niedziela, 3 marca 2019

NIE ZGADZAM SIĘ

Siedzieliśmy w krakowskiej piwnicy z Tomkiem, znajomym z Chicago. Nie widzieliśmy się dwadzieścia pięć lat. Nie zmienił się prawie, mocno uścisnął dłoń przy powitaniu. Przegadaliśmy wiele godzin zanim zmęczeni wróciliśmy do swoich hoteli. Nazajutrz wspomniałem znajomemu o rozmowie z Tomkiem.
- Ale Tomek nie żyje od ośmiu lat - powiedział zatroskany.
Nie mogłem pozbierać myśli. Jak to, przecież czułem go fizycznie, to nie była żadna zjawa.
- A może, pojawiła się przerażająca myśl, może ja też nie żyję. Muszę się stąd jak najszybciej wydostać, żeby to sprawdzić i jeśli to prawda, coś z tym zrobić.
Na schodach mały pies wczepił się zębami w moją łydkę. Byłem wściekły i kopnąłem go. Wybiegłem na otwartą przestrzeń. Może ugryzł mnie po to, żebym wiedział, że żyję.
Swoją drogą taki mały pies musi się czuć paskudnie w wysokiej trawie, nie widząc dalej niż na metr. A przede mną rozciągnęło się pole, na którym rosły czerwone kule. Nie wiem czy to były owoce czy coś innego. Jasnoczerwone kule z delikatnym odcieniem fioletu. Miałem zobaczyć jeszcze jedno pole, ale obraz zasłoniła mi kobieta w długiej, niebieskiej, kloszowanej sukni z lśniącego materiału. Odchodząc z tego miejsca zabrałem ze sobą przeczucie, że te kule-owoce miały związek z czasem. Pole czasu... Przypomniał mi się jasnopurpurowy kwadrat od którego odrywały się ramki, jedna za drugą, tworząc rodzaj ciągu, korytarza, lekko wygiętego. Wtedy usłyszałem, że tak powstaje czas. Czas...
W dzieciństwie kilka razy pogryzły mnie psy. To było bardzo bolesne. Miałem tego tak dosyć, że postanowiłem się bronić i stanąłem przodem do warczącego wilczura. Gdyby na mnie skoczył kopnąłbym go. Dobrze, że tego nie zrobił, bo jakie szanse miałby dziewięciolatek w walce z dużym psem. Właściciel, jak to z miłośnikami psów bywa, nie odczuwał żadnej potrzeby by psa trzymać na smyczy albo chociaż go przywołać.
No i sto dni w roku poza szkołą, przykuty do łóżka z powodu chorób.
Dziecko choruje gdy nie ma oparcia w domu ani w szkole. Rodzice, którzy przeżyli wojnę, trwali w tej wojnie jeszcze przez długi czas. Trwali do końca życia. Ich wojna stawała się wojną ich dzieci. Okazanie czułości było dla nich wstydem. Woleliby umrzeć niż pokazać łzy.
Dziecko bez czułości choruje, w taki sposób ucieka od świata pełnego niebezpieczeństw. Swoją drogą nie znam żadnych badań psychologów na temat rodziców, którzy dopuścili się odbijania na dziecku swojej wojennej traumy. To temat zbyt niechciany, wstydliwy, paskudny. Kolejny mit o narodowym cierpieniu ukazałby swoją drugą stronę.
Pewnego dnia zobaczyłem na podwórku Mirka w czarnej masce na oczach i czarnej pelerynie ze szpadą z patyka w dłoni.
- Ale przecież ty nie jesteś Zorro. Jesteś Old Shatterhand, a ja Winnetou.
- Jestem Zorro - odpowiedział.
To była pierwsza zdrada, którą odczułem i zapamiętałem na całe życie.
Nie mam przyjaciół, ponieważ nie akceptuję zdrady i kłamstwa. Jestem trudny, ponieważ drwię z taniochy, snobizmu i tradycji. Nie tylko kościół kłamie. Kłamią też ludzie w moim najbliższym otoczeniu, kłamią i manipulują. I tak samo bolą mnie kłamstwa kościoła jak ich kłamstwa.
Życie bez przyjaciół jest samotne. Jedynym sensem życia pozostaje miłość. Ale czy na pewno? Życie ludzkie jest błędem Twórcy. Miłość to chemia, która pozwala nam zapomnieć o sobie, narkotyczny stan. Jakiż paradoks, jestem najszczęśliwszy gdy zapominam o sobie. Myślę o niej i to mnie uwalnia od myślenia o sobie. I co? To tyle.
Przez następne pięćdziesiąt lat walczę o swoją pozycję w świecie. Upieram się, że to ma sens, głęboki, wielki sens. I wychyla się z za rogu starość. Nie jesteś już atrakcyjny i nikt cię nie potrzebuje. Niejako wraca do ciebie to, w jaki sposób patrzyłeś na innych.
Coraz wyraźniej widzisz, że jesteś zamknięty w celi. Całe życie w celi swojego ciała. Żeby zapomnieć o tym więzieniu chodzisz do kościoła, szukasz ucieczki z celi. Trafiasz do jeszcze głębszych lochów. Chodzisz na miesięcznice, pielgrzymki, pilnujesz pomnika, po to by sobie udowodnić, że twoje życie ma znaczenie i sens. A znaczenie ma to aby odkryć, że Bóg źle wymyślił człowieka. I zrobił to celowo.
Tylko jedno może zmienić okrutny los człowieka. Kiedy sam stanie się Twórcą swojego życia, otaczającej go rzeczywistości i stworzy siebie samego. Pokona choroby, odwróci czas, stanie się na powrót młody, pokona starość, pokona śmierć, pokona przestrzeń. Stworzy siebie ze swoich niespełnionych marzeń.
Mamy wszystkie nasze ograniczenia po to, żeby podjąć nadludzki wysiłek i z bezsilności zrobić potężną broń. Mamy dysponować siłą i wiedzą naszej wielowymiarowej całości. Zaprojektować ciało do potrzeb, które mamy, transformować je, leczyć myślą i pragnieniami. Po to Twórca zamknął nas w więzieniu, żeby przez samotność i rozpacz, długi łańcuch, którego nienawiść i wiara stanowią dwa ogniwa, przez bezradność i bezsilność, nie mając już nic do stracenia, po setkach reinkarnacji i powtórek z tego samego i wciąż w tym samym miejscu, u schyłku życia sięgnąć po bycie Twórcą siebie samego.
Tak jak dzisiaj potrafimy stworzyć film czy książkę, wkrótce napiszemy swoje życie i rzeczywistość. Napiszemy własną historię w taki sposób, jak chcemy by wyglądała gdy pisze ją wolny człowiek. Wolny od przymusu życia w więzieniu, szukania sensu życia, wiary. Bo to co jest dla nas takie ważne, może wcale takie ważne nie jest. Wolność daje nam klucze do wyjścia z więzienia bez przymusu szukania szczęścia. Klucz do stania się Twórcą-bogiem poza wszelką religią.
Czy jest coś czego nie zdradziłem?
Jedna rzecz, której jestem wierny gdy kocham bezbrzeżnie i bez jakichkolwiek zasłon. Jedna rzecz, której używam by zrównoważyć beznadzieję, niewolę, barbarzyństwo, kłamstwa religii i otoczenia, chciwość, kpiny, pogardę, opluwanie. Jest coś czym równoważę wszystkie codzienne zniewagi i chamstwo, które stało się zbrodnią codzienności. To jest Kosmos, mój prawdziwy dom. Ktoś tam na mnie czeka, ktoś kto mnie nie zdradził. Moja prawdziwa ojczyzna, moja prawdziwa rodzina.
Tym się różnimy; to co dla mnie jest realistyczne dla większości jest nierealistyczne.
A tu na ziemi, co jest dla mnie ważne?
To co jest niemożliwe, statystycznie niemożliwe. Kiedy na moich oczach, z pomocą gorących pragnień, to co jest statystycznie jedną na tysiąc, albo jedną na sto tysięcy szansą, spełnia się. Wtedy czuję, że Kosmos jest żywy i jestem jego żywą, twórczą cząstką. Tak, chcę żyć, po to by wprowadzić do naszego wymiaru inne wymiary. Na ile to będzie możliwe, przyczynić się do budowania mostu między światami. Dołożyć jedną cegłówkę, jeden promyk. Bez względu jak znikomy jest ten wkład, to jednak dotyczy wielkiego dzieła, uwolnienia ludzkiego Ducha z niewoli religii. Artyści robią to od tysięcy lat. Wierzę, że to przywróci nam uśpiony potencjał, piękno i wolność.
Jak rozpocząć taką pracę?
Trzeba zrozumieć, że nasze DNA jest wielowymiarowe i zacząć od początku.
Co to znaczy?
To znaczy, że alfa i omega, początek i koniec wszystkiego przynajmniej na podstawowym poziomie, to umiejętność pokochania siebie. Wiadomo, że nie chodzi o narcystyczną miłość, ale o głębokie płynące z serca uczucie, które rodzi się po odkryciu w sobie czegoś tak pięknego, że się temu ulega. Wtedy kocha się bez przymusu, bez dogmatów nakazujących miłość i wybaczanie. Kocha się, gdyż na drodze doświadczeń, błędów, upadków i bolesnego wstawania, zaczynania po raz kolejny od początku, gdy się utraciło już wszystko i brakowało sił, w końcu udało się zobaczyć na dnie perłę albo diament. I pokochać siebie, bo okazało się, że to piękno to ja i ty. I wtedy zaczynamy świecić niewidzialnym światłem. Ludzkie oczy go nie widzą, ale widzą je ludzkie serca, bo każdy chce być koło tego światła.
Zacząłem od opisania snu, gdyż sen jest jednym z narzędzi poznawania świata i siebie. Dla wielu rdzennych kultur wszechświat jest śniony do egzystencji.
Dlatego tyle gorzkich słów poprzedziło to wyznanie, żeby powiedzieć jak trudna, samotna i bolesna jest droga do bycia ze sobą w pokoju. Równie trudna jak do bycia z ludźmi. Z ludźmi nie można być inaczej niż na drodze wolności. Ze sobą nie można być inaczej niż na drodze akceptacji. Istnieje droga do pokochania siebie. Każdy musi ją znaleźć sam. Kiedy człowiek pokocha siebie, nie musi już kłamać i udawać kogoś kim nie jest, nie musi pokazywać się w lepszym świetle. Teraz może już żyć bez maski, bez udawania mądrzejszego, lepszego, silniejszego czy bardziej pobożnego. W końcu człowiek chce być kochany nie za to kogo udaje, ale za to kim jest naprawdę, wliczając w to brzydotę i piękno, siłę i słabość.
A na końcu jest światło... w ciemnym łonie narodzin.

Krzysztof Pieczyński
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz