcych istot, które
najechały ziemię dawno temu, nazywali je Archonami. Pierwszy typ Archona
wygląda jak gad. Drugim typem jest wyglądający jak ludzki embrion … który
ma taki sam kształt i wygląd jak ” podniebna ryba” na zdjęciu.
Również w mojej nowej książce „Covert
Encounters in Washington, D.C.,” opisałem bardzo szczegółowo sposób w
jaki te demoniczne, obce istoty w tajemnicy manipulują umysłami
polityków i innych wpływowych osób w Waszyngtonie.
Niestety, teraz widzę, że aby posiąść ludzki
umysł nie można ograniczać się do wybranych jednostek rządzących tą
planetą. Jeśli rewelacje w fragmencie poniżej rozmowy to prawda wtedy,
każdy potencjalnie jest psychicznie manipulowany przez te stworzenia.
* * *
Zaczerpnięte z „Active Side of Infinity(Aktywna Strona Nieskończoności)” Carlosa Castanedy (str.217)
– To odpowiednia pora dnia na zrobienie
tego, o co cię proszę – rzekł. – Skupienie koniecznej uwagi zabierze ci
tylko chwilkę. Nie przestawaj, aż dostrzeżesz ten ulotny, czarny cień.
Rzeczywiście, dostrzegłem jakiś dziwny, ulotny, czarny cień na tle liści
drzew. Był to albo jeden cień, poruszający się w przód i w tył, albo
kilka, przesuwających się z lewa na prawo albo z prawa na lewo lub
prosto w górę. Jawiły mi się one jako grube czarne ryby, ogromne ryby.
Wyglądało to tak, jak gdyby w powietrzu latały gigantyczne mieczniki.
Widok ten pochłonął mnie całkowicie. W końcu zacząłem się go bać.
Zrobiło się za ciemno i nie widziałem już liści, ale ciągle widziałem te
ulotne, czarne cienie. – Co to jest, don Juanie? – zapytałem. –
Wszędzie dokoła dostrzegam ulotne, czarne cienie. – Ach, to właśnie
dziki wszechświat – odrzekł. – Niemierzalny, nieliniowy, wykraczający
poza sferę języka. Czarownicy starożytnego Meksyku byli pierwszymi,
którzy te ulotne cienie ujrzeli, więc zaczęli za nimi podążać. Widzieli
je tak, jak ty je teraz widzisz, i widzieli je jako energię w jej ruchu
we wszechświecie. I faktycznie udało im się odkryć coś
transcendentalnego. – Co takiego odkryli, don Juanie? – zapytałem. –
Odkryli, że mamy towarzysza na całe życie – powiedział tak dobitnie, jak
tylko potrafił. – Drapieżcę, który przybył z otchłani kosmosu i
zawładnął naszym życiem. Ludzie są jego więźniami. Ten drapieżca jest
naszym panem i władcą. Zrobił z nas potulne, bezradne baranki. Jeżeli
chcemy się zbuntować, bunt zostaje zdławiony. Jeżeli chcemy działać
niezależnie, rozkazuje nam, byśmy tego nie robili.Dokoła
nas było bardzo ciemno i to chyba zupełnie przytłumiło moją ekspresję.
Gdyby działo się to za dnia, śmiałbym się do rozpuku. W ciemności czułem
się bardzo nieswojo. – Ciemno, choć oko wykuł – odezwał się don Juan –
ale jeśli spojrzysz dokoła kątem oka, znów zobaczysz, jak dokoła nas
skaczą ulotne cienie.Miał rację.
Ciągle je widziałem. Od ich ruchu kręciło mi się w głowie. Don Juan
włączył światło; wszystko się rozwiało. – Tylko dzięki samodzielnym
staraniom dotarłeś do czegoś, co szamani starożytnego Meksyku nazywali
kwestią nad kwestiami – rzekł don Juan. – Tym razem cały czas owijałem
rzeczy w bawełnę, sugerując ci, że jesteśmy przez coś więzieni. I
rzeczywiście, coś nas więzi! Dla czarowników starożytnego Meksyku był to
fakt energetyczny. – Dlaczego ten drapieżca zawładnął nami w sposób, o
jakim mi mówiłeś, don Juanie? – zapytałem. – Musi istnieć jakieś
logiczne wytłumaczenie. – Jest wytłumaczenie – odparł don Juan – i to
najprostsze na świecie. Zawładnęli nami, ponieważ jesteśmy ich
pożywieniem, i uciskają nas bezlitośnie, ponieważ utrzymujemy ich przy
życiu. My hodujemy kurczęta na kurzych fermach, gallineros, drapieżcy
zaś hodują nas na ludzkich fermach, humaneros. Dlatego zawsze mają co
jeść. Poczułem, że gwałtownie kręcę głową na boki. Nie potrafiłem
wyrazić swego głębokiego zaniepokojenia i niezadowolenia, ale moje ciało
zaczęło się poruszać, by dać upust tym uczuciom. Trząsłem się cały, od
włosów na głowie po czubki palców stóp, zupełnie bezwolnie. – Nie, nie,
nie, nie – usłyszałem swój głos. – To absurd, don Juanie. To, co mówisz,
jest potworne. To po prostu nie może być prawda, ani dla czarowników,
ani dla przeciętnych ludzi, ani dla nikogo. – Dlaczego nie? – zapytał
chłodno don Juan. – Dlaczego nie? Bo cię to doprowadza do szału? – Tak,
doprowadza mnie to do szału – odparłem sucho. – Twoje sugestie są
potworne!
– No cóż – powiedział – nie wysłuchałeś jeszcze wszystkich moich sugestii. Poczekaj chwilkę i potem oceń, co na ten temat sądzić. Zaraz dostaniesz się w prawdziwą nawałnicę. To znaczy, że twój umysł zostanie wystawiony na zmasowany atak, a ty nie będziesz mógł się poddać i sobie pójść, bo jesteś w pułapce. Nie dlatego, że cię uwięziłem, ale dlatego, że coś ukryte głęboko w tobie nie pozwoli ci odejść, choć jakaś część ciebie po prostu wpadnie w szał. Tak więc, przygotuj się!
Czułem, że mam w sobie coś z masochisty. Don Juan miał rację. Nie wyszedłbym z jego domu za nic na świecie. Mimo to jednak ani trochę mi się nie podobały brednie, które wygadywał. – Chcę przemówić do twojego analitycznego umysłu – rzekł don Juan. – Zastanów się przez chwilę, a potem mi powiedz, jak byś wytłumaczył sprzeczność pomiędzy inteligencją człowieka-inżyniera i głupotą jego przekonań albo głupotą jego pełnego sprzeczności zachowania. Czarownicy są przekonani, że to drapieżcy dali nam przekonania, nasze pojęcia dobra i zła, nasze prawa społeczne. To oni stworzyli nasze nadzieje i oczekiwania, sny o powodzeniu i myśli o porażce. Dali nam pożądanie, chciwość i tchórzostwo. To przez drapieżców jesteśmy tak zadowoleni z siebie, schematyczni i egoistyczni. – Ale jak można tego dokonać, don Juanie? – zapytałem, jakby bardziej jeszcze rozeźlony tym, co mówi. – Szepcą nam to wszystko do ucha, kiedy śpimy? – Nie, nie robią tego w ten sposób. To idiotyczny pomysł! – odparł z uśmiechem. – Są nieskończenie skuteczniejsi i bardziej zorganizowani, niż ci się zdaje. Aby zapewnić sobie naszego posłuszeństwo, uległość i słabość, drapieżcy wykonali fantastyczne posunięcie – fantastyczne, oczywiście, z punktu widzenia strategii wojennej, a przerażające z punktu widzenia tych, przeciwko którym zostało skierowane. Oddali nam swój umysł! Słyszysz, co mówię? Drapieżcy oddają nam swój umysł, który staje się naszym umysłem. Umysł drapieżców jest barokowy, pełen sprzeczności, posępny, przepełniony obawą przed zdemaskowaniem, które może nastąpić lada chwila. Wiem, że choć nigdy nie cierpiałeś głodu – ciągnął – odczuwasz niepokój związany z jedzeniem, który nie jest niczym innym, jak niepokojem drapieżcy, że w każdej chwili jego posunięcie zostanie odkryte i zabraknie mu pożywienia. Poprzez umysł, który w końcu jest ich umysłem, drapieżcy wtłaczają w życie ludzi wszystko, co im pasuje. W ten sposób zapewniają sobie pewne bezpieczeństwo, które niczym bufor neutralizuje nieco ich strach. – To nie o to chodzi, don Juanie, że nie mogę przyjąć tego ot tak – powiedziałem. – Mógłbym to zrobić, ale jest w tym coś tak ohydnego, że mnie po prostu odrzuca. Zmusza mnie do zajęcia w tej sprawie stanowiska oponenta. Jeżeli to prawda, że nas zjadają, jak to się odbywa? Na twarzy don Juana malował się szeroki uśmiech. Był zadowolony jak wszyscy diabli. Wyjaśnił mi, że czarownicy widzą niemowlęta jako dziwne, świetliste kule energii, pokryte od samej góry do samego dołu czymś w rodzaju lśniącej otoczki, przypominającej plastykową pokrywę, ciasno dopasowaną do ich kokonu energii. Powiedział, że to właśnie ta lśniąca otoczka świadomości stanowi pożywienie drapieżców i że do czasu osiągnięcia przez człowieka dorosłości pozostaje z niej jedynie wąski strzęp, który biegnie od podłoża do czubków palców u stóp. Strzęp ten pozwala ludzkości zaledwie na przeżycie, ale nic ponadto. Zupełnie jak we śnie słyszałem, jak don Juan Matus wyjaśnia mi, że o ile mu wiadomo, człowiek jest jedynym gatunkiem istot, u którego lśniąca otoczka świadomości leży poza tym świetlistym kokonem. Dlatego też jest łatwą zdobyczą dla świadomości innego rzędu, takiej jak ciężka świadomość drapieżcy. Następnie powiedział coś, co zdruzgotało mnie doszczętnie. Stwierdził, że ów wąski strzęp świadomości stanowi samo centrum autorefleksji, w której człowiek nieuleczalnie się pogrążył. Grając na naszej autorefleksji, która jest jedynym ocalałym punktem świadomości, drapieżcy tworzą rozbłyski świadomości, które następnie bezwzględnie pożerają. Podsuwają nam idiotyczne problemy, które wymuszają powstanie tych rozbłysków świadomości, i w ten sposób utrzymują nas przy życiu, żeby później móc się odżywiać owymi energetycznymi rozbłyskami powstałymi dzięki naszym niby-problemom. Musiało być coś w tym, co mówił don Juan; byłem w tym momencie tak zdruzgotany, że najzwyczajniej w świecie zrobiło mi się niedobrze. Po chwili, wystarczająco długiej, bym zdążył dojść do siebie, zapytałem go: – Ale dlaczego czarownicy starożytnego Meksyku i współcześni czarownicy nic z tym nie robią, choć widzą drapieżców? – Ani ty, ani ja nic nie możemy z tym zrobić – odrzekł don Juan poważnym, smutnym głosem. – Jedyne, co nam pozostaje, to poddać się dyscyplinie, dzięki której w końcu nie będą mogli nas tknąć. Jak chcesz wymagać od innych, by wzięli na siebie taki trud? Wyśmieją cię i wyszydzą, a co bardziej agresywni dadzą ci taki wpierdol, że popamiętasz. I zasadniczo nie dlatego, żeby nie chcieli ci wierzyć. Głęboko w każdym człowieku tkwi atawistyczna, intuicyjna świadomość istnienia drapieżców. Mój analityczny umysł podnosił się i opadał niczym jo-jo. Puszczał mnie i wracał, puszczał i znowu wracał. Twierdzenia don Juana były po prostu niedorzeczne, niewiarygodne, a jednocześnie tak niezwykle sensowne i proste. Tłumaczyły każdą sprzeczność ludzkiego zachowania, która tylko przyszła mi na myśl. Ale jakżeż można było traktować to wszystko poważnie? Don Juan wpychał mnie pod lawinę, która mogła pochłonąć mnie na zawsze. Uderzyła we mnie kolejna fala poczucia zagrożenia. Choć nie ja byłem jego źródłem, było ono jednak ze mną związane. Don Juan coś ze mną robił, coś niejawnie dobrego i potwornie złego zarazem. Odczuwałem to jako próbę przecięcia cienkiej warstewki czegoś, czym byłem jakby oklejony. Jego oczy wpatrywały się we mnie nieruchomo. Odwrócił wzrok i zaczął mówić, nie patrząc już w moją stronę. – Jeżeli tylko kiedyś zaczną cię niebezpiecznie trapić jakieś wątpliwości – powiedział – zareaguj pragmatycznie. Wyłącz światło. Przeniknij ciemność; przekonaj się, co dostrzegasz. Wstał, żeby wyłączyć światło. Powstrzymałem go. – Nie, nie, don Juanie – odezwałem się – nie wyłączaj światła. Wszystko w porządku. Czułem w tamtej chwili bardzo niezwyczajny jak na mnie strach przed ciemnością. Na samą myśl o niej zaczynałem ciężko dyszeć. Nie miałem wątpliwości, że intuicyjnie coś sobie uświadamiam, ale nie śmiałem tego dotknąć ani w pełni sobie uzmysłowić, za żadne skarby tego świata! – Dostrzegłeś ulotne cienie na tle drzew – powiedział don Juan, siadając z powrotem na swoim krześle. – To bardzo dobrze. Chciałbym, żebyś zobaczył je w tym pokoju. Nie będziesz niczego widział. Będziesz zaledwie wychwytywał ulotne obrazy. Na to masz dość energii. Obawiałem się, że don Juan i tak wstanie i zgasi światło; tak też zrobił. Dwie sekundy później darłem się na całe gardło. Nie dość, że faktycznie kątem oka dostrzegłem owe ulotne obrazy, to jeszcze usłyszałem, jak brzęczą mi koło ucha. Don Juan skręcał się ze śmiechu, włączywszy na powrót lampę. – Ależ ten gość ma temperament! – orzekł. – Z jednej strony totalny sceptyk, a z drugiej totalny pragmatyk. Będziesz musiał sobie zaaranżować tę wewnętrzną walkę. Inaczej napuchniesz jak wielka ropucha i w końcu strzelisz. Coraz głębiej wbijał mi szpilę. – Czarownicy starożytnego Meksyku – powiedział – widzieli drapieżcę. Nazwali go latawcem, bo skacze w powietrzu. Nie jest to urzekający widok. To wielki cień, mroczny i nieprzenikniony, czarny cień, który w podskokach przemieszcza się w powietrzu. Potem ląduje płasko na ziemi. Czarowników starożytnego Meksyku niezwykle nurtowało pytanie, kiedy pojawił się on na Ziemi. Rozumowali tak, że człowiek w pewnym okresie musiał być istotą doskonałą, obdarzoną fenomenalnym wglądem, zdolnym do takich wyczynów percepcji, że dziś są one przedmiotem legend. A potem wszystko jakby zniknęło i oto mamy obecnie człowieka uśpionego.Chciałem się rozgniewać, nazwać go paranoikiem, ale gdzieś zniknęło to poczucie prawa do słusznego gniewu, które zawsze miałem. Coś we mnie wyrosło ponad poziom, na którym zawsze zadawałem sobie ulubione pytanie: “A co, jeśli wszystko to, co mówi, jest prawdą?” Wtedy, tamtej nocy, kiedy ze mną rozmawiał, w głębi mego serca czułem, że wszystko, co mówi, jest prawdą; jednocześnie jednak równie silne było przekonanie, że wszystko, co mówi, to czysty absurd. – Co ty opowiadasz, don Juanie? – zapytałem słabo. Gardło miałem ściśnięte. Z trudem oddychałem. – Opowiadam, że naszym przeciwnikiem nie jest zwykły drapieżca. Jest bardzo przemyślny i zorganizowany. Metodycznie przestrzega planu, który czyni z nas istoty bezużyteczne. Człowiek, istota magiczna, nie jest już magiczny. Jest zwykłym kawałkiem mięsa. Człowiekowi nie pozostały już żadne marzenia oprócz marzeń zwierzęcia hodowanego dla mięsa: marzeń wyświechtanych, konwencjonalnych i kretyńskich. Słowa don Juana wywoływały we mnie dziwną fizyczną reakcję, podobną do mdłości. Czułem się znów tak, jakbym miał za chwilę zwymiotować. Ale źródłem nudności były najgłębsze pokłady mojej istoty, sam szpik kości. Zacząłem konwulsyjnie drżeć. Don Juan potrząsnął mnie mocno za ramiona. Poczułem, jak szyja mi się trzęsie pod wpływem jego uścisku. Uspokoiłem się od razu. Odzyskałem nieco kontroli nad sobą. – Ten drapieżca – powiedział don Juan – który jest, rzecz jasna, istotą nieorganiczną, nie jest dla nas tak całkowicie niewidzialny jak inne istoty nieorganiczne. Myślę, że jako dzieci go widzimy; jest to dla nas jednak tak przerażający widok, że nawet nic chcemy o tym myśleć. Dzieci, rzecz jasna, czasem się upierają i chcą zwrócić na niego baczniejszą uwagę, lecz wszyscy dokoła zniechęcają je do tego. Jedyną alternatywą dla ludzkości – ciągnął – jest dyscyplina. Dyscyplina to jedyny środek zaradczy. Ale gdy mówię o dyscyplinie, nie chodzi mi o jakieś ascetyczne praktyki. Nie chodzi mi o to, żeby wstawać o piątej trzydzieści każdego ranka i polewać się zimną wodą aż do zsinienia. Poprzez dyscyplinę czarownicy rozumieją umiejętność niewzruszonego stawiania czoła przeciwnościom losu, których nie braliśmy pod uwagę w naszych oczekiwaniach. Dla nich dyscyplina jest sztuką: sztuką stawiania czoła nieskończoności bez mrugnięcia okiem i to nie dlatego, że są oni silni i twardzi, lecz dlatego, że przepełnia ich nabożna cześć.– W jaki sposób dyscyplina czarowników może być środkiem zaradczym? – zapytałem. – Czarownicy powiadają, że dyscyplina sprawia, iż lśniąca otoczka świadomości staje się dla latawca niesmaczna – odparł don Juan, bacznie wpatrując się w moją twarz, jakby szukał w niej jakichś oznak niedowierzania. – Efekt jest taki, że drapieżcy są zdezorientowani. Lśniąca otoczka świadomości, która jest niejadalna, nie mieści się, jak sądzę, w ich systemie poznawczym. Zdezorientowani, nie mają innego wyjścia, jak tylko odstąpić od swych nikczemnych zamiarów.Jeżeli drapieżcy nie będą przez jakiś czas zjadać naszej lśniącej otoczki świadomości – ciągnął – ta będzie dalej rosnąć. Upraszczając tę kwestię maksymalnie, mogę powiedzieć tak, że czarownicy, dzięki zachowywaniu dyscypliny, odpychają drapieżców wystarczająco długo, by ich lśniąca otoczka świadomości rozrosła się powyżej poziomu palców stóp. Kiedy już przekroczy ten poziom, urasta z powrotem do pierwotnych rozmiarów. Czarownicy starożytnego Meksyku mawiali, że lśniąca otoczka świadomości jest jak drzewo. Jeżeli go nie przycinać, rozrasta się do naturalnych rozmiarów i osiąga naturalną gęstość. Gdy świadomość osiąga poziomy ponad poziomem palców stóp, jej fenomenalne wyczyny stają się oczywistością. Wspaniała sztuczka dawnych czarowników – ciągnął don Juan – polegała na obciążeniu umysłu latawca dyscypliną. Stwierdzili oni, że jeśli narzucić umysłowi latawca wewnętrzną ciszę, wówczas obca instalacja się rozprasza; daje to każdemu, kto wykonuje ten manewr, absolutną pewność zewnętrznego pochodzenia umysłu. Obca instalacja powraca, tego możesz być pewien, ale już nie tak silna, i tak oto rozpoczyna się proces, w którym rozpraszanie umysłu latawca staje się zabiegiem rutynowym; proces ten trwa tak długo, aż pewnego dnia umysł latawca rozprasza się na dobre. Smutny to dzień, doprawdy! Od tego dnia będziesz musiał się opierać na własnej inwencji, która jest bliska zeru. Nie będzie już nikogo, kto by ci powiedział, co masz robić. Nie będzie już żadnego zewnętrznego umysłu, który mógłby ci dyktować kretyństwa, do których zostałeś przyzwyczajony. Mój nauczyciel, nagual Julian, zawsze przestrzegał wszystkich swoich uczniów – kontynuował don Juan – że jest to najcięższy dzień w życiu czarownika, ponieważ prawdziwy umysł – ten, który należy do nas, łączna suma wszystkiego, czego doświadczyliśmy – po trwającym całe życie poddaństwie, jest nieśmiały, niepewny i nie można na nim polegać. Osobiście powiedziałbym, że dla czarownika prawdziwa bitwa rozpoczyna się dopiero w tym momencie. Cała reszta to tylko przygotowania. Byłem naprawdę głęboko poruszony. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej, a z drugiej strony coś dziwnego gdzieś w głębi mnie głośno się domagało, bym się nie odzywał, podsuwając mi myśl o mrocznym finale całej sprawy i karze – czymś w rodzaju boskiego gniewu, który mnie dosięgnie za grzebanie przy czymś, co sam Bóg okrył tajemnicą. Musiałem się zdobyć na ogromny wysiłek, żeby przechylić szalę zwycięstwa na korzyść mojej ciekawości. – Co… co… co znaczy – usłyszałem własne słowa – obciążanie umysłu latawca? – Dyscyplina niesamowicie obciąża obcy umysł – odrzekł. – Tak więc, dzięki niej czarownicy przełamuj ą obcą instalację. Jego słowa mnie przygniotły. Byłem przekonany, że albo don Juan kwalifikuje się do zakładu zamkniętego, albo mówi mi coś tak potwornie niesamowitego, że to we mnie wszystko zamiera. Zauważyłem jednak, jak szybko wykrzesałem z siebie dość energii, by sprzeciwić się wszystkiemu, co powiedział. Po chwili paniki zacząłem się śmiać, zupełnie jakby don Juan opowiedział jakiś dowcip. Usłyszałem nawet, jak mówię: – Don Juanie, don Juanie, jesteś niepoprawny! Rozumiał chyba wszystko, co się we mnie działo. Kiwał głową na boki i wznosił oczy w górę w geście udawanej rozpaczy.– Jestem tak niepoprawny – powiedział – że zaraz zafunduję umysłowi latawca, który w sobie nosisz, jeszcze jeden wstrząs. Wyjawię ci jeden z najbardziej niesamowitych sekretów magii. Opiszę ci odkrycie, którego weryfikacja i uporządkowanie zajęła czarownikom tysiące lat. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się złowrogo. – Umysł latawca rozprasza się na zawsze – powiedział – kiedy czarownikowi uda się pochwycić wibrującą siłę, która utrzymuje w jednej całości skupisko naszych pól energii. Jeżeli utrzymają w tym uchwycie dostatecznie długo, umysł latawca zostaje pokonany i się rozprasza. I to właśnie zaraz zrobisz: uchwycisz się energii, która utrzymuje nas w jednej całości.Zareagowałem na to w tak niewytłumaczalny sposób, że aż trudno to sobie wyobrazić. Coś we mnie zadrżało, zupełnie jakby pod wpływem silnego wstrząsu. Ogarnął mnie niezrozumiały strach, który natychmiast skojarzyłem z moim religijnym wychowaniem. Don Juan zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. – Boisz się gniewu boskiego, co? – odezwał się. – Bądź spokojny, to nie twój strach. To strach latawca, bo on wie, że zrobisz dokładnie to, co ci każę. Jego słowa wcale mnie nie uspokoiły. Poczułem się jeszcze gorzej. Ogarnęły mnie mimowolne, konwulsyjne drgawki i nie było żadnego sposobu, by je opanować. – Nie martw się – powiedział spokojnie don Juan. – Wiem z doświadczenia, że te ataki bardzo szybko tracą na sile. Umysłu latawca nie stać nawet na odrobinę koncentracji. Po chwili wszystko ustało, tak jak przepowiedział don Juan. Słowo “oszołomiony” w odniesieniu do mojego stanu w tamtym momencie byłoby eufemizmem. Po raz pierwszy w życiu, z don Juanem czy bez, naprawdę nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje. Chciałem wstać z krzesła i przejść się, ale paraliżował mnie śmiertelny strach. Byłem wypełniony racjonalnymi sądami, a jednocześnie przepełniał mnie infantylny strach. Zacząłem głęboko oddychać, a całe moje ciało pokrył zimny pot. W jakiś sposób moje oczy otwarły się na potworny widok: gdziekolwiek się obróciłem, skakały czarne, ulotne cienie. Przymknąłem powieki i oparłem głowę na oparciu krzesła. – Nie wiem, dokąd teraz pójść, don Juanie – odezwałem się. – Dzisiaj naprawdę ci się udało zupełnie
poplątać moje ścieżki. – Rozdziera cię wewnętrzna walka – powiedział don Juan. – Głęboko w środku wiesz, że nie jesteś w stanie odrzucić przyzwolenia na to, by nieodłączna część ciebie, twoja lśniąca otoczka świadomości, stała się w niepojęty sposób źródłem pożywienia dla istot o niepojętej dla nas naturze. A inna część ciebie będzie się temu przeciwstawiać całą swoją mocą. Przewrót czarowników – ciągnął – polega na tym, że odmówili oni honorowania umów, w których nie byli stroną. Nikt mnie nigdy nie pytał o to, czy nie zgodziłbym się zostać pożarty przez istoty o odmiennym rodzaju świadomości. Moi rodzice po prostu wprowadzili mnie na ten świat po to tylko, bym został czyimś pożywieniem, tak samo jak i oni – koniec, kropka. Don Juan wstał z krzesła i rozprostował ręce i nogi. – Siedzieliśmy kilka godzin. Czas wejść do domu. Ja coś zjem. Chcesz zjeść ze mną? Odmówiłem. Miałem rozstrojony żołądek. – Myślę, że najlepiej zrobisz, jak się położysz spać – powiedział. – Ta nawałnica nieźle cię sponiewierała. Nie potrzebowałem dodatkowej zachęty. Zwaliłem się na swoje łóżko i zasnąłem jak zabity. Po powrocie do domu, z biegiem czasu, idea latawców stała się jedną z największych obsesji mojego życia. Doszedłem do takiego punktu, że czułem, iż don Juan miał w tej materii absolutną rację. Bez względu na to, jak bardzo się starałem, nie udawało mi się podważyć jego logiki. Im więcej o tym myślałem, im więcej rozmawiałem z samym sobą i innymi ludźmi, im więcej samego siebie i innych obserwowałem, tym silniejsze było moje przekonanie, że coś czyni z nas istoty niezdolne do jakiegokolwiek działania, jakiejkolwiek relacji i jakiejkolwiek myśli, która nie ogniskowałaby się na ,ja”. Moje troski, podobnie jak troski każdego, kogo znałem lub z kim rozmawiałem, koncentrowały się właśnie na tym. Ponieważ nie umiałem znaleźć wytłumaczenia tak uniwersalnej homogeniczności, byłem przekonany, że tok rozumowania don Juana jest najbardziej odpowiednim sposobem objaśnienia tego fenomenu. Poświęciłem się głębszej analizie literatury dotyczącej mitów i legend. Uświadomiłem sobie wówczas coś, czego nigdy wcześniej nie odczuwałem: każda z przeczytanych przeze mnie książek była interpretacją mitów i legend. Przez każdą z nich przemawiał ten sam, homogeniczny umysł. Style były odmienne, lecz ukryty pod warstwą słów zamiar jednakowy: pomimo tego, że temat pracy dotyczył czegoś tak abstrakcyjnego jak mity i legendy, autorowi zawsze udało się zawrzeć w niej jakieś opinie o sobie. Celem każdej z tych książek nie było omówienie rzeczonego tematu; była nim autoreklama. Nigdy wcześniej sobie tego nie uświadamiałem. Przypisywałem moją reakcję wpływowi don Juana. Pytanie, które sobie stawiałem, brzmiało tak: czy to on wpływa na mnie tak, że coś takiego dostrzegam, czy też rzeczywiście istnieje jakiś obcy umysł, który dyktuje wszelkie nasze poczynania? Siłą rzeczy odruchowo znów popadłem w negację, i niczym wariat zacząłem po kolei przechodzić od negacji do akceptacji i tak w kółko. Coś we mnie wiedziało, że bez względu na to, do czego pije don Juan, jest to fakt energetyczny; jednak inny wewnętrzny głos mówił, że to wszystko brednie. Wynikiem tych wewnętrznych zmagań były bardzo złe przeczucia, wrażenie, że zawisło nade mną wielkie niebezpieczeństwo. Przeprowadziłem szeroko zakrojone badania, poszukując śladów koncepcji latawców w innych kulturach, ale nigdzie nie udało mi się znaleźć żadnej wzmianki na ten temat. Wyglądało na to, że don Juan jest jedynym źródłem informacji w tej materii. Kiedy zobaczyłem się z nim następnym razem, natychmiast przeszedłem do tematu. – Robiłem, co mogłem, by podejść do tego zagadnienia racjonalnie – powiedziałem – ale nie mogę. Są takie chwile, kiedy absolutnie się z tobą zgadzam w kwestii drapieżców. – Skup swoją uwagę na ulotnych cieniach, które obecnie widzisz – odrzekł don Juan z uśmiechem. Powiedziałem mu, że owe ulotne cienie staną się końcem mojego racjonalnego życia. Widziałem je wszędzie. Od czasu gdy wyszedłem wówczas z jego domu, nie byłem w stanie zasnąć po ciemku. Spanie przy włączonym świetle w ogóle mi nie przeszkadzało. Jednak z chwilą gdy je gasiłem, wszystko dokoła mnie zaczynało skakać. Nigdy nie dostrzegałem kompletnych postaci ani kształtów. Widziałem jedynie ulotne, czarne cienie. – Umysł latawca jeszcze cię nie puścił – rzekł don Juan. – Został ciężko ranny. Robi wszystko, by zreorganizować swoją relację z tobą. Ale coś w tobie zostało na zawsze przerwane. Latawiec o tym wie. Prawdziwe niebezpieczeństwo leży w tym, że umysł latawca może zwyciężyć, doprowadzając cię do wyczerpania i zmuszając do zarzucenia dalszej walki, jeśli dobrze rozegra kartę sprzeczności pomiędzy tym, co on ci mówi, i tym, co ja ci mówię. Bo widzisz, umysł latawca nie ma konkurencji – ciągnął dalej don Juan. – Kiedy coś orzeka, zgadza się z własnym zdaniem i każe ci wierzyć, że zrobiłeś coś wartościowego. Umysł latawca powie ci, że to, co ci mówi Juan Matus, to wierutne bzdury, po czym ten sam umysł zgodzi się ze swym własnym stwierdzeniem. A ty powiesz: “Tak, oczywiście, że to bzdury”. W taki właśnie sposób zostajemy pokonani. Latawce są niezbędnym elementem wszechświata – ciągnął – i należy je traktować tak, jak na to zasługują – jako istoty potworne i budzące grozę. Dzięki nim wszechświat wystawia nas na próbę. Jesteśmy energetycznymi sondami, stworzonymi przez wszechświat – mówił dalej, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności – a ponieważ posiadamy energię obdarzoną świadomością, jesteśmy środkiem, dzięki któremu wszechświat staje się świadom samego siebie. Latawce to nieprzebłagani rywale. Tylko tak można ich postrzegać. Jeśli nam się uda, wszechświat pozwoli nam trwać dalej.
– No cóż – powiedział – nie wysłuchałeś jeszcze wszystkich moich sugestii. Poczekaj chwilkę i potem oceń, co na ten temat sądzić. Zaraz dostaniesz się w prawdziwą nawałnicę. To znaczy, że twój umysł zostanie wystawiony na zmasowany atak, a ty nie będziesz mógł się poddać i sobie pójść, bo jesteś w pułapce. Nie dlatego, że cię uwięziłem, ale dlatego, że coś ukryte głęboko w tobie nie pozwoli ci odejść, choć jakaś część ciebie po prostu wpadnie w szał. Tak więc, przygotuj się!
Czułem, że mam w sobie coś z masochisty. Don Juan miał rację. Nie wyszedłbym z jego domu za nic na świecie. Mimo to jednak ani trochę mi się nie podobały brednie, które wygadywał. – Chcę przemówić do twojego analitycznego umysłu – rzekł don Juan. – Zastanów się przez chwilę, a potem mi powiedz, jak byś wytłumaczył sprzeczność pomiędzy inteligencją człowieka-inżyniera i głupotą jego przekonań albo głupotą jego pełnego sprzeczności zachowania. Czarownicy są przekonani, że to drapieżcy dali nam przekonania, nasze pojęcia dobra i zła, nasze prawa społeczne. To oni stworzyli nasze nadzieje i oczekiwania, sny o powodzeniu i myśli o porażce. Dali nam pożądanie, chciwość i tchórzostwo. To przez drapieżców jesteśmy tak zadowoleni z siebie, schematyczni i egoistyczni. – Ale jak można tego dokonać, don Juanie? – zapytałem, jakby bardziej jeszcze rozeźlony tym, co mówi. – Szepcą nam to wszystko do ucha, kiedy śpimy? – Nie, nie robią tego w ten sposób. To idiotyczny pomysł! – odparł z uśmiechem. – Są nieskończenie skuteczniejsi i bardziej zorganizowani, niż ci się zdaje. Aby zapewnić sobie naszego posłuszeństwo, uległość i słabość, drapieżcy wykonali fantastyczne posunięcie – fantastyczne, oczywiście, z punktu widzenia strategii wojennej, a przerażające z punktu widzenia tych, przeciwko którym zostało skierowane. Oddali nam swój umysł! Słyszysz, co mówię? Drapieżcy oddają nam swój umysł, który staje się naszym umysłem. Umysł drapieżców jest barokowy, pełen sprzeczności, posępny, przepełniony obawą przed zdemaskowaniem, które może nastąpić lada chwila. Wiem, że choć nigdy nie cierpiałeś głodu – ciągnął – odczuwasz niepokój związany z jedzeniem, który nie jest niczym innym, jak niepokojem drapieżcy, że w każdej chwili jego posunięcie zostanie odkryte i zabraknie mu pożywienia. Poprzez umysł, który w końcu jest ich umysłem, drapieżcy wtłaczają w życie ludzi wszystko, co im pasuje. W ten sposób zapewniają sobie pewne bezpieczeństwo, które niczym bufor neutralizuje nieco ich strach. – To nie o to chodzi, don Juanie, że nie mogę przyjąć tego ot tak – powiedziałem. – Mógłbym to zrobić, ale jest w tym coś tak ohydnego, że mnie po prostu odrzuca. Zmusza mnie do zajęcia w tej sprawie stanowiska oponenta. Jeżeli to prawda, że nas zjadają, jak to się odbywa? Na twarzy don Juana malował się szeroki uśmiech. Był zadowolony jak wszyscy diabli. Wyjaśnił mi, że czarownicy widzą niemowlęta jako dziwne, świetliste kule energii, pokryte od samej góry do samego dołu czymś w rodzaju lśniącej otoczki, przypominającej plastykową pokrywę, ciasno dopasowaną do ich kokonu energii. Powiedział, że to właśnie ta lśniąca otoczka świadomości stanowi pożywienie drapieżców i że do czasu osiągnięcia przez człowieka dorosłości pozostaje z niej jedynie wąski strzęp, który biegnie od podłoża do czubków palców u stóp. Strzęp ten pozwala ludzkości zaledwie na przeżycie, ale nic ponadto. Zupełnie jak we śnie słyszałem, jak don Juan Matus wyjaśnia mi, że o ile mu wiadomo, człowiek jest jedynym gatunkiem istot, u którego lśniąca otoczka świadomości leży poza tym świetlistym kokonem. Dlatego też jest łatwą zdobyczą dla świadomości innego rzędu, takiej jak ciężka świadomość drapieżcy. Następnie powiedział coś, co zdruzgotało mnie doszczętnie. Stwierdził, że ów wąski strzęp świadomości stanowi samo centrum autorefleksji, w której człowiek nieuleczalnie się pogrążył. Grając na naszej autorefleksji, która jest jedynym ocalałym punktem świadomości, drapieżcy tworzą rozbłyski świadomości, które następnie bezwzględnie pożerają. Podsuwają nam idiotyczne problemy, które wymuszają powstanie tych rozbłysków świadomości, i w ten sposób utrzymują nas przy życiu, żeby później móc się odżywiać owymi energetycznymi rozbłyskami powstałymi dzięki naszym niby-problemom. Musiało być coś w tym, co mówił don Juan; byłem w tym momencie tak zdruzgotany, że najzwyczajniej w świecie zrobiło mi się niedobrze. Po chwili, wystarczająco długiej, bym zdążył dojść do siebie, zapytałem go: – Ale dlaczego czarownicy starożytnego Meksyku i współcześni czarownicy nic z tym nie robią, choć widzą drapieżców? – Ani ty, ani ja nic nie możemy z tym zrobić – odrzekł don Juan poważnym, smutnym głosem. – Jedyne, co nam pozostaje, to poddać się dyscyplinie, dzięki której w końcu nie będą mogli nas tknąć. Jak chcesz wymagać od innych, by wzięli na siebie taki trud? Wyśmieją cię i wyszydzą, a co bardziej agresywni dadzą ci taki wpierdol, że popamiętasz. I zasadniczo nie dlatego, żeby nie chcieli ci wierzyć. Głęboko w każdym człowieku tkwi atawistyczna, intuicyjna świadomość istnienia drapieżców. Mój analityczny umysł podnosił się i opadał niczym jo-jo. Puszczał mnie i wracał, puszczał i znowu wracał. Twierdzenia don Juana były po prostu niedorzeczne, niewiarygodne, a jednocześnie tak niezwykle sensowne i proste. Tłumaczyły każdą sprzeczność ludzkiego zachowania, która tylko przyszła mi na myśl. Ale jakżeż można było traktować to wszystko poważnie? Don Juan wpychał mnie pod lawinę, która mogła pochłonąć mnie na zawsze. Uderzyła we mnie kolejna fala poczucia zagrożenia. Choć nie ja byłem jego źródłem, było ono jednak ze mną związane. Don Juan coś ze mną robił, coś niejawnie dobrego i potwornie złego zarazem. Odczuwałem to jako próbę przecięcia cienkiej warstewki czegoś, czym byłem jakby oklejony. Jego oczy wpatrywały się we mnie nieruchomo. Odwrócił wzrok i zaczął mówić, nie patrząc już w moją stronę. – Jeżeli tylko kiedyś zaczną cię niebezpiecznie trapić jakieś wątpliwości – powiedział – zareaguj pragmatycznie. Wyłącz światło. Przeniknij ciemność; przekonaj się, co dostrzegasz. Wstał, żeby wyłączyć światło. Powstrzymałem go. – Nie, nie, don Juanie – odezwałem się – nie wyłączaj światła. Wszystko w porządku. Czułem w tamtej chwili bardzo niezwyczajny jak na mnie strach przed ciemnością. Na samą myśl o niej zaczynałem ciężko dyszeć. Nie miałem wątpliwości, że intuicyjnie coś sobie uświadamiam, ale nie śmiałem tego dotknąć ani w pełni sobie uzmysłowić, za żadne skarby tego świata! – Dostrzegłeś ulotne cienie na tle drzew – powiedział don Juan, siadając z powrotem na swoim krześle. – To bardzo dobrze. Chciałbym, żebyś zobaczył je w tym pokoju. Nie będziesz niczego widział. Będziesz zaledwie wychwytywał ulotne obrazy. Na to masz dość energii. Obawiałem się, że don Juan i tak wstanie i zgasi światło; tak też zrobił. Dwie sekundy później darłem się na całe gardło. Nie dość, że faktycznie kątem oka dostrzegłem owe ulotne obrazy, to jeszcze usłyszałem, jak brzęczą mi koło ucha. Don Juan skręcał się ze śmiechu, włączywszy na powrót lampę. – Ależ ten gość ma temperament! – orzekł. – Z jednej strony totalny sceptyk, a z drugiej totalny pragmatyk. Będziesz musiał sobie zaaranżować tę wewnętrzną walkę. Inaczej napuchniesz jak wielka ropucha i w końcu strzelisz. Coraz głębiej wbijał mi szpilę. – Czarownicy starożytnego Meksyku – powiedział – widzieli drapieżcę. Nazwali go latawcem, bo skacze w powietrzu. Nie jest to urzekający widok. To wielki cień, mroczny i nieprzenikniony, czarny cień, który w podskokach przemieszcza się w powietrzu. Potem ląduje płasko na ziemi. Czarowników starożytnego Meksyku niezwykle nurtowało pytanie, kiedy pojawił się on na Ziemi. Rozumowali tak, że człowiek w pewnym okresie musiał być istotą doskonałą, obdarzoną fenomenalnym wglądem, zdolnym do takich wyczynów percepcji, że dziś są one przedmiotem legend. A potem wszystko jakby zniknęło i oto mamy obecnie człowieka uśpionego.Chciałem się rozgniewać, nazwać go paranoikiem, ale gdzieś zniknęło to poczucie prawa do słusznego gniewu, które zawsze miałem. Coś we mnie wyrosło ponad poziom, na którym zawsze zadawałem sobie ulubione pytanie: “A co, jeśli wszystko to, co mówi, jest prawdą?” Wtedy, tamtej nocy, kiedy ze mną rozmawiał, w głębi mego serca czułem, że wszystko, co mówi, jest prawdą; jednocześnie jednak równie silne było przekonanie, że wszystko, co mówi, to czysty absurd. – Co ty opowiadasz, don Juanie? – zapytałem słabo. Gardło miałem ściśnięte. Z trudem oddychałem. – Opowiadam, że naszym przeciwnikiem nie jest zwykły drapieżca. Jest bardzo przemyślny i zorganizowany. Metodycznie przestrzega planu, który czyni z nas istoty bezużyteczne. Człowiek, istota magiczna, nie jest już magiczny. Jest zwykłym kawałkiem mięsa. Człowiekowi nie pozostały już żadne marzenia oprócz marzeń zwierzęcia hodowanego dla mięsa: marzeń wyświechtanych, konwencjonalnych i kretyńskich. Słowa don Juana wywoływały we mnie dziwną fizyczną reakcję, podobną do mdłości. Czułem się znów tak, jakbym miał za chwilę zwymiotować. Ale źródłem nudności były najgłębsze pokłady mojej istoty, sam szpik kości. Zacząłem konwulsyjnie drżeć. Don Juan potrząsnął mnie mocno za ramiona. Poczułem, jak szyja mi się trzęsie pod wpływem jego uścisku. Uspokoiłem się od razu. Odzyskałem nieco kontroli nad sobą. – Ten drapieżca – powiedział don Juan – który jest, rzecz jasna, istotą nieorganiczną, nie jest dla nas tak całkowicie niewidzialny jak inne istoty nieorganiczne. Myślę, że jako dzieci go widzimy; jest to dla nas jednak tak przerażający widok, że nawet nic chcemy o tym myśleć. Dzieci, rzecz jasna, czasem się upierają i chcą zwrócić na niego baczniejszą uwagę, lecz wszyscy dokoła zniechęcają je do tego. Jedyną alternatywą dla ludzkości – ciągnął – jest dyscyplina. Dyscyplina to jedyny środek zaradczy. Ale gdy mówię o dyscyplinie, nie chodzi mi o jakieś ascetyczne praktyki. Nie chodzi mi o to, żeby wstawać o piątej trzydzieści każdego ranka i polewać się zimną wodą aż do zsinienia. Poprzez dyscyplinę czarownicy rozumieją umiejętność niewzruszonego stawiania czoła przeciwnościom losu, których nie braliśmy pod uwagę w naszych oczekiwaniach. Dla nich dyscyplina jest sztuką: sztuką stawiania czoła nieskończoności bez mrugnięcia okiem i to nie dlatego, że są oni silni i twardzi, lecz dlatego, że przepełnia ich nabożna cześć.– W jaki sposób dyscyplina czarowników może być środkiem zaradczym? – zapytałem. – Czarownicy powiadają, że dyscyplina sprawia, iż lśniąca otoczka świadomości staje się dla latawca niesmaczna – odparł don Juan, bacznie wpatrując się w moją twarz, jakby szukał w niej jakichś oznak niedowierzania. – Efekt jest taki, że drapieżcy są zdezorientowani. Lśniąca otoczka świadomości, która jest niejadalna, nie mieści się, jak sądzę, w ich systemie poznawczym. Zdezorientowani, nie mają innego wyjścia, jak tylko odstąpić od swych nikczemnych zamiarów.Jeżeli drapieżcy nie będą przez jakiś czas zjadać naszej lśniącej otoczki świadomości – ciągnął – ta będzie dalej rosnąć. Upraszczając tę kwestię maksymalnie, mogę powiedzieć tak, że czarownicy, dzięki zachowywaniu dyscypliny, odpychają drapieżców wystarczająco długo, by ich lśniąca otoczka świadomości rozrosła się powyżej poziomu palców stóp. Kiedy już przekroczy ten poziom, urasta z powrotem do pierwotnych rozmiarów. Czarownicy starożytnego Meksyku mawiali, że lśniąca otoczka świadomości jest jak drzewo. Jeżeli go nie przycinać, rozrasta się do naturalnych rozmiarów i osiąga naturalną gęstość. Gdy świadomość osiąga poziomy ponad poziomem palców stóp, jej fenomenalne wyczyny stają się oczywistością. Wspaniała sztuczka dawnych czarowników – ciągnął don Juan – polegała na obciążeniu umysłu latawca dyscypliną. Stwierdzili oni, że jeśli narzucić umysłowi latawca wewnętrzną ciszę, wówczas obca instalacja się rozprasza; daje to każdemu, kto wykonuje ten manewr, absolutną pewność zewnętrznego pochodzenia umysłu. Obca instalacja powraca, tego możesz być pewien, ale już nie tak silna, i tak oto rozpoczyna się proces, w którym rozpraszanie umysłu latawca staje się zabiegiem rutynowym; proces ten trwa tak długo, aż pewnego dnia umysł latawca rozprasza się na dobre. Smutny to dzień, doprawdy! Od tego dnia będziesz musiał się opierać na własnej inwencji, która jest bliska zeru. Nie będzie już nikogo, kto by ci powiedział, co masz robić. Nie będzie już żadnego zewnętrznego umysłu, który mógłby ci dyktować kretyństwa, do których zostałeś przyzwyczajony. Mój nauczyciel, nagual Julian, zawsze przestrzegał wszystkich swoich uczniów – kontynuował don Juan – że jest to najcięższy dzień w życiu czarownika, ponieważ prawdziwy umysł – ten, który należy do nas, łączna suma wszystkiego, czego doświadczyliśmy – po trwającym całe życie poddaństwie, jest nieśmiały, niepewny i nie można na nim polegać. Osobiście powiedziałbym, że dla czarownika prawdziwa bitwa rozpoczyna się dopiero w tym momencie. Cała reszta to tylko przygotowania. Byłem naprawdę głęboko poruszony. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej, a z drugiej strony coś dziwnego gdzieś w głębi mnie głośno się domagało, bym się nie odzywał, podsuwając mi myśl o mrocznym finale całej sprawy i karze – czymś w rodzaju boskiego gniewu, który mnie dosięgnie za grzebanie przy czymś, co sam Bóg okrył tajemnicą. Musiałem się zdobyć na ogromny wysiłek, żeby przechylić szalę zwycięstwa na korzyść mojej ciekawości. – Co… co… co znaczy – usłyszałem własne słowa – obciążanie umysłu latawca? – Dyscyplina niesamowicie obciąża obcy umysł – odrzekł. – Tak więc, dzięki niej czarownicy przełamuj ą obcą instalację. Jego słowa mnie przygniotły. Byłem przekonany, że albo don Juan kwalifikuje się do zakładu zamkniętego, albo mówi mi coś tak potwornie niesamowitego, że to we mnie wszystko zamiera. Zauważyłem jednak, jak szybko wykrzesałem z siebie dość energii, by sprzeciwić się wszystkiemu, co powiedział. Po chwili paniki zacząłem się śmiać, zupełnie jakby don Juan opowiedział jakiś dowcip. Usłyszałem nawet, jak mówię: – Don Juanie, don Juanie, jesteś niepoprawny! Rozumiał chyba wszystko, co się we mnie działo. Kiwał głową na boki i wznosił oczy w górę w geście udawanej rozpaczy.– Jestem tak niepoprawny – powiedział – że zaraz zafunduję umysłowi latawca, który w sobie nosisz, jeszcze jeden wstrząs. Wyjawię ci jeden z najbardziej niesamowitych sekretów magii. Opiszę ci odkrycie, którego weryfikacja i uporządkowanie zajęła czarownikom tysiące lat. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się złowrogo. – Umysł latawca rozprasza się na zawsze – powiedział – kiedy czarownikowi uda się pochwycić wibrującą siłę, która utrzymuje w jednej całości skupisko naszych pól energii. Jeżeli utrzymają w tym uchwycie dostatecznie długo, umysł latawca zostaje pokonany i się rozprasza. I to właśnie zaraz zrobisz: uchwycisz się energii, która utrzymuje nas w jednej całości.Zareagowałem na to w tak niewytłumaczalny sposób, że aż trudno to sobie wyobrazić. Coś we mnie zadrżało, zupełnie jakby pod wpływem silnego wstrząsu. Ogarnął mnie niezrozumiały strach, który natychmiast skojarzyłem z moim religijnym wychowaniem. Don Juan zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. – Boisz się gniewu boskiego, co? – odezwał się. – Bądź spokojny, to nie twój strach. To strach latawca, bo on wie, że zrobisz dokładnie to, co ci każę. Jego słowa wcale mnie nie uspokoiły. Poczułem się jeszcze gorzej. Ogarnęły mnie mimowolne, konwulsyjne drgawki i nie było żadnego sposobu, by je opanować. – Nie martw się – powiedział spokojnie don Juan. – Wiem z doświadczenia, że te ataki bardzo szybko tracą na sile. Umysłu latawca nie stać nawet na odrobinę koncentracji. Po chwili wszystko ustało, tak jak przepowiedział don Juan. Słowo “oszołomiony” w odniesieniu do mojego stanu w tamtym momencie byłoby eufemizmem. Po raz pierwszy w życiu, z don Juanem czy bez, naprawdę nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje. Chciałem wstać z krzesła i przejść się, ale paraliżował mnie śmiertelny strach. Byłem wypełniony racjonalnymi sądami, a jednocześnie przepełniał mnie infantylny strach. Zacząłem głęboko oddychać, a całe moje ciało pokrył zimny pot. W jakiś sposób moje oczy otwarły się na potworny widok: gdziekolwiek się obróciłem, skakały czarne, ulotne cienie. Przymknąłem powieki i oparłem głowę na oparciu krzesła. – Nie wiem, dokąd teraz pójść, don Juanie – odezwałem się. – Dzisiaj naprawdę ci się udało zupełnie
poplątać moje ścieżki. – Rozdziera cię wewnętrzna walka – powiedział don Juan. – Głęboko w środku wiesz, że nie jesteś w stanie odrzucić przyzwolenia na to, by nieodłączna część ciebie, twoja lśniąca otoczka świadomości, stała się w niepojęty sposób źródłem pożywienia dla istot o niepojętej dla nas naturze. A inna część ciebie będzie się temu przeciwstawiać całą swoją mocą. Przewrót czarowników – ciągnął – polega na tym, że odmówili oni honorowania umów, w których nie byli stroną. Nikt mnie nigdy nie pytał o to, czy nie zgodziłbym się zostać pożarty przez istoty o odmiennym rodzaju świadomości. Moi rodzice po prostu wprowadzili mnie na ten świat po to tylko, bym został czyimś pożywieniem, tak samo jak i oni – koniec, kropka. Don Juan wstał z krzesła i rozprostował ręce i nogi. – Siedzieliśmy kilka godzin. Czas wejść do domu. Ja coś zjem. Chcesz zjeść ze mną? Odmówiłem. Miałem rozstrojony żołądek. – Myślę, że najlepiej zrobisz, jak się położysz spać – powiedział. – Ta nawałnica nieźle cię sponiewierała. Nie potrzebowałem dodatkowej zachęty. Zwaliłem się na swoje łóżko i zasnąłem jak zabity. Po powrocie do domu, z biegiem czasu, idea latawców stała się jedną z największych obsesji mojego życia. Doszedłem do takiego punktu, że czułem, iż don Juan miał w tej materii absolutną rację. Bez względu na to, jak bardzo się starałem, nie udawało mi się podważyć jego logiki. Im więcej o tym myślałem, im więcej rozmawiałem z samym sobą i innymi ludźmi, im więcej samego siebie i innych obserwowałem, tym silniejsze było moje przekonanie, że coś czyni z nas istoty niezdolne do jakiegokolwiek działania, jakiejkolwiek relacji i jakiejkolwiek myśli, która nie ogniskowałaby się na ,ja”. Moje troski, podobnie jak troski każdego, kogo znałem lub z kim rozmawiałem, koncentrowały się właśnie na tym. Ponieważ nie umiałem znaleźć wytłumaczenia tak uniwersalnej homogeniczności, byłem przekonany, że tok rozumowania don Juana jest najbardziej odpowiednim sposobem objaśnienia tego fenomenu. Poświęciłem się głębszej analizie literatury dotyczącej mitów i legend. Uświadomiłem sobie wówczas coś, czego nigdy wcześniej nie odczuwałem: każda z przeczytanych przeze mnie książek była interpretacją mitów i legend. Przez każdą z nich przemawiał ten sam, homogeniczny umysł. Style były odmienne, lecz ukryty pod warstwą słów zamiar jednakowy: pomimo tego, że temat pracy dotyczył czegoś tak abstrakcyjnego jak mity i legendy, autorowi zawsze udało się zawrzeć w niej jakieś opinie o sobie. Celem każdej z tych książek nie było omówienie rzeczonego tematu; była nim autoreklama. Nigdy wcześniej sobie tego nie uświadamiałem. Przypisywałem moją reakcję wpływowi don Juana. Pytanie, które sobie stawiałem, brzmiało tak: czy to on wpływa na mnie tak, że coś takiego dostrzegam, czy też rzeczywiście istnieje jakiś obcy umysł, który dyktuje wszelkie nasze poczynania? Siłą rzeczy odruchowo znów popadłem w negację, i niczym wariat zacząłem po kolei przechodzić od negacji do akceptacji i tak w kółko. Coś we mnie wiedziało, że bez względu na to, do czego pije don Juan, jest to fakt energetyczny; jednak inny wewnętrzny głos mówił, że to wszystko brednie. Wynikiem tych wewnętrznych zmagań były bardzo złe przeczucia, wrażenie, że zawisło nade mną wielkie niebezpieczeństwo. Przeprowadziłem szeroko zakrojone badania, poszukując śladów koncepcji latawców w innych kulturach, ale nigdzie nie udało mi się znaleźć żadnej wzmianki na ten temat. Wyglądało na to, że don Juan jest jedynym źródłem informacji w tej materii. Kiedy zobaczyłem się z nim następnym razem, natychmiast przeszedłem do tematu. – Robiłem, co mogłem, by podejść do tego zagadnienia racjonalnie – powiedziałem – ale nie mogę. Są takie chwile, kiedy absolutnie się z tobą zgadzam w kwestii drapieżców. – Skup swoją uwagę na ulotnych cieniach, które obecnie widzisz – odrzekł don Juan z uśmiechem. Powiedziałem mu, że owe ulotne cienie staną się końcem mojego racjonalnego życia. Widziałem je wszędzie. Od czasu gdy wyszedłem wówczas z jego domu, nie byłem w stanie zasnąć po ciemku. Spanie przy włączonym świetle w ogóle mi nie przeszkadzało. Jednak z chwilą gdy je gasiłem, wszystko dokoła mnie zaczynało skakać. Nigdy nie dostrzegałem kompletnych postaci ani kształtów. Widziałem jedynie ulotne, czarne cienie. – Umysł latawca jeszcze cię nie puścił – rzekł don Juan. – Został ciężko ranny. Robi wszystko, by zreorganizować swoją relację z tobą. Ale coś w tobie zostało na zawsze przerwane. Latawiec o tym wie. Prawdziwe niebezpieczeństwo leży w tym, że umysł latawca może zwyciężyć, doprowadzając cię do wyczerpania i zmuszając do zarzucenia dalszej walki, jeśli dobrze rozegra kartę sprzeczności pomiędzy tym, co on ci mówi, i tym, co ja ci mówię. Bo widzisz, umysł latawca nie ma konkurencji – ciągnął dalej don Juan. – Kiedy coś orzeka, zgadza się z własnym zdaniem i każe ci wierzyć, że zrobiłeś coś wartościowego. Umysł latawca powie ci, że to, co ci mówi Juan Matus, to wierutne bzdury, po czym ten sam umysł zgodzi się ze swym własnym stwierdzeniem. A ty powiesz: “Tak, oczywiście, że to bzdury”. W taki właśnie sposób zostajemy pokonani. Latawce są niezbędnym elementem wszechświata – ciągnął – i należy je traktować tak, jak na to zasługują – jako istoty potworne i budzące grozę. Dzięki nim wszechświat wystawia nas na próbę. Jesteśmy energetycznymi sondami, stworzonymi przez wszechświat – mówił dalej, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności – a ponieważ posiadamy energię obdarzoną świadomością, jesteśmy środkiem, dzięki któremu wszechświat staje się świadom samego siebie. Latawce to nieprzebłagani rywale. Tylko tak można ich postrzegać. Jeśli nam się uda, wszechświat pozwoli nam trwać dalej.
* * *
Zaczerpnięty z ” The Malibu Mystic ” z powieści Roberta M. StanleyaW 1985 roku, jak zwykle, lato oficjalnie zakończyło się 21 września, w równonoc, był to po prostu kolejny pocztówkowo-idealny dzień w Malibu. Bert wciąż pracował, chociaż było już bardzo cicho na plaży. Wszystkie dzieci miały iść z powrotem do szkoły a sezonowa praca Berta była niemal na ukończeniu. W pewnym sensie, w te ostatnie kilka tygodni pracy czułem się bardziej jak na płatnym urlopie.
Podczas przebywania na publicznej promenadzie, Bert mógł obserwować całą prywatną plażę. Miał stary zwietrzały, okrągły stół z czerwonego drewna i składane krzesła. Jego deska surfingowa była oparta o ścianę z cegły, która wytyczała publiczną promenadę, a jego ATV zaparkowane w pobliżu. Jak zwykle, jeden z miejscowych psów, mokry i ubrudzony piaskiem golden retriever, stał niecierpliwie czekając, aż ktoś wrzuci piłkę tenisową do wody.
Przyjaciółka Berta Mandy i Ewa, przyszły na plażę w odwiedziny. Ponieważ był wolny, zaprosił dziewczyny popływać. Spryskany, krzyczał i śmiał się łapiąc kilka fal. Po kąpieli, zabrał deskę surfingową do magazynu w pobliskiej przybudówce na plaży. Poszedł na drugą stronę domu i wziął gorący, zewnętrzny prysznic, który był prawdziwym luksusem.
Kiedy szedł na tyły domu zauważył na plaży młodego chłopaka, który wyglądał na osiem lub dziewięć lat, kopał w piasku.
„Ciężka” zabawa „? Zapytał Bert.
„Tak”, odpowiedział bez uśmiechu spoglądając w górę.
Bertowi, wydawało się dziwne, że chłopak nie był zadowolony, nie będąc w szkole i na plaży w tak piękny dzień. Ciekawe, zauważył dużą, głęboką bliznę na czole chłopca i zastanawiał się, jak ona powstała, ale zdecydował się nie pytać. Może dzieciak wracał ze szkoły do domu, ponieważ poczuł się źle. Bert stwierdził, że uderzenie w głowę musiało być wystarczająco mocne, aby spowodować taki rodzaj blizny, wynikiem którego mógł z kolei być silny ból głowy.
Zdając sobie sprawę, że nic na to nie może poradzić, wzruszył ramionami i przesunął się z powrotem na krzesło plażowe, szybko zaczął wcierać jakiś płyn do opalania usadawiając się wygodnie. Po kilku minutach, intensywnego opalania na słońcu, promienie przeniknęły jego miedziane ciało do kości, poczuł się bardzo zrelaksowany i zadowolony z życia. To był jeden z nielicznych momentów, które chciałby zachować w wieczności.
Nagle usłyszał, wstrząsający hałas, duże kawałki tłuczonego szkła przeszyły spokojne poranne powietrze, Bert odruchowo odwrócił głowę w tym kierunku i zerwał się z krzesła. Był zaskoczony, z jakiegoś powodu, czas zdawał się spowalniać a jego wizja skupiała się w kierunku dźwięku. Bolesny dźwięk pochodził z domu, w którym parę minut wcześniej brał prysznic. W surrealistycznym momencie, Bert zobaczył chłopca za szkłem. Jego głowa gwałtownie odbiła się do tyłu rozbijając i niszcząc duże, przesuwne szklane drzwi znajdujące się w drugim domu na plaży.
Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że tego chłopca poznał zaledwie kilka minut temu. Patrzył z przerażeniem, jak chłopiec odruchowo chwycił obiema rękami zakrwawioną twarz. W następnej chwili, wysoki, dorosły mężczyzna pojawił się z za cienia chłopca i złapał go w ramiona. Wtedy czas jakby nagle przyspieszył, ogromne ilości adrenaliny przeniknęły ciało Berta. Podbiegł do domku na plaży z nadludzką prędkością i szybko otworzył drzwi bez pukania. Chociaż właściciele domu znali go dobrze, Bert zdał sobie sprawę, że osoby korzystające z domu są tylko gośćmi.
Kiedy biegł po schodach, nie słyszał krzyku lub płaczu chłopca, co go jeszcze bardziej martwiło. „Zabezpieczenia” krzyknął, kiedy znalazł się na szczycie schodów. Potem poszedł szybko do salonu, gdzie stała zszokowana babcia chłopca. Koloryt jej wysuszonej twarzy patrzył w przestrzeń jak posąg.
„Czy ktoś … dzwonił na 911?” Spytał Bert, starając się złapać oddech.
„Mój mąż zabrał Tommy’ego do sypialni, aby zatrzymał krwawienie.”
„Czy wezwać karetkę?” Bert zapytał śmiertelnie poważnym tonem, nadal próbując złapać oddech. Babcia bez słowa skinęła głową, Bert obrócił się szybko skanując pokój, znalazł telefon i wezwała pomoc. Po odłożeniu słuchawki, przyglądał się tej scenie.
„Pogotowie jest w drodze i powinno tu być bardzo szybko. Czy masz coś do usunięcia tego szkła?”
„Chyba tak”, odpowiedziała jeszcze w szoku. Bert przeszukał dom i wkrótce znalazł to, czego potrzebował. Ostrożnie sprzątał krew i ostre jak brzytwa odłamki rozbitego szkła, coś niewidzialnego jak zimny wiatr dotknęło go, aż mu stanęły włosy na plecach i szyi.
Cokolwiek to było, zajęło mu sto dziesięć procent uwagi. W tym momencie miał nielogiczne, przerażające uczucie, że jakiś paranormalny pasożyt był w domu, i że aktualnie karmiony jest negatywną energią generowaną poprzez fizyczny ból, pełne strachu emocje tego traumatycznego wydarzenia. Bert nie chciał przeszkadzać babci, ale jego ciekawość i instynkt przeżycia był na pełnym gazie.
Jak to się stało?” Zapytał, starając się zachować spokój. „Cieszę się, że drzwi przesuwne zostały zamknięte bo … mogło skończyć się znacznie gorzej.” „Przepraszam”?
„Naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu siedział na podłodze przede mną. Następną rzeczą, którą wiedziałam … biegł z pełną szybkością pokojem w kierunku balkonu. Jeśli przesuwne drzwi byłyby otwarte .. . przeskoczyłby barierkę i się zabił.”
„Wiem, że to naprawdę nie moja sprawa, ale wcześniej widziałem twojego wnuka jak gra w przedniej części domu i, że ma dużą bliznę na czole.”
Patrząc zakłopotanym wzrokiem powiedziała: „Tak, masz rację, tak było.”
„Czy mogę zapytać, jak do tego doszło?”
„Było to około roku temu. W głębi pickupa swego ojca bawił się z kotem. Kot wyskoczył z łóżka do samochodu a Tommy wyskoczył za nim i uderzył twarzą o zaczep przyczepy. Chyba nie powinnam ci tego mówić, ale z jakiegoś dziwnego powodu, Tommy myśli, że może latać „.
Nagle w głowie Berta odezwał się dzwonek alarmowy widząc oczyma wyobraźni jak chłopiec wyskakuje z ciężarówki. Było jasne, że coś jest nie tak z tą sytuacją, ale instynktownie wiedział też, że to nie jest właściwy czas i miejsce do poradzenia sobie z tym problemem: potrzebuje więcej informacji … i planu.
Później, ratownicy usadowili chłopca w karetce i odjechali na sygnale, Bert wracał powoli do siebie czując ból w dołku, jakby ktoś wyssał jego siły życiowe; jedząc w jego duszy. To było niepodobne do niczego, co do tej pory kiedykolwiek miał okazję doświadczyć.
Był głęboko zaniepokojeni stanem, którego nigdy wcześniej nie doświadczył, starał się zachować spokój w środku swojego mentalnego chaosu, którego był uczestnikiem. To była technika przetrwania, której nauczył się podczas swoich treningów jako młody ratownik. Wiedział, że jeżeli dostaniesz się w wir wodny nie należy panikować bo to tylko pogorszy sprawę. Musisz oszczędzać swoją energię aż dopłyniesz na spokojniejsze wody, a następnie popłynąć do brzegu. Bert nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tam w tym domu było coś nadprzyrodzonego, co go dotknęło i było na niego złe.
Proszę przekazać tę ważną informację rodzinom i przyjaciołom.
Z poważaniem,
Robert M. Stanley
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz