12.01.2023r.
20
lat minęło od kiedy byłam w ciąży. 20 lat temu błąkałam się po swoim
miasteczku, jeszcze nie wiedząc o swoim stanie,a raczej jeszcze się
łudząc, że to jednak nie to. 20 lat od tamtej Magdy do tej,która to
teraz pisze. Jak myślała? Co robiła? Gdzie chodziła? Kiedy myślę o
tamtej dziewczynie Przypominam sobie jaka była samotna i jak bardzo
potrzebowała kogoś, kogokolwiek. Kiedy zaczynam myśleć jak ona zdaję
sobie sprawę,że jestem teraz kobietą, którą "tamta"Magda zawsze chciała
spotkać. Że posiadam wszystkie cechy,które to dziewczę pragnęło mieć, że
choć nie robię tego , o czym ona marzyła, to robię to co jest w zgodzie
z jej sercem. I w końcu- że gdyby tamtą,17- letnia Magda spotkała mnie
teraz, to nie uwierzyłaby, że stoi przed sobą. Nie czułaby się
wystarczająco...wystarczająca.
Tak... Do jakich
konkluzji te przemyślenia mogą mnie zaprowadzić? Do tych oczywistych,
jak sądzę a jednocześnie, jak zwykle,tych zaskakujących. Ciągła
tendencja do czepiania się siebie, wynajdywania chorób i wad jest
nieustanną próbą umysłu do zatrzymania ruchu. Przeszkadza to w pełnym
zaakceptowaniu siebie i w płynięciu z prądem. Zasłania to jakby pełny
obraz nas samych ,przez co widzimy tylko część całości i to zazwyczaj tą
najgorszą. Wciąż wyobrażając sobie jaki będzie, w końcu ten wymarzony
Ja nie pozwalamy sobie na swój pełny potencjał, bo w głowie mamy wciąż
słowo "będę ", a nie " jestem". Tak... Na szczęście są takie momenty jak
ten,kiedy przeszłość pomaga w zobaczeniu pełniejszego obrazu i za to
jestem wdzięczna. Momenty, w których "jestem" rozbrzmiewa pełną mocą, a
"będę " odchodzi na dalszy plan. Dziękuję za ten moment i proszę o
więcej.
19.12.2021r.
Dzień dobry
Kolejny rok zbliża się do końca, kolejne
podsumowania, postanowienia i nadzieje już czekają na swoją kolej by
zaistnieć. Kolejne cykle czekają na zamknięcie, by mogła otworzyć się
nowa ekscytująca ścieżka. Koniec 2022 roku.
Co
prawda nie mogę powiedzieć z całą dokładnością co się dokładnie dokonało
w moim życiu w mijającym roku, ale mogę z całą pewnością zauważyć,że
wydarzyło się duuużo. A dokładnie nie mogę tego opisać, bo sama jeszcze
do końca nie widzę całości obrazu,tylko jego skrawki. A z tych skrawków
wychwytuję ciężką wędrówkę z wieloma momentami zwątpienia, metamorfozę i
być może nowe kolory w tym moim arcydziele.
I
chyba najbardziej uwalniającym uczuciem tego roku,a może i paru
ostatnich, było dostrzeżenie u siebie problemu natury psychicznej. Wiem
jak to brzmi, ale naprawdę mnie to uwolniło. Całe życie się tego bałam,
zaprzeczałam i kłóciłam się zawzięcie jeśli ktoś odważył się cokolwiek
takiego zainsynuować, a gdy pozwoliłam sobie pomyśleć, że to może tak
być jakby wielki ciężar spadł mi z serca. A przed oczyma otworzyła się
nowa perspektywa stwarzająca nowe możliwości obserwacji. Pierw byłam
załamana, największy strach jednak istnieje i przyszedł mnie zjeść.
Jednak niedługo potem strach zastąpiła ciekawość, bo w sumie nigdy
świadomie nie obserwowałam siebie w takiej sytuacji. Robię to teraz i
jest to niezmiernie ciekawe. Zauważyłam jak szybko zmienia mi się
nastrój gdy nie otrzymuję tego czego chcę na przykład. Zawsze tak było
niestety. Jako mała dziewczynka tupiąca nóżką. Tym razem jednak
spróbowałam czegoś innego...I zadziała się magia.
Otóż,
jestem chora. Prawdopodobnie przeziębienie czy grypa, nieistotne.
Całkiem niedawno chory był mój syn, a tydzień temu partner. Oczywiście
gdy byli chorzy ja: rosołki, smarowania maściami rozgrzewającymi, syropy
z cebuli, mleko z masłem, czosnkiem i miodem, masaże twarzy ...jak to
kobita, tak? No i mnie w końcu powaliło. I cóż? Do przewidzenia, nic.
Pierwsze dwa dni mogłam umrzeć u siebie na łóżku, nie wiem czy ktoś by
zauważył. Gorycz przyszła po dniu drugim. Rano się obudziłam, kaszląc,
smarkając i mając dosyć i pomyślałam, że dzisiaj im wygarnę. Że dosyć,
że jeszcze im pokażę. Lecz zrobiłam zupełnie coś innego. Zamiast wylewać
gorzkie żale wstałam, nalałam sobie wody do termoforu i zrobiłam sobie
śniadanie. Zrobiłam więcej, więc zapytałam syna czy chce trochę, chciał.
I poszłam do łóżka z powrotem. Mój syn zjadł i wyszedł do sklepu, bo
lodówka była pusta, wrócił i po 15 minutach przyniósł mi syrop z
cebuli, który zrobił, i do tego mleko z dodatkami. A obiad robił się w
kuchni. Gdy zapytałam za co to? odpowiedział, że za te wszystkie lata
gdy to ja nad nim siedziałam, opiekowałam się i po prostu byłam w jego
chorobach. To mi pięknie pokazało, że o wiele lepiej wybrać działanie
przeciwne dąsom, niż same dąsy, choć te drugie o wiele szybciej się do
człowieka przyklejają. To jest jedna z obserwacji dokonanych ostatnio.
Kolejną jest, że gdy daję sobie to, o co mnie prosi moje ciało czy umysł
wszystko jest w porządku. Problem pojawią się, gdy tego nie daję.
Jeżeli na przykład czuję że potrzebuję dnia oderwania i pobycia sama ze
sobą, lecz nie słucham tego zewu, przez następny dzień albo i parę dni
jestem poddenerwowana, drażliwa, czasem smutna bez powodu. Ale jeśli dam
sobie ten czas nic takiego się nie dzieje. To samo z ciałem, jeśli je
przeforsuję nie mogę się ruszać przez jakiś czas... Nic dziwnego, że
żyjemy w społeczeństwie "wariatów ". Kto ma czas na danie sobie oddechu?
Wciąż w pędzie, w wyścigu szczurów nie zastanawiamy się nawet nad tym,
że nie tylko nasze ciała niedomagają, ale także umysły obciążone zbyt
wielką ilością danych. Ale nie o świecie ja tu piszę, tylko o swoich
doświadczeniach, które w zupełności mi starczają.
Rok 2022 uważam za udany i owocny, pokazał mi wiele, nauczył jeszcze więcej i sprawił, że zobaczyłam przez mgłę. Dziękuję
06.12.2022r.
Znowu kolejne lustro, kolejne zderzenie z rzeczywistością. Poprzez
małe, niby nic nie znaczące słowo otworzyły się przede mną wrota
poznania. I szczerze mówiąc już nic nie wiem.
Od
początku. Zaczęłam swoją podróż do poznania siebie dlatego, że już nie
mogłam wytrzymać ze sobą, miałam dosyć życia jakie prowadzę i chciałam
choć trochę zrozumieć swoje zachowanie i świat, który mnie otacza. Mgła
zaczęła się przecierać jakieś 2 lata temu. Do tego czasu medytowałam,
poznawałam swoje ciało, swoje myśli, siebie, było w sumie przyjemnie . 2
lata temu pierwszy raz zobaczyłam siebie w lustrze i wtedy zaczęły się
schody. Zobaczyłam kobietę, która chciała obwinić cały świat za swoje
nieszczęścia, a w rzeczywistości to sama je tworzyła. Kobietę, która
dąży do konfliktu w partnerstwie, bo taki program jej wgrano w
dzieciństwie. Kobietę, której bardzo wygodnie w roli ofiary, którą
przyjęła 20 lat temu i kobietę, która potrafi tak samo dobrze oszukać
siebie jak i świat wokół, że jest tak jak sobie wymyśliła. ..
Nie
zdarzało się to wszystko na raz. Były przerwy
miesięczne,paromiesięczne, parotygodniowe. Dzięki temu mogłam zbierać
siły na kolejne rewelacje. I tak, parę tygodni temu przyszła kolejna,
która już nadała nazwę mojej dolegliwości. To była rewelacja o nazwie
"syndrom sztokholmski " . Przetrzepało mnie jak zwykle. Z jednej strony
wiedziałam, że coś jest nie tak, z drugiej przecież nie wiedziałam czy
to faktycznie to. Umówiłam się ze swoją terapeutką, z którą widuję się
kiedy sama nie mogę czegoś przejść i po rozmowie z nią byłam trochę
spokojniejsza. Tak naprawdę nie ważne jak nazwę swoje stany,ważne że mam
odwagę je dostrzec, nazwać i chęć by coś z nimi zrobić. I tak znalazłam
się w stanie pomiędzy, w którym pozostałam przez parę tygodni.
Zastanawiałam się nad wszystkim, oddychałam, dziękowałam. A ostatnio...
I
teraz tak, sama już nie wiem gdzie leży granica mojej wyobraźni. Wiem
za to, że mam wyobraźnię, której nie powstydziłby się Tolkien. Więc jest
możliwe,że wymyślam kolejne choroby i dolegliwości by pozostać tu gdzie
jestem,w roli ofiary, bo to jest to co znam i czemu ufam. Możliwe. A
możliwe, że dotarłam do punktu, do którego miałam dotrzeć i ode mnie
teraz zależy, co z tym zrobię. Wiele możliwości, żadnej pewności.
Choroba
afektywna dwubiegunowa. Oto co do mnie przyszło. Nie będę tu opisywać
wszystkiego, bo życia by mi nie starczyło, ważne jest to , że
uświadomiłam sobie możliwość tej choroby we mnie. Po wszystkim
dziękowałam Bogu, że byłam w stanie pomiędzy, a nie gdzieś na wyżynach
swojej świadomości. Dzięki temu gdy runęłam w dół, nie porozbijałam się
za bardzo i dość szybko mogłam się pozbierać, by sobie wszystko
poukładać. Gdy doszło do mnie, że oprócz zwykłego zwichnięcia mogę być
najzwyczajniej w świecie nienormalna, i nawet mogę nazwać swoją chorobę,
coś we mnie pękło, ale jednocześnie odczułam coś na kształt ulgi. I po
pierwszych 2 dniach potrafiłam spojrzeć na wszystkie te lata z punktu
obserwatora. Wnioski do jakich doszłam wydają się być właściwymi, ale
oczywiście to czas pokaże.
Świat, w którym się
wychowałam, geny a także życie późniejsze w mniejszej skali mogły
spowodować u mnie chorobę dwubiegunową, z której nie zdawałam sobie
sprawy, bo, a) nie byłam jeszcze na to gotowa, b)wciąż żyłam w ramionach
choroby. Praca jaką nad sobą wykonałam pozwoliła mi powoli zdjąć
wszystkie maski po to bym mogła zobaczyć prawdziwą siebie. Może to być
równie dobrze inne schorzenie o takich samych objawach, w naszym świecie
chorób psychicznych jest więcej niż ludzi go zamieszkujących. Nie jest
tak bardzo ważne jak nazwę swoje spaczenie (choć gra to dużą rolę) jak to
co dalej z tym zrobię. Czy zaakceptuję tę niedoskonałość, która jest
jednocześnie moim największym życiowym lękiem, czy też odsunę od siebie i
włożę między bajki umysłu? Co, jeśli zaakceptuję? Terapia? Leki?
Kontynuacja swojej ścieżki i ufność, że wszystko będzie dobrze? Czy może
zwinięcie się w kłębek i pozostanie tak do końca świata? Duuużo pytań. I
o dziwo na wszystkie znalazłam odpowiedź. Tzn. na te, na które tej
odpowiedzi naprawdę potrzebowałam. Zwinięcie się w kłębek odpada, już
się nawijałam w życiu, teraz czas się rozwinąć. Akceptacja przede
wszystkim, myślałam,że będzie to trudniejsze, ale teraz,po tych paru
latach potrafię spojrzeć na siebie jak na własne dziecko i to mi bardzo
ułatwia akceptację niewygodnych prawd. Na bank spotkam się na dniach ze
swoją terapeutką i zobaczę gdzie mnie to zaprowadzi. W dalszym ciągu
będę nad sobą pracowała, mając swój niezawodny pamiętnik na podorędziu.
Dam sobie tydzień totalnego spokoju i wyłączenia, bo na to zasługuję i
tego potrzebuję. Jak na razie to jest mój plan i dalej nie wybiegam.
Takie to rozmyślania miałam ostatnio. Pozdrawiam
27.11.2022r.
Dzień dobry
Pomiędzy... Ten stan opada na mnie na tyle
często, że postanowiłam się nad tym głębiej zastanowić. Od kiedy,
ostatnio, poruczyłam się w dół, ze swoimi wątpliwościami i
strachami, staram się być w roli obserwatora. Nie podejmować działań,
tylko się przyglądać. Przyglądam się sobie, swoim myślom, swoim
odruchom i zachowaniom. Obserwuję jak reaguję na zagrożenie, co robię,
gdy mi smutno czy wesoło. Non stop się sobie przyglądam. I z tego
punktu, z bycia obserwatorem, widać zupełnie inaczej. Już nie biorę do
siebie wszystkiego,co zauważam, zbyt intensywnie. Teraz patrzę. Staram
się nie oceniać, nie reagować, nie porównywać. Przyglądam się i
odkładam na półeczkę umysłu.
Po moim ostatnim
spadku w dół, po tych uczuciach rozczarowania sobą, smutku i żalu do
siebie, doszłam do wniosku, że tak nie potrafię. Już nie. Nie mogę wciąż
skakać po tej sinusoidzie góra-dół, góra-dół, bo się wykończę. Zresztą
też coraz mniej mi się to podoba. Owszem, przyjemnie jest,gdy
wystrzeliwuje mnie w kosmos z powodu jakiegoś przyjemnego zdarzenia i
trzyma mnie tam przez jakiś czas . Z tym, że potem muszę wrócić do
ziemskich poziomów,a spadek z tak wysoka jest za każdym razem coraz
bardziej bolesny. Nie wiem, czy w mojej mocy jest zmiana na tym podłożu,
ale wiem,że do tej zmiany będę dążyła. Spróbuję utrzymać swoją energię
na równym poziomie, bez zbytniego skakania w górę czy w dół.
Przynajmniej dopóki się nie zregeneruję, a myślę, że na dłużej.
To
jest właśnie "pomiędzy "i ja tu teraz jestem. Od tygodnia, może dwóch.
Byłam tu już, poznałam trochę ten stan, podczas moich lotów, a to w
górę, a to w dół, ale teraz pierwszy raz doceniam swoją tu obecność.
Wcześniej wydawało mi się, że pomiędzy jest nudno, teraz doceniam spokój,
który się tu unosi. Wcześniej myślałam, że nie ma tu radości ani
smutku, teraz wiem, że się myliłam. Te uczucia tu są, tylko w
"normalnych"proporcjach. Nie są zawyżone, jak w stanie euforii, ani
zaniżone, jak w dolinach naszych umysłów. Są takie, jak powinny być. W
stanie uniesienia radość i szczęście wypływa ze mnie każdym porem i
rozsadza mnie, a smutek wbija w ziemię z siłą spadającego meteorytu.
Pomiędzy jest radość i jest smutek.
Właśnie w tym
stanie poczułam smak życia. Zdarzyło mi się to 2 razy wcześniej, w
dużych odstępach. Teraz w przeciągu 2 tygodni poczułam ten smak 4 razy.
Autentyczny, niesamowity smak życia. Za każdym razem inny, za każdym
razem wyjątkowy. Podczas tych momentów nie wydarzało się nic
szczególnego, ot, zwykła codzienność, a jednak to właśnie w tych
momentach zasmakowałam życie. 3 razy zasmakowałam szczęście i raz
smutek. I każdy z tych smaków był pyszny na swój sposób. Kiedyś
myślałam, że powiedzenie "smak życia " to taka metafora, teraz smakuję je
sama i jest przepyszne. Cudowny smak, niemal fizyczne odczucie na
języku i w ciele. Pyszne. I, co ważne, bez fajerwerków. To tu, w
"pomiędzy " życie smakuje inaczej, ale to nie rozwala całego kosmosu.
Gdy ja to życie smakuję nie mam ochoty obdzwonić wszystkich znajomych,
czy wyjść na dach i krzyczeć, że życie jest pyszne. Nie. Mam ochotę
powoli smakować to życie i przyglądać się jak smakuje w różnych
sytuacjach. Wszystko (lub przynajmniej większość)jest tu, pomiędzy,
zrównoważone. Nie ma wyskoków pod samo niebo ani spadków w otchłań
piekielną, jest za to równowaga i spokój. A mi coraz bardziej się tu
podoba i coraz bardziej doceniam ten stan. Mam nadzieję, że to co teraz
nazywam "pomiędzy " w niedalekiej przyszłości będzie moim głównym stanem
świadomości.
30.10.2020r.
Witam
Ciekawy artykuł, ale szczerze mówiąc nie mam już
siły zastanawiać się gdzie jestem, czy dobrze robię, czy przejdę, czy
zostanę? Coś we mnie pękło...
Zaczęło się
niedawno, od stwierdzenia, że mój umysł jest jak dziecko. Zatrzymany w
rozwoju lata temu wciąż w tej pauzie jest. Co prawda rozwija się na
niektórych płaszczyznach, takich jak doszkalania różnego typu, ale wciąż
działa na programach wgranych za dzieciaka i bardzo mu z tym wygodnie.
Gdy już stwierdziłam, że w głowie siedzi mi dzieciak doszłam do wniosku,
że trzeba nad tym dzieckiem zapanować. Do tego czasu myślałam, że mogę
współpracować z Simem( komorka dowodząca w moim mózgu) , a ostatnio
doszło do mnie , że niestety ktoś musi tu być bossem.
Następnym
punktem było myślenie o śmierci. Nie pierwszy i nie ostatni raz, a
jednak inny. Mam drobne problemy zdrowotne i, jak zwykle, prędzej czy
później nadchodzi myśl "a co jeśli to coś poważnego?"Pierw broniłam się
przed tymi myślami, to znaczy gdy tylko tak myślałam, to zaraz miałam
kontr - myśl , że przecież są lekarze, którzy pomogą, że sama o siebie
zadbam itd itp. Ale nie czułam się z tym wygodnie, coś uwierało mnie
niemal fizycznie. W końcu wzięłam kalendarz i zaczęłam pisać. I na tych
kartkach papieru jest zupełnie inna ja. Na tych kartkach papieru nie
bronię się przed czymś poważnym, mało tego , stwierdzam, że przecież to
śmierć jest sensem życia, i że nie mam nic przeciwko poważnej chorobie,
która w końcu doprowadzi do tego końca. Wiem, że łatwo mi mówić takie
rzeczy w moim wieku, ale pora już zacząć mówić całą swoją prawdę, a nie
tylko jej część. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że za tydzień może mi
się to zmienić i to też będzie ok. Więc doszłam do tego, że to śmierć, a
nie życie jest tym naszym gralem, a żyjemy bo się tego grala boimy. A
kiedy już dotarło do mnie zupełnie to o czym myślę dopadła mnie niemoc i
zniechęcenie jakiego nie czułam od lat. Tak jakby za pomocą
czarodziejskiej różdżki opadły mi klapki z oczu i ujrzałam cały ten
otaczający mnie bezsens. To zmaganie się z życiem wszędzie naokoło mnie i
w moim własnym domu. To, że mogę sobie wmawiać, że życie jest piękne,
ale prawda jest taka, że wcale nie jest, jest wieczną wspinaczką pod
górę i tylko czasami, na chwilę, jest prosta droga, by zaraz potem
zrobić się jeszcze bardziej stromo. I tak żyję dzień po dniu, przez 37
lat i przez większość tego czasu wmawiam sobie, że jest dobrze, a prawda
jest taka, nie jest. Zawsze coś... Owszem, mogę myśleć, że w większości
to ja sobie stworzyłam to życie, ale to bynajmniej nie pomaga,
przeciwnie.
Być może jest to zemsta mojego umysłu
za wzięcie go w karby, a być może po prostu dorosłam i dojrzałam świat,
nie wiem. Wiem, że dobiło mnie to dość mocno. Właściwie jak teraz o tym
myślę to zaczęło się jeszcze wcześniej, od zauważenia i nazwania
programu związanego z trzymaniem się tych, którzy mnie krzywdzą. Tylko,
że to spostrzeżenie nie było żadną nowością, tylko kolejną perspektywą .
I to prawdopodobnie zaczęło burzyć mój domek z kart w pierwszej
kolejności. Dojrzenie czegoś, co dojrzałam parę lat temu po raz
pierwszy, z tym że z innej perspektywy pokazało mi tą górę o której
pisałam wcześniej.
Starałam się, naprawdę coś z
tym zrobić, ale ...nie chce mi się. Totalnie. Wiem, czuję, że
wystarczyłoby się "przełączyć "z powrotem i już, ale nie widzę w tym
sensu i nie mam na to ochoty. Dlaczego mam być tym słońcem w krainie
ciemności wśród samych negatywów? Co mi to daje poza okłamywaniem
siebie, że ma to sens?
Takie oto mam rozmyślania
ostatnio choć staram się nie myśleć, bo tego swojego filozofowania też
mam dosyć. Nie sądzę, że nadaje się to na bloga, przepraszam za
smęcenie, ale jakoś tak samo poszło.
22.10.2022r.
Dzień dobry
Koło życia toczy się dalej, niezależnie od
tego , czy ja chcę się toczyć razem z nim, czy też nie. Czasem, tak jak
ostatnio, przygniata mnie swoim ciężarem, by niedługo potem znowu
wkręcić mnie w swoje szprychy i porwać w górę. I tak jak ostatnio, każde
przygniecenie ujawnia siłę i moc, która we mnie jest, z każdym upadkiem
coraz potężniejszą i stabilniejszą.
Jakiś czas
temu umówiłam się z przyjaciółką na wyzwanie, które polega na tym, że
mówimy, co myślimy. Może brzmi banalnie,ale i ona,i ja mamy z tym
problem. Zresztą ja uważam, że większość ludzi ma z tym problem. Nie
chodziło nam o obrażanie innych czy wulgaryzmy jak się zdenerwujemy,
tylko o wyrażanie swojej opinii, bez uczucia wstydu i niepewności, które
to nabyłyśmy w dzieciństwie. Czyli na przykład proste powiedzenie "nie"
gdy ktoś nas prosi o pomoc, której nie mamy ochoty udzielać, a nie
pomaganie za wszelką cenę tylko dlatego, że "tak trzeba" czy "tak
wypada". Albo powiedzenie, że nie podoba nam się czyjeś zachowanie w
momencie,kiedy tak jest, a nie duszenie się w sobie, żeby nie urazić
kogoś, kto krzywdzi wszystkich naokoło. Ale z grubsza chodziło o te małe
momenty i zdarzenia, w których coś nam siada w gardle i nie pozwala
siebie wyrażać w swojej prawdzie.
Niedługo po tym,
jak się umówiłyśmy na to wyzwanie , doszłam do punktu, w którym zdałam
sobie sprawę z tej swojej przypadłości, która trzymała mnie blisko
ludzi, którzy mnie krzywdzą. Jak ćma leci do światła, tak ja leciałam do
tych, którzy mnie spalali. I to to zdarzenie pozwoliło mi się uwolnić i
wyzwolić również swoje gardło, pozbywając się tej guli, która siedziała
tam od tylu lat. To, że zdałam sobie z tego sprawę, nazwałam ten
problem, spowodowało, że padło na niego światło i już jest niegroźny.
Przeciwnie, teraz daje mi siłę i zrozumienie. Zrozumienie swoich
wieloletnich zachowań i relacji, i siłę do, na przykład, mówienia
swojej prawdy. Wiem już, że nie muszę nigdzie uciekać przed tymi, do
których tak ślepo leciałam. Nie ma zupełnie takiej potrzeby. Będą tacy,
którzy poczują się niekomfortowo z tą nową ja i sami odfruną, a z tymi
co zostaną już wiem jak postępować. Pierw planowałam nie dzwonić, nie
pisać i w ogóle urwać kontakt ze swoją mamą, chcąc ją ukarać za to
wszystko i w końcu się uwolnić od tej chorej relacji. Teraz już nie
czuję takiej potrzeby, teraz wiem, że to ode mnie zależy, czy ta relacja
dalej będzie chora, czy też zdrowa. Już nie jestem małą dziewczynką,
która boi się odezwać, tylko dorosłą kobietą, która wie, że ma moc i
może mówić co myśli. Mogę mówić "nie" , kiedy czuję taką potrzebę i, co
najważniejsze, zawsze mam wybór.
Już od dawna
wiem, że uzdrowienie relacji z mamą, da mi uzdrowienie całości. I nie
chodzi tu o odnowienie tych relacji, czy zbudowanie relacji pełnej
miłości. Tu chodzi o wgląd w przeszłość, zrozumienie i ukochanie swoich
zachowań z nią związanych i uwolnienie się od tych zależności. I teraz,
po raz kolejny , uwolniłam kawałek siebie. Kolejny klocek dopasowany,
kolejna warstwa cebuli oderwana, jak to pięknie napisała pana znajoma.
Myślę,
że ostatnio mnie tak powaliło między innymi dlatego, że w swej pysze
myślałam, że to już za mną. Nie uszanowałam samego procesu leczenia,
lizania i całowania swoich ran, chciałam już, natychmiast być ponad to
wszystko i wzlecieć ku niebu na połamanych skrzydłach. Wmawiałam sobie,
że pięć lat to aż natto na uzdrowienie, a prawda jest taka, że całe
życie może nie starczyć i to jest ok. Ta zewnętrzna ja, nazwijmy ją ego,
chciała widzieć się jako mistrza nad mistrzami gotowego na wszystko, a
ta wewnętrzna ja ma czas. Ciężko jest te dwie mnie zrównoważyć, ale
przecież mam czas.
15.10.2022r.
Od pięciu lat jestem na drodze do odnalezienia siebie. Pięć lat powrotów
do niechcianych wspomnień, walki ze sobą, poddawaniem się co i rusz,
łez i wypłakiwania duszy. Coraz dłuższe momenty wzruszenia i radości,
nauka miłości do samej siebie i szacunku. Gdy zaczynałam tę podróż nie
sądziłam, że będzie tak długa, męcząca i samotna. W ogóle nic nie
sądziłam, może oprócz tego, że mam dosyć siebie i życia jakie prowadzę.
Swoich zachowań, wybuchów złości i niekontrolowanych emocji, które
raniły mnie i ludzi naokoło. Tego niezrozumienia samej siebie...
Minęło
5 lat a ja wciąż jestem gdzieś na początku. Nie przeszkadza mi to, bo
różnica jaka zaszła we mnie i w moim życiu jest ogromna i teraz płaczę
zazwyczaj z radosnego wzruszenia. Zrozumiałam wiele, wiele jest jeszcze
przede mną ukryte. Poprzez powrót do traum z dzieciństwa i przerobienie
ich raz po raz, poziom po poziomie, perspektywa po perspektywie widzę
teraz wgrane programy i automatyczne zachowania, przez które zachowuję
się tak a nie inaczej. Choć wracam i przerabiam to wszystko od pięciu
lat wciąż mam wiele do przerobienia i to mnie czasami przeraża. Nawet
nie to, że to pochłania czas, chcę to robić dla siebie niezależnie od
tego, jak długo to zajmie, bardziej chodzi o obraz, który odkrywam. Im
więcej miesięcy zajmuje moja terapia tym bardziej widzę skrzywienie,
które się we mnie dokonało i czasami zastanawiam się czy w ogóle uda mi
się wrócić do TEJ Magdy. Czasami wychyla się troszeczkę i macha do mnie
nieśmiało, ale zaraz potem chowa się z powrotem, bo boi się zostać na
dłużej. A ja zaczynam się zastanawiać czy powinnam ją wyciągać na
zewnątrz...
Ostatnio dotarłam do punktu, który już
pojawiał się podczas tych paru lat, ale za każdym razem w innej
odsłonie. Tym razem również odsłonił nową twarz, dał mi swoją nazwę... I
to po raz kolejny ukazało mi się jak daleko od końca jestem. Totalnie
się tego nie spodziewałam, rozłożyło mnie na łopatki. Chodzi o niezdrowe
relacje z bliskimi oraz o potrzebę powrotu do tych relacji nawet jeśli
jest to nielogiczne i raniące. Wytresowano (inaczej nie mogę tego
nazwać) mnie tak jak byłam dzieckiem, a ja, nieświadomie, przeniosłam
to do swojego dorosłego życia . Pomimo tego, że ktoś mnie rani ja wciąż
wracam, pomimo tego, że zamiast wsparcia mam chamskie żarty i
oczekiwania - ja wciąż jestem obok, pomimo tego, że jestem potrzebna
tylko gdy coś mogę dać- ja utrzymuję znajomość za wszelką
cenę...Zrozumienie i zobaczenie tego jest co prawda krokiem milowym dla
mojego wewnętrznego uzdrowienia, ale jednocześnie rozrywa na kawałki i
wyciska łzy rozpaczy nad tymi wszystkimi latami w ciemności. I właśnie
ten ogrom krzywdy, który mi się odsłania z miesiąca na miesiąc wymusza
na mnie zastanowienie się czy na pewno dalej chcę kroczyć tą ścieżką,
czy nie lepiej będzie przerwać i żyć w błogiej nieświadomości? Wiem, że
już za późno, już nie mogłabym zrezygnować, nawet jeślibym chciała,
tylko czasem jestem tak zmęczona...
08.20.2022r.
Witam
Życie jest ciekawe, gdy człowiek postanawia być
sobą. Krok po kroku odkrywają się przed nim możliwości i ukryte ścieżki
niedostępne dla oka biernego aktora.
Po moich
ostatnich przemyśleniach napisałam do nauczyciela, który prowadzi mój
kurs. Napisałam, że nie mogę uczęszczać ze względu na zbyt duży ból w
plecach, ale czy jest możliwość skończenia kursu z domu? Stwierdziłam,
że mi to nie zaszkodzi, tym bardziej, że mnie ta tematyka naprawdę
interesuje. Odpisał, że niestety nie. Że trzeba mieć wyrobioną
frekwencję, bez tego ani rusz. Więc ja napisałam, że w takim razie
rezygnuję, tym razem moje zdrowie będzie dla mnie ważniejsze, że
dziękuję za wszystko i że życzę mu wszystkiego dobrego. Gdy następnego
ranka dostałam maila z danymi do logowania na stronę, gdzie są wszystkie
dostępne materiały byłam trochę zdziwiona, ale pomyślałam, że pomyłka.
Tego samego dnia,wieczorem dostałam kolejnego maila, tym razem od mojego
nauczyciela, żebym jeszcze się wstrzymała i że jednak jest możliwa
opcja, o którą prosiłam, czyli dokończenie kursu z domu. Teraz mam
dostęp do potrzebnych materiałów i uczę się w domu, dzięki czemu mogę
robić przerwy czy zmieniać pozycję kiedy mi się podoba co niweluje ból.
Mam to czego chciałam, a to dlatego, że świadomie, dla siebie samej z
tego zrezygnowałam.
Gdy napisał do mnie mój
nauczyciel zastanowiłam się nad tym, czy faktycznie chcę dokończyć ten
kurs. A jeśli tak to dla kogo? Tym razem moja odpowiedź była podyktowana
moimi potrzebami i chęciami. Tym razem nie myślałam o przyszłej pracy, o
przyszłych zarobkach czy o zadowoleniu tych, którzy właśnie tego ode
mnie oczekują. Bo tym razem chcę po prostu przyswoić wiedzę, która mnie
interesuje, i która, tak myślę , przyda mi się w lepszym zrozumieniu
siebie, a co za tym idzie innych. Z przyjemnością odpisałam, że bardzo
się cieszę i dziękuję za taką możliwość. Jakże wiele jest możliwości w
świecie, który uważamy za tak jednolity. Dziękuję
07.10.2022
"Kim chcesz być jak dorośniesz?" To pytanie jak echo odbija się od ścian
mojego umysłu od wczesnego dzieciństwa, a biedny Sim(komórka dowodzącą
mojego mózgu) dwoi się i troi, żeby to wymyślić. Szkoły, kursy,
doszkalania, książki, reportaże, próby. "Kim chcesz być?"
Szłam parę dni temu do sklepu i myślałam o kursie, na który
uczęszczam. Kolejny kurs, tym razem o tematyce pomocy społecznej. W
sumie fajnie, lubię rozmawiać z ludźmi, lubię pomagać, wszystko jest na
swoim miejscu. Ale... Właśnie idąc do sklepu ,na środku drogi , zdałam
sobie sprawę, że znowu zapisałam się na ten kurs ze względu na "innych".
Bo choć lubię pomagać, i owszem, to przecież już to robię będąc
wolontariuszką na przykład. I choć lubię się uczyć, to siedząc 6 godzin
dziennie w ławce krzywdzę siebie samą, bo potem nie mogę się ruszać,
przez ucisk na nerwy w plecach. A przez to, że wszędzie naokoło słyszę,
że przecież TRZEBA mieć pracę i zarabiać, poszłam na kurs, po którym
będę mogła wciąż pomagać, ale już za pieniądze. W końcu będę "normalna" i
taka jak powinnam być, bo będę miała "normalną " pracę. Boże!!!
A
co jeśli ja chce być po prostu sobą jak dorosnę? Co jeśli nie
potrzebuję mieć "normalnej" pracy, bo ważniejsze dla mnie jest odkrycie
tego kim jest ta Ja? I zaprzyjaźnienie się z samą sobą.
Od kiedy straciłam pracę przez operację (a raczej dzięki operacji)
kręgosłupa moje życie wywróciło się do góry nogami. W porównaniu z
tamtym życiem, tamtą Magdą i tamtą znajomością siebie samej... W sumie
nie ma porównania, nie ma skali, taka jest różnica. Wystarczy
powiedzieć, że wtedy nie wiedziałam nic o Magdzie, a teraz coś już wiem i
co dzień dowiaduję się więcej. Kiedyś się nawet nie lubiłam, teraz
kocham się całym sercem. I podoba mi się ta podróż wgłąb siebie. Może
właśnie o to chodzi? Może "Jak będę duża to chcę poznać siebie" po
prostu? I nie chcę, żeby wgrane w dzieciństwie marzenia o byciu
policjantką, piosenkarką czy panią prezydent mi w tym przeszkadzały. I
to jest to kim chcę zostać. Chcę zostać poznaniem.
Uwalniające jest uczucie odrzucić ten przymus bycia "kimś ". Odcięcie
się od tego wiecznego wyścigu, zostawienie za sobą presji otoczenia i
bliskich, i pozwolenie sobie na ten oddech narodzin. Naprawdę
październik mnie bardzo pozytywnie zaskakuje.
Kurs i tak dokończę (online) ale już z innym spojrzeniem i z innych pobudek.
02.10.2022r
Dzień dobry
Witam w nowym
miesiącu i nowych energiach. Odczuwam je niemal fizycznie, nie wiem czy
wszędzie się przemieszały i pozmieniały czy tylko w moim małym świecie,
ale wiem, że jest to przyjemne.
Wczoraj miałam
ciekawy sen o zwierzątkach. Kolejny. Tylko tym razem były to małe
zwierzątka; myszka, mrówka i kret. Rano pisałam o tym w kalendarzu a
potem medytowałam i w trakcie medytacji kolejne klocki wskoczyły na
swoje miejsce. Ale po kolei. Od paru miesięcy miewam sny ze
zwierzętami. Do tej pory śniły mi się 2 tygrysy, 2 żyrafa, koń i
jednorożec, 2 wydry, i 2 ptaki(nie wiem jakie, bo były to pisklaki).
Zwierzęta ukazują się w różnych sceneriach,ale zawsze w parach. Czasem w
parze w jednym śnie jak żyrafy i ptaki, czasem dzień po dniu, w
osobnych snach. Czasem jako dorosłe, czasami jako młode. Sny te są
przyjemne, i ja , i zwierzęta mamy w nich wzajemny szacunek i miłość,
traktujemy się równo, nie ma rozgraniczenia. Do tej pory myślałam, że
to jakaś mieszanka moich zwierząt mocy, tylko trochę dużo ich się
pojawiło, ale nie znajdywałam innego wytłumaczenia. Do wczoraj. Wczoraj
gdy witałam się z moim ciałem, z wszystkimi komórkami, a przede
wszystkim z sześcioma przewodnimi, które do tej pory zdążyłam poznać,
klocki się połączyły. Pierw podczas porannego powitania przyszła wiedza o
wspólnocie. Zdałam sobie sprawę, że każda z tych komórek ma parę.
Partnera, rodzica, dziecko, nieważne w jakiej postaci, ale nie jest
sama. Nie dźwiga sama ciężaru utrzymywania mnie przy życiu, ma kogoś kto
ją odciąża. Gdy to pomyślałam poczułam wpasowujący się klocek i
spokój. To jeden ze znaków, które mówią mi , że jestem na dobrej
drodze. Oddychając głęboko zaczęłam skupiać się na odnalezieniu
partnerów dla moich ukochanych komórek i pierwszy wskoczył dosłownie po
paru sekundach. I wskoczył tam , gdzie to wszystko się zaczęło, czyli
do Magi. Do komórki w dole kręgosłupa, od której zaczęłam podróż wgłąb
swojego ciała i dzięki której poznałam całą resztę. Jej partner ujawnił
mi się i na oczach mojej duszy połączył się z Magą tworząc jeden twór i
jedno imię. Magia tego zdarzenia jest nie do opisania. Poczułam fizyczne
dopełnienie w dole kręgosłupa. Oddychałam głęboko czując wdzięczność za
możliwość przeżywania tego cudu. Nie szukałam dalej, wiedziałam, że
reszta przyjdzie w swoim czasie. Po prostu rozkoszowałam się pierwszym
odczuwalnym połączeniem we mnie samej. Lecz to nie był koniec, moja
podświadomość miała dla mnie bonus tego dnia. Po paru minutach 2 ptaki z
mojego snu sfrunęły do mojej pierwszej pary i tam zostały. I wiem, że
będą tam strzec podstawy mojego kręgosłupa. Śmiałam się do siebie , bo
choć wyobraźnię mam nad wyraz bogatą to sama bym tego lepiej nie
wymyśliła (choć właściwie to w jakimś sensie to zrobiłam, poprzez sny i
na innych płaszczyznach...). W moim śnie z ptakami długo się nimi
opiekowałam, były mokre i ledwo żywe przez większość snu. W końcu, na
końcu snu udało mi się je doprowadzić do stanu na tyle dobrego, że
wiedziałam, że przeżyją. I wtedy one zamieniły się w 2 korzenie. Jak się
obudziłam następnego ranka myślałam, że to znak nowych pomysłów albo
postanowień, ale długo nad tym nie myślałam, bo przed ptakami pojawiły
się inne zwierzęta, więc już przywykłam. A wczoraj moje ptaki
zakorzeniły się przy moich dwóch "korzennych " komórkach. Znowu poczułam
dopasowujący się klocek. Łzy leciały mi z oczu a ja myślałam o
wszystkich zwierzętach jakie mi się ostatnio przyśniły i jak to wszystko
pięknie pasuje. Każde z tych zwierząt, w parach będzie strzegło moich
kochanych komórek w moim kochanym ciele. Świadomość tego daje mi moc i
spokój. A wszystko zaczęło się od małej Magi, która miała dosyć bólu, a
teraz ma skrzydła...
11.09.2022
Późna pobudka, ale
zrozumiała. O tak,zrozumiała. Jakże dziwne jest to, że z dnia na dzień, z
tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc odkrywam nowe "sensy" mojego
życia i nową mnie , i jakie to wszystko różne, a jednocześnie
pasujące.
Wczoraj była pełnia, księżyc świecił
prosto w moje okno blaskiem tak wielkim, że wokół niego nie było nawet
gwiazd. A ja leżałam i rozmawiałam z Magą i resztą mojej "bandy"(moje
komórki). Zanim się z nimi porozumiałam myślałam o bliskich. O nich i o
sobie. I doszło do mnie,że nic więcej nie mogę zrobić. Wszędzie,
wszystkim powtarzałam, że nie zbawimy świata, możemy tylko (właściwie
aż)zbawić siebie, a sama usilnie próbowałam "naprawić " ludzi mi
najbliższych. Więc wczoraj do mnie doszło, że to się nie uda. To ,
niestety, nie moje zadanie. Tylko oni sami mogą dokonać napraw w sobie,
jeśli w ogóle zechcą (bo przecież nie muszą) . Ja już nic nie zdziałam w
tej kwestii. I wtedy , jak to pomyślałam, poczułam swojego "tetrisa".
To uczucie,które mogę poczuć pod językiem i całą sobą, a które mowi mi ,
że wszystko jest tak jak powinno być. Chłonęłam to przez chwilę, po
czym zeszłam do Magi. To jej wysłałam siłę i wsparcie. Wlałam w nią
energię miłości i wdzięczności. Przyszło mi do głowy,że wszystkie nowo
narodzone komórki w moim ciele rodzą się już z nową świadomością dzięki
temu, że ja jestem bardziej świadoma. A że moja świadomość rośnie z dnia
na dzień, więc i każde pokolenie komórek jest bardziej i bardziej
świadome. Cudowna jest ta świadomość. Pozwoliłam sobie poczuć narodziny
nowych komórek, tam gdzie rezyduje Maga. Zobaczyłam tysiące światełek
zapalających się w okolicy krzyża i niżej. Pełno, mnóstwo małych
światełek, które właśnie przyszły na świat. I choć wiem, że co dzień, co
godzinę, co chwila nowe komórki rodzą się we mnie , to to doświadczenie
było przepiękne i przepełniające mnie wzruszeniem i wdzięcznością, że
mogę być tego świadkiem. Narodziły się a razem z nimi narodziło się moje
nowe ciało i nowa ja. I tak zmienia się od paru lat, a wczoraj to
zobaczyłam i zrozumiałam. Zmiana ciała, zmiana powłoki, zmiana pojazdy
następuje w sposób stopniowy i powolny. Przynajmniej u mnie. Tzn dla
mnie on nie jest powolny, w ogóle nie, ale chodzi mi tu o to, że nie na
raz. O nie. Miliardy komórek musi zastąpić inne miliardy ,a jeszcze inne
miliardy muszą stać się świadome, a na to wszystko potrzeba czasu i
cierpliwości. Tak. Podczas tych cudownych narodzin moje myśli
przychodziły i odchodziły, a ja poddawałam się temu procesowi. I
przyszła myśl o drodze i o celu. Nie pierwszy raz rozważałam ten wątek,
więc przywitałam tę myśl jak starą, dobrą znajomą. Lecz tym razem,
znowu, przyszło więcej. Że droga jest celem sama w sobie- ok
,wiedziałam. Że życie jest drogą (i jednocześnie celem)- luz. Ale, że
cel,jeśli się już uprzemy by go dojrzeć i opisać, jest śmiercią to była
nowość. Niby oczywiste,a jednak wow. I najważniejsze. Że ja jestem
drogą. Nie tylko życie jest nią, ale i ja, i my wszyscy. Jesteśmy swoją
własną drogą i mapą. Każda z naszych komórek jest kawałkiem informacji
pomagającej nam tą swoją drogą kroczyć. Nie tylko to co w głowie i w
sercu,cali my jesteśmy drogą. Pierw kroczymy nieświadomie i dlatego tak
ważne są nasze ciała- one są mapami. A gdy stajemy się świadomi możemy
sami przebudować swoją drogę, czyli siebie, według uznania. Możemy być
świętą drogą do Częstochowy, albo ciemnym zaułkiem-to nasz wolny wybór.
Możemy być pomiędzy, jeśli taka nasza wola. Dano nam cudowny wybór
wybrania swojej drogi, czyli tego kim chcemy naprawdę być. I nie chodzi
tu o bycie doktorem, czy policjantem, ale o nas wewnętrznie. Osobiście
nie uważam, że są złe drogi. Żyjemy w dualnym świecie i możemy wybrać.
Zastanawianie się co będzie dalej, jeśli wybierzemy źle nie ma dla mnie
sensu. Sama parę razy zabiłam mrówkę,czy pająka chcąc tę stworzenia
uratować, więc czym jest to źle??? Nie wiemy kto, za co i czy w ogóle
będzie nas sądził, możemy jedynie się domyślać. Myślę,że ważne jest
działanie w zgodzie ze sobą. Oczywiscie jeśli jesteśmy już świadomi
siebie i tego ,że mamy wybór. Jeśli nie działamy z automatu reagując na
wgrane programy z dzieciństwa.
Leżałam i
chlonelam nowe informacje w blasku księżyca. Szukałam drogi tyle
czasu,a tu proszę. Ja jestem drogą. Podzieliłam się tą wiedzą z
komórkami w ciele. Wszystkimi. Bo jeśli ja jestem drogą, to każda z nich
również. Niesamowite. Doprawdy. Dziękuję
20.12.21r.
Zakupy w 90% ogarnięte , farsz mięsny gotowy, do wtorku mam luz, a we
wtorek zaczynam pracę. W tym roku nie mam multum zamówień, mam trochę ,
tak w sam raz. Dzisiaj razem z miliardami pomocników zrobiłam swoje
ćwiczenia i wiele innych czynności i teraz czas na ciepłą kąpiel i
relaks dla ciała i duszy.
Wczoraj przed snem kolejny klocek
wskoczył na swoje miejsce. Kolejny, oczywisty klocek, który widziałam
już wcześniej, wiedziałam, że jest, a mimo to nie było go w moim życiu. A
raczej był, tylko ja go co chwilę przekładałam dopasowując do własnej
sytuacji i wygody. Tym klockiem była zgoda na prowadzenie. Zaufanie do
prowadzenia, do przepływu. Jak mówiłam- niby wiedziałam, a jednak wciąż
szukałam i drążyłam. To nie jest złe, broń boże, tylko może trochę
pomieszać szlaki. Wciąż wymyślałam kolejne projekty do realizacji, misje
do spełnienia, rzeczy do zrobienia. Jeśli nawet przez chwilę dałam się
prowadzić to już zaraz potem zapominałam o tym zaufaniu i nadganiałam
sama ile się da. Przynajmniej tak sobie wmawiałam. A wczoraj przed snem (
to jest chyba najlepszy czas na takie orzeźwiające myśli) po prostu
zdałam sobie z tego sprawę. I prostota tego ,jak zwykle, uderzyła mnie
prosto w czoło. Znowu to ja sama nie pozwalam sobie zaufać do końca. To
ja chcę mieć choćby szczątkową kontrolę, a zazwyczaj totalną, nad tym co
się dzieje. Czy to źle? Pewnie nie. Pewnie dla większości ludzi to tak
właśnie powinno być... Ale do mnie wczoraj przyszło coś, co pokazało
mi... nie pokazało... dało tę świadomość, że wcale tak być nie musi. I
nie tylko da mi to ulgę, bo tak będzie łatwiej, da mi to też większą
możliwość poznania. Poznania siebie i życia. Kiedy przez całe życie idę
próbując wszystko kontrolować , a potem zmieniam to, przekształcam w
zaufanie do tego życia - uczę się siebie na nowo. I kiedy przestaję
kontrolować to życie to ono mi podaje cudowne zdarzenia i ludzi, i mam
szansę bardziej je zgłębić. Bo kontrolując pozbawiam się części swojego
życia. Wiele rzeczy nie zrobię, na wiele się nie zgodzę i wiele na sobie
będę wymuszać. Dając szansę zaufaniu też mogę wielu rzeczy nie zrobić (
w końcu to jedno życie), ale za to już na więcej się zgodzę i nie mam
potrzeby nic wymuszać. Ponieważ ufam nie tylko życiu, ale i sobie. W
moim przypadku pierw musiałam zaufać sobie , żeby dojść do wniosku, że
życiu też mogę zaufać. Podejrzewam, że tak jest w większości przypadków,
ale nie wiem tego. A kiedy już ufamy sobie i życiu nie ma niczego co
musielibyśmy na sobie wymuszać. Na sobie czy na innych , nie ma takiej
potrzeby. Znika gdzieś chęć bycia lepszym, pierwszym. Właściwie pojawia
się chęć , żeby wszyscy inni byli byli pierwsi. Skoro im na tym zależy
to czemu nie? U takiego kogoś jak ja jest to dziwne odkrycie. Kiedyś (
nie tak dawno) opis mojej osoby to były słowa : ambitna, kontrolująca,
konfliktowa, żywiołowa, wesoła, a teraz połowa mojego " opisu" zniknęła ,
albo jest w trakcie znikania. Nie sądziłam, że jest to możliwe ,
naprawdę. I choć te części mnie ulegają destrukcji bądź przekształceniu
to nie czuję ich braku. Zamiast nich pojawia się ten spokój. Zamiast
chęci kontroli- spokój, zamiast pragnienia dojścia do samego nieba i
wyżej- spokój, zamiast ciągłego dążenia do konfliktu- spokój. Wiadomo,
że nic nie dzieje się od razu, ale jak już pisałam wcześniej- każdy
kolejny stopień mojej świadomości jest nagradzany kolejną dawką spokoju i
nie chciałabym tego przyspieszać. Już nie. Już doceniam te stopnie , te
perspektywy i te lustra, które wyskakują co jakiś czas. W jakimś ułamku
rozumiem, że to jest konieczne i już po sobie wiem jak bardzo mi to
pomaga. Nie wyobrażam sobie, że miałabym to wszystko, co do tej pory
przerobiłam przerobić w miesiąc czy dwa. Czy nawet pół roku szczerze
mówiąc. Nie dałabym rady- to raz. A dwa- nie wyciągnęłabym z tego tyle
ile mam :). Więc znowu - dziękuję.
19.12.21r.
Zbieram się właśnie do sklepu, jeszcze parę produktów muszę kupić zanim
zacznę szaleństwo pierogowe .Ale zanim się wybiorę skreślę parę zdań dla
przyszłej Madzi. Dziś jest niedziela a w piątek " zwolniono" mnie z
wolontariatu. Powodem jest mój brak szczepionki... Od piątku to
przerabiam i ni cholery nie potrafię się zasmucić, wściec czy
rozczarować. Dlaczego? Przecież to moje zwyczajowe reakcje... A
tymczasem gdy zadzwoniła do mnie jedna z wolontariuszek to ja ją
pocieszałam i uspokajałam. Powiedziałam, że rozumiem i że mam nadzieję ,
że oni też mnie kiedyś zrozumieją. Bo naprawdę częściowo rozumiem. Ci
ludzie się boją, a gdy się boimy działamy nielogicznie. Bo jednak trochę
nielogiczne jest to, że to ja jestem niebezpieczna ( 36 lat, zdrowa
dieta, jakaś tam aktywność, dotleniony organizm) , a nie wszyscy ci,
którzy tam przychodzą. A przychodzą wszelakiego rodzaju jednostki, co
można sobie łatwo wyobrazić w takim miejscu jak bank żywności. Więc
rozumiem tę nie-logikę i korzystam. Teraz czekam na badania żeber, w
związku z dyskomfortem prawej ręki. Ostatnie parę miesięcy dość ciężko
mi się nią operowało , a problem ten mam od lat trzech. Przez ten okres
czasu dwa razy mi sprawdzano nerwy, które okazały się w porządku i na
tym się skończyło. A mnie się pogarszało. Teraz na rezonansie wyszło
prawdopodobieństwo dodatkowego żebra, które uciska na żyłę i czekam na
dodatkowe badania. Więc dla mnie osobiście ta sytuacja jest " na rękę"
nie mam potrzeby dołowania się z tego powodu. Jedyne do czego doszłam w
tym przyglądaniu się temu wyzwalaczowi to to, że ktoś mnie ukarał z to,
że nie chciałam się dopasować. Ok, to jest ważne, ale, o dziwo, nie
wymagało dużego wysiłku, żeby dojść do jedynego, słusznego wniosku.
Mianowicie- już mnie to nie robi. Jestem sobą i nikt mi już tego nie
odbierze. I nie chodzi tu o szczepionki czy całą sytuację C19. Chodzi o
wszystko. To nie jest bunt. To jest zdanie sobie sprawy z tego, że nie
muszę być taka jak inni. Taka jak moja mama, jak szefowa, pani w sklepie
czy jak Angelina Jolie. Mało, że nie muszę - nie chcę. Wzdrygam się
przed tym nawet, bo w końcu widzę jak ja jestem wartościowa i mądra :). I
do tego chcę się dostosowywać . Do siebie i jeszcze bardziej do siebie.
13.12.21r.
Zaczęło się od rozmowy z
Magą( komórką w moim ciele od której wszystko się zaczęło). Nie pierwszy
raz, często z nią rozmawiam, ale tym razem było inaczej. Tym razem...
Dodawałam jej otuchy, pocieszałam, "wdmuchiwałam" w nią życie i nagle
zrozumiałam, że to przeze mnie ona jest w takim stanie. Wiedziałam to
wcześniej, ale tym razem... Nawet nie wiem jak to opisać. Poczułam się
naprawdę odpowiedzialna i naprawdę prawie pękło mi serce. Pomogła mi w
tym książka, którą czytam (Uleczyć Nieuleczalne - Michał Tombak) W tej
książce jest dużo o naturalnym leczeniu, ale też opis samo-hipnozy i
samoleczenia. Czytałam i o jednym, i o drugim wcześniej, lecz w tej
książce jest ciekawy opis komunikacji ze swoimi komórkami. Mianowicie -
jak z dziećmi. I to naburmuszonymi dziećmi. Dlaczego naburmuszonymi? Ano
dlatego, że się źle czują. A dlaczego źle się czują? Wiadomo - przez
nas. W tym przypadku - przeze mnie. I dopiero to wyobrażenie pozwoliło
mi naprawdę poczuć jakie zło im wyrządziłam. Dużo płakałam, jak zawsze
kiedy spoglądam w to cholerne lustro. Poprosiłam Magę o jeszcze jeden
wysiłek, o jeszcze odrobinę wiary w siebie i we mnie. Zapewniłam, że ja w
nas wierzę i że damy radę. Płacząc przepraszałam i błagałam swoje
komórki o pomoc, przyznając, że sama, bez nich, nie dam rady. Jeszcze
nie wiem co będzie, chwilowo jest mi lepiej.
Chwilę po
tym zdarzeniu przyszły rozmyślania. Zupełnie na inny temat. Temat
przeszłości, uporu, ran i niedomówień. Ja naprawdę myślałam, że to już
za mną. Że przebaczyłam i idę dalej. A jednak ucięłam kontakt wmawiając
sobie, że to dla dobra ogółu, a tak naprawdę, żeby ukarać "winowajców". A
jednak w głowie wciąż, na nowo, przypominałam sobie negatywne słowa i
przekazy i wymyślałam treści kolejnych listów oskarżających. Czyli na
zewnątrz pełnia miłosierdzia i zrozumienia a w środku stara koleżanka -
uraza.
I znowu jestem powalona na łopatki. I swoją
ślepotą i prostotą tego wszystkiego. I tym jaką moc ma rozmowa ze sobą.
I, jak się okazuje, nie tylko ze swoim sercem czy wyższym ja, ale
również ze swoim ciałem. Nie wiem jak one tego dokonały, ale dzięki
pomocy tych malutkich istot rozpadła się kolejna warstwa iluzji, którą
tak pielęgnowałam. Teraz jest noc, pora spać. I ja i miliardy małych
mnie mamy od jutra dużo do zrobienia
.....
Wczorajszy dzień przyniósł mi kolejne zrozumienie. A właściwie
przypomnienie. To nie był ten wielki moment Acha!!!, raczej stopniowe
uświadomienie. Świadomość samej siebie a co za tym idzie świata
zewnętrznego przychodziła powoli przez cały dzień. Bez fajerwerków, po
prostu wróciła wiedzą, która już tam gdzieś była. Świadomość potrzeby
zadbania o siebie, bycia ze sobą. Żadnych wyrzutów z powodu wsiąkania za
bardzo z powrotem w świat zewnętrzny. Żadnych myśli typu" Cholera,
przecież miało być tak i tak a ja miałam robić tak a nie tak. Nic z tych
rzeczy. Kiedy rano pojawiła się myśl przypominająca mi o sobie
uśmiechnęłam się i podziękowałam za nią. Mam momenty na zewnątrz i mam
momenty wewnątrz, tyle. I teraz Ja daję sobie szturchańca, że czas
wrócić do centrum. Nie muszę oczywiście, ale chcę. Wiem, że to pomoże i
wiem też, że jeżeli nie posłucham intuicji będę coraz bardziej
rozedrgana i stopniowo zacznę się gubić. To wiem, ale nie dlatego
wracam. Wracam, bo Koch te momenty wyciszenia, rozmów z samą sobą,
momenty ciszy. Daje mi to naładowanie i kolejne stopnie tego cudownego
spokoju, więc z radością łączę się i odpływam. Z tym, że to skutkuje
wycofaniem się chwilowo z życia zewnętrznego... Dla mnie osobiście
super, ale już wiem, że dla innych nie zawsze. Choć ludzie starają się
udawać, że rozumieją to i tak jest w nich pretensja, że nie poświęcam
tego czasu im. I ja to rozumiem, też tak miałam. Tacy już jesteśmy.
Potrzebujemy tego słuchacza, tego kogoś z kim możemy się podzielić
swoimi radościami i smutkami. Dlatego zazwyczaj jestem. Lecz czasem, tak
jak teraz, potrzebuję doładowania i piękne jest to, że teraz nie mam
żadnych oporów przed odłączeniem się na moment i podarowania sobie tych
cennych chwil. W końcu doszło do mnie to co powtarzam innym. To ja
jestem ważna. Egoistyczne? Być może, ale konieczne. Przecież jeśli nie
zadbam o siebie nie będę miała możliwości zadbać o kogokolwiek innego.
Tak jak opis ewakuacji w samolocie. Pierw matka, potem dziecko. Długo
nie mogłam tego tak do końca zrozumieć...
12.12.21r.
Kolejna akceptacja, kolejne poddanie, kolejne odpuszczenie. Jakże ciężko
zostawić przeszłość!!! I jak uparcie ta przeszłość wraca gdy tylko
zwietrzy okazję. Wydaje się człowiekowi, że poukładał sobie wewnętrznie,
rozliczył się z tym co było, żeby ruszyć dalej, a tu psikus. To
rozliczanie się ma niekończące się (jak dla mnie) stopnie. Mam nadzieję,
że nadejdzie moment kiedy całą tę przeszłość przerobię, ale z tego co
obserwuję to może nie nastąpić w tym życiu... Nie przeszkadza mi to, już
nie chcę być pierwsza w szeregu. W końcu! Jeżeli całe to życie będzie
mi wskazywać moje niedopatrzenia w tematach takich jak akceptacja,
poddanie czy wybaczenie to ok. Wiem już teraz jak niedaleko za progiem
jestem i rozumiem akurat to. Może nawet nie za progiem, może dopiero
dostrzegłam drzwi...? Nie wiem i to też jest ok. To co wiem, to to, że
mam jeszcze lekcje do odrobienia i nauczenia i na tym się skupiam. A
lekcja zostawienia przeszłości tam gdzie jej miejsce przychodzi po raz
kolejny. Widzę nawet wzór z ostatnich paru lat...
To jest
ciężkie do zrobienia. Ciężkie m. in. dlatego, że jakaś cząstka mnie
wciąż nie chce puścić tego co było. Trzyma się uparcie tego co zna,
nawet jeśli to tylko iluzja. Nie chce ruszyć w nieznane, bo tam nie
wiadomo co, a tu przynajmniej wiem... Kurczę... Wiem to od jakiegoś
czasu, a mimo to trzymam kurczowo. I kolejne parę dni albo tygodni
wchodzenia w siebie i i szukania tej niepewnej Madzi. A może i upartej
Magdy. Którąkolwiek znajdę będę musiała się nią zaopiekować i wejść w
jej skórę. Znowu. Może i dobrze, że to przyszło teraz, na koniec roku.
Może zdążę zanim wejdę w 2022,byłoby miło. A jak nie to przynajmniej
będę wiedziała na czym się skupić na początku roku.
09.12.21r.
Co za noc!!! Aż mi trudno ogarnąć... Po kolei, może ogarnę. Wczorajszy
dzień cudownie spokojny, spokojnie cudowny. W soup kitchen był ruch jak
rzadko kiedy, kanapki znikały momentalnie, zupa i gorące napoje lały się
nieprzerwanie. Miło. Przed otwarciem, w trakcie przygotowywania, nasza
"szefowa" (osoba, która założyła to miejsce 3.5 roku temu - Michal z
Izraela) powiedziała do Roba(wolontariusz, 54 lata) że ma zakładać
maskę. Ja zamarłam, już w tamtym tygodniu chciałam poruszyć ten temat.
Wszyscy wolontariusze i sama Michał są zaszczepieni już po 3 razy,
wierzą w to, co jest im przedstawiane. Tzn prawie wszyscy, ja nie. I
spoko, mają do tego pełne prawo, tak jak ja mam prawo do odmiennego
zdania. Więc "przyczepiła się" do Roba. Na co inna
wolontariuszka(kobieta 62 lata) zwróciła jej uwagę, że w sumie to ona
się tylko tego Roba czepia. I zaczęła się dyskusja. Kulturalna dyskusja
dorosłych ludzi. Zostało wyjaśnione co było do wyjaśnienia i jakieś pół
godziny później mnie zapytano czy mogę zakładać maskę kiedy przygotowuję
jedzenie bądź nalewam zupę. Oczywiście nie muszę, jeśli bardzo nie
chcę, bo bardziej im zależy na mnie jako na wolontariuszce, ale jakbym
mogła... A ja tylko na to czekałam .
Przypomniałam zeszły tydzień, kiedy weszły nowe restrykcje i Michal
mnie o tym powiadomiła (ja nie mam ani tv ani radia i zazwyczaj nie wiem
co się na świecie dzieje) i poprosiła, żebym CAŁY CZAS miała maskę na
sobie. Dodała, że wszyscy będziemy je nosić, nie tylko ja. Pierwszego
dnia podporządkowałam się, stając się obserwatorem. A to co
zaobserwowałam wyłożyłam właśnie wczoraj. Otóż ja i dwóch innych
wolontariuszy, owszem, maski miało na twarzy przez większość czasu, za
to nasza "szefowa" z drugą panią nawet przez chwilę. Mówiłam spokojnie o
tym co ja myślę na temat skuteczności masek i o tym, że jak już czegoś
oczekujemy od innych i święcie w to wierzymy to sami powinniśmy się
dostosować. Zadziwiłam panie odrobinę, ale przyjęły moje argumenty i
nawet się z nimi zgodziły częściowo. Ja dodałam, że rozumiem ich punkt
widzenia i postaram się zakładać maskę gdy robię sałatki i kanapki, ale
zastrzegłam iż mogę ją ściągać, ponieważ nie potrafię długo w tym czymś
oddychać. Doszłyśmy do porozumienia, komunikacja się odetkała. Po naszej
rozmowie "szefowa" nawet założyła maskę raz czy dwa. (tak na marginesie
"szefowa" naprawdę boi się c19, przynajmniej tak nam to przedstawia.
Ale z drugiej strony, czy aby na pewno?)
Blisko
zamknięcia przyjechała para, która przywozi nam spożywcze dary
praktycznie codziennie. U niej już przy pierwszym spotkaniu wyczułam
bratnią duszę. Wystarczyło, że spojrzałyśmy sobie w oczy i już
wiedziałam. Wczoraj rozpłakała się przy robieniu kawy. Dźwiga ciężary,
na które nie ma już siły i staram się ją wesprzeć jak mogę. Wczoraj
znowu przypomniałam jej, że nie zbawi świata dopóki nie zbawi siebie.
Porozmawiałyśmy trochę, wypłakała się. Tak mi przypomina mnie samą i nas
wszystkich. I ma w sobie moc, dlatego wiem, że podoła. W taki czy inny
sposób. Więc dzień był pełen oczyszczeń na różnych płaszczyznach.
Wieczorem rozmawiałam z przyjaciółką na WUP. Zapytała mnie jak ja się
czuję duchowo. Opowiedziałam jej o spokoju i wdzięczności jakie mi teraz
towarzyszą i o stopniach tego wszystkiego. Bo spokój dzisiejszy jest
diametralnie różny od spokoju sprzed paru miesięcy,tak jakby tamten był
burzą a nie spokojem. A dzięki pamiętnikom wiem, że byłam zadziwiona te
parę miesięcy temu, że można osiągnąć taki spokój właśnie. Tak czy siak -
spokój...
A w nocy... Nigdy nie miałam takiego
wrażenia jak dzisiaj, a koszmary naprawdę miewałam nie raz i nie sto
razy. Moja wyobraźnia jest cudowna do latania i cudowania, ale działa w
obie strony. Jednak dzisiaj centralnie Wiedziałam, że ktoś (coś?) mnie
atakuje.
Pierw znalazłam się u znajomego w
mieszkaniu. Było to tak realne, że nawet powiedziałam do niego, że nie
wiem jak się tu znalazłam. Byłam u siebie w łóżku, potem blank i jestem
tutaj. Byłam zamroczona, chwiałam się, nie mogłam skupić myśli. I on też
był inny,jakby maska spadła,a pod nią cynizm, wyrachowanie i obojętne
okrucieństwo. I to tylko w oczach. Czułam zagrożenie i całą siłą woli
wyszłam stamtąd, ale po chwili byłam z powrotem, a on patrzył na mnie z
takim uśmiechem, jakby chciał powiedzieć "nie dasz rady, za mała
jesteś". I ruszył na mnie. Nie wiem jak, bo byłam tak przerażona, że nie
mogłam nic, ani się ruszyć ani nic powiedzieć, ale jakimś cudem
znalazła się przy mnie moja przyjaciółka i razem udało nam się go
powalić i uciec. I naprawdę, jak padał miałam nadzieję, że rozwalił
sobie łeb o szafkę,tak się bałam. Jak zaszczute zwierze. Chwilę później
byłam u siebie w łóżku, starałam się usnąć i w pewnym momencie
usłyszałam skrzypnięcie schodów. Skostniałam, wiedziałam, że to on, a
mimo to nic nie mogłam zrobić. On zbliżył się, stanął nade mną i zaczął
zsuwać kołdrę a ja mogłam tylko jęczeć, bo nawet krzyknąć nie mogłam.
Całą siłą woli zaczęłam machać nogami (góra była jakby sparaliżowana)
ale to nic nie dawało. W końcu, płacząc, pomyślałam, że może to sen,
choć za bardzo w to nie wierzyłam. Jednak nie miałam nic innego więc
uczepiłam się tego i zmusiłam do obudzenia. Udało się. Byłam mokra od
potu, przerażona i zapłakana. Szczerze mówiąc bałam się z powrotem
usnąć. Lecz usnęłam. I miałam kontynuację. Już z innymi bohaterami, ale
całą noc byłam ganiana i gnębiona. Wybudzała się 3 razy, a to na siłę, a
to ze zwykłego przerażenia. I żeby było jasne - miewałam już takie
noce, a raczej podobne. Ale to było inne, czułam to. Po każdym
wybudzeniu oddychałam głęboko przywołując miłość z nadzieją, że to mnie
obroni. Pomogło trochę, bo nie zwariowałam. Ale wymęczona jestem jak po
maratonie. Niedługo ruszam do soup kitchen, więc szybki prysznic,
koktajl cytrusowy i zaraz będę jak młoda bogini. A te noc będę dłuuugo
pamiętać..
06.12.21r,
Wczoraj rozpoczęłam oczyszczanie. Detoks. O 8.30 wypiłam szklankę
ciepłej wody z łyżką soli kamiennej. Po pół godziny już byłam w
toalecie, a przez cały dzień odwiedziłam to miejsce 5 razy. W ciągu dnia
4 litry koktajlu z pomarańczy i cytryn, żeby się nie odwodnić. Czułam
się trochę dziwnie, ale na szczęście nie miałam ani bólów głowy ani
nudności, tylko takie lekkie osłabienie. Dzisiaj znowu szklanka ciepłej
wody z solą i koktajl. Jak na razie wypiłam 2 litry, jeszcze 2 przede
mną. Zjadłam też pomarańczę (można jeść przez pierwsze 3 dni pomarańcze i
grejpfruty, nic więcej). Dzisiaj ciało moje zareagowało lepiej na wodę z
solą, wczoraj... było chyba w szoku. Co wieczór też muszę wypić co
najmniej szklankę ziółek. Ja mam melisę i zieloną herbatę, wypijam
dzbanek, to również pomaga na pozbycie się toksyn, z moczem. Więc
oczyszczam się z każdej strony(w końcu) dając mym komórkom i narządom
czysty dom. Po trzech dniach zacznę pić koktajle z marchwi i jabłek a
szóstego wprowadzę kaszę i inne produkty.Od tygodnia
również ćwiczę. Wróciłam do codziennych ćwiczeń rozciągających i ćwiczeń
na kręgosłup. Już od 3 dni czuję poprawę. Ból, który mi towarzyszył non
stop zmniejszył się co najmniej o połowę a czasami znika zupełnie. To
wszystko jest prawdopodobnie spowodowane tym, że 2 tygodnie temu
odstawiłam inne ziółka, które paliłam od lat. Próbowałam zrezygnować
bądź zmniejszyć ilość tego co przepalałam już od jakiegoś czasu, lecz z
marnym skutkiem. Tym razem samo wyszło, prawie że bez mojego udziału. Po
raz pierwszy nie czuję nawet potrzeby zaciągnięcia się, za co dziękuję
swoim aniołom, bo prosiłam o to w swoich modlitwach. Prosiłam o siłę i
cierpliwość i otrzymałam i jedno i drugie. Kolejny dowód na to, że cuda
się zdarzają. Więc moje oczyszczanie odbywa się na każdym froncie, za co
odczuwam wielką wdzięczność. I dumę z samej siebie a to jest miłe
uczucie. Myśli mam przez to bardziej przejrzyste, o dziwo nie denerwuję
się bardziej, wręcz przeciwnie. Skoro teraz jest tak dobrze ciekawam co
będzie dalej? Miłego dnia
01.12.21r.
Tak, oprócz niesamowitych snów, które opiszę poniżej zmieniło się dużo.
Nie wiem, czy ktoś oprócz mnie w moim domu to zauważył, prawdopodobnie
nie, nie przeszkadza mi to. Bo zmiana jest moja, więc oczywiste, że to
ja ją dostrzegę... Zmiana, choć wielka jest prawie niezauważalna.
Prawie, bo jednak nie da się jej przegapić. A mianowicie - zniknęły
wyrzuty, tak zwane moralniaki. Miałam ich sporo, nawet jeśli zdawałam
sobie sprawę z tego, że to tylko zadręczanie siebie to i tak gdzieś tam
mały głosik szeptał :"miałaś nie palić, miałaś już dawno zszyć te
spodnie, miałaś to, miałaś tamto a ty co?" itd. Może mnie to nie
wyniszczało już, ale męczące było. Teraz jest inaczej. Teraz mogłabym
zapalić z przyjemnością (tylko trochę za wcześnie) czy usiąść z
telefonem w ręku i grać w grę godzinę, bez myśli, że właśnie marnotrawię
czas. Tak się składa, że wiem, że nie marnotrawię .
Spędzam go tak jak chcę. Wczoraj na spacerze(ból głowy wypędził mnie z
domu) a dzisiaj na łóżku. A jutro z koleżanką. Nie czuję, że "powinnam"
wyjść na świeże powietrze, nic nie "powinnam". Jedynie żyć jak chcę
powinnam. Tak. Niby to wiedziałam, ale moralniak i tak siedział gdzieś
tam i smęcił parę razy dziennie. A to oznacza, że byłam po prostu
niezadowolona z siebie praktycznie codziennie. Wiecznie coś nie tak...
Jeszcze nie doszłam do punktu gdzie czuję w środku swoją doskonałość (na
razie tylko przyznaję, że może tam być) ale punkt cieszenia się i
korzystania z życia załapałam. Mam nadzieję, że mi to zostanie na dłużej
niż parę dni. I właśnie doszłam do wniosku, że poza paroma wyjątkami
zawsze czułam tę kontrolę. Zawsze kładłam na szali to co robiłam,
decydowałam i zawsze wychodziło, że to ja robię źle,że nie powinnam.
Albo, że źle, że nie robię. Tak czy siak wieczne poczucie winy, choćby
malutkie, ale być musiało. Dziś, wczoraj i ostatnie parę dni tego nie ma
i czuję się cudownie lekko. Myślę o możliwościach spędzenia dnia i na
każdą ewentualność skrzą mi się oczy, bo każda jest wspaniała, nawet
siedzenie na krześle. Miewałam takie momenty, ale nigdy do końca, nigdy
tak pełnie. Dziękuję (w momencie kiedy myślę "dziękuję" łączę się ze
swoją wibracją. Nie muszę głęboko oddychać ani się skupiać, Ona tam jest
i czeka na to połączenie )
A
co do snów, ach, ach, ach. Wspaniałe, cudowne, niezapomniane.
Praktycznie co noc latam. Nic to nadzwyczajnego u mnie, często latam we
śnie. Z tym że od jakiegoś roku, może półtora jest to jakby... cykl.
Kiedyś śniłam po prostu : lecę przez wieś, coś widzę, gdzieś ląduje,
gdzieś nie mogę się wzbić. Było to piękne i kochałam tamte sny, ale nie
było to tak odczuwalne, nie miałam takiej kontroli nad tym co się
dzieje. Płynęłam razem z resztą scenerii. Teraz już nie. Wiele miesięcy
temu miałam trening latania. Autentycznie. Nie pamiętam czy o tym
pisałam na blogu, na bank zapisywałam w swoim kalendarzu snów. Osoba,
która mnie trenowała była niewidoczna, ale za to doskonałe wyczuwalna.
Zawsze była obok i telepatycznie przekazywała instrukcje. Trening ten
trwał bez mała pół roku. I przysięgam, że to co czułam tam... Ach, nie
do opisania. Ale spróbuję. Wyczuwałam powietrze, stopnie w powietrzu.
Musiałam się tego nauczyć. Niewidzialne stopnie po których można się po
prostu lekko wspiąć delikatnie poruszając rękoma i nogami. Nauczyłam się
chwytać powietrze udami i ramionami, a głową wyczuwać w którą stronę
lecieć. Po pół roku "treningu" moje latanie zmieniło się nie do
poznania. Już nie latam bezwolnie licząc na to, że będę lecieć dalej.
Teraz lecę i panuje nad swoim ciałem i powietrzem, które je otacza. Tzn
nie panuje nad powietrzem, ale to, że panuję nad sobą daje mi tak jakby
kontrolę nad tym co naokoło. Z każdym miesiącem czuję większą wolność w
tych moich snach(zresztą tak jak i w realu). Ostatnie parę razy
wzbijałam się bez trudu, latałam bez trudu, każdym mięśniem czując
"stopnie" powietrza. Czasem jednak, gdy ludzie byli wokół wstydziłam się
jakby polecieć. Bo jak? Co oni powiedzą, przecież tu nikt nie lata.
Znajdywałam wtedy ustronne miejsce i tam do góry. Czasem jeszcze
miewałam momenty zawahań, gdzieś tam targnął mną wiatr, gdzieś zgubiłam
rytm, ale ogólnie cudownie było czuć to latanie. Od paru dni... ach,
latam z tak wielką przyjemnością, robiąc takie akrobacje, że gdy się
budzę to aż mi przykro. Już nieważne jest czy są ludzie czy też nie. A
jak są to podziwiają te moje akrobacje z uznaniem i radością w oczach. A
nawet gdy w tym śnie ktoś chce zburzyć to moje szczęście ja jestem
spokojna, błogo spokojna, o nic się nie martwię, może jedynie szkoda mi
człowieka, który tak się denerwuje. Chyba nigdy w prawdziwym życiu nie
czułam takiej czystej radości i frajdy jak podczas tych snów, ale dzięki
tym snom wiem, że chcę to poczuć. Tę beztroskę, tę uciechę z robienia
czegokolwiek. Ostatnio doszedł nowy szczegół, może 2,3 dni temu. Zamiast
się wbijać skaczę z dużej wysokości. Jest to przeżycie, nie powiem.
Wczoraj śniło mi się właśnie coś takiego. Baaardzo wysoki budynek, ja na
dachu i mój przewodnik w głowie pokazujący, że mam skoczyć. Chwilą
wahania, w końcu nie jest to wzlecenie z ziemi, i w chwilę potem szeroki
uśmiech, rozbieg i skok. Nawet teraz czuję przyspieszone bicie serca a
we śnie prawie mi wyskoczyło z piersi. Poziom adrenaliny grubo ponad
przeciętną. Skok i... cudowne uczucie powietrza, które mnie chwyta w
swoje objęcia i mojego ciała, które dopasowuje się do niego.
Podejrzewam, że teraz przez jakiś czas będę miała treningi ze skoków
Także
okazuje się, że jak zmiana to na każdym poziomie. Wewnętrznym,
zewnętrznym a nawet wewnątrz wnętrza. Mnie to jak najbardziej odpowiada.
Miłego dnia
28.11.21r.
Pół dnia dzisiaj czuję... No właśnie, co? Więc - coś. Czuję "coś". Nie
wiem co, bo odczuwam to tylko jako energię. Całe moje ciało na nią
reaguje, na zewnątrz i środku. Umysł również. Już parę godzin czuję
nieprzerwane połączenie z "Matką", "Ciszą w ciszy". Nazywam tak stan,
który osiągam w trakcie głębokiego oddychania. Jest to punkt ciszy w
ciszy. W głowie czuję i słyszę wibrację, którą już teraz rozpoznaję i
zawsze witam z radością,bo jest to uczucie błogie i przyjemne. Lecz
dzisiaj, po zrobieniu pierogów na zamówienie, przyszłam na swoje
poddasze i zanim nawet usiadłam poczułam połączenie. Nie byłam skupiona,
dalej nie jestem, a połączenie wciąż jest,ciche gdy piszę, wibrujące
głośno, gdy tylko na sekundę przestanę. Ale oprócz tego połączenia, do
którego już przywykłam, dzisiaj czuję coś jeszcze. Całe ciało jest na
elektryzowane, w środku jakby wszystko tańczyło albo się trzęsło.
Momenty uniesienia jakbym nic nie ważyła i to nieistotne czy stoję czy
leżę.
Po około pół godziny od przyjścia na poddasze
doszłam do wniosku, że utnę sobie drzemkę. Jak pomyślałam tak zrobiłam i
obudziłam się 2 godziny później i jeszcze zanim otworzyłam oczy
poczułam, że wciąż jestem w "tym" stanie. Teraz(godzinę po przebudzeniu)
już jest mniej dziwnie, lecz w dalszym ciągu jestem połączona a moje
ciało chyba staje się oddzielnym bytem, bo to co wyprawia... Co chwila,
na całym ciele mam gęsią skórkę,która stawia na baczność wszelkie włoski
i elektryzuje mnie w wydawałoby się przypadkowych miejscach. To
spowodowane jest prawdopodobnie dreszczami w środku, a właściwie
prądami, które przepływają przeze mnie w przeróżnych kierunkach z punktu
A do punktu B a czasem i dalej. Na przykład z kolana, przez łydkę, do
stopy a sekundę później ze stopy do pośladka. Albo z łopatki do karku,
co mnie całą wprowadza znowuż w drżenie. Lekkość w głowie cały czas, w
ciele co 15-20 min. Ciepłota ciała. U mnie to dziwne, zazwyczaj jest mi
zimno, prawie zawsze mam zimne stopy i dłonie. Dzisiaj czuję przyjemne
ciepło. Ogólne mniejsze odczucie bólu. Tak mi się wydaje. Mam problemy z
kręgosłupem i prawą ręką, a dzisiaj po staniu i lepieniu pierogów nie
cierpię za bardzo. Właściwie w ogóle nie cierpię. Ból nie znikł
zupełnie, lecz jest dużo lepiej niż się spodziewałam.
Tu
muszę się poprawić. Napisałam wcześniej, że lekkość ciała czuję co
15-20 min. A tak nie jest, jak okazało się przed chwilą. Lekkość tą
czuję gdy tylko przestaję coś robić. Gdy przestaję się na czymś skupiać
od razu się dostrajam. To naprawdę wspaniałe. Bardzo ciekawi mnie reszta
wieczoru, a tymczasem wyślę te przemyślenia na bloga i się w tym
wszystkim wygodnie rozgoszczę...
27.11.21r.
Staraj się cieszyć swoim człowieczeństwem. Postaraj się zaakceptować
swoją ludzką naturę. To właśnie to, że mamy swoje emocje, swoją
dualność, swoją niepewność jest tak wyjątkowe. Będąc człowiekiem mamy
codziennie, co godzina, co minuta możliwość wyboru ścieżki, którą chcemy
podążać. Z każdym oddechem możemy podjąć decyzję czy to zabawy w
doświadczenie czy też gramoleniu się i narzekaniu. I obie te opcje są
dobre, bo obie są Ludzkie. Nierealnym jest(moim zdaniem) iść przez życie
na skrzydłach ułatwienia i wiecznej radości. Zresztą gdyby to było
realne to czyż życie byłoby tak ciekawe? Gdybyśmy mieli wszystko czego
potrzebujemy i pragniemy... Ja ze swojej strony uważam, że dość szybko
by nam się znudziło. Przecież właśnie te znoje, trudy i smutki dają nam
najczęściej największe lekcje o nas samych. Pozwalają nam zajrzeć w
siebie w poszukiwaniu odpowiedzi, których szukaliśmy dotąd na zewnątrz. W
radości również, ale wydaje mi się, że w momencie szczęścia czujemy
mniejsza potrzebę zajrzenia wewnątrz, bo na zewnątrz jest ok.
Wyobraziłam sobie siebie niedawno w Niebie, Piątym Wymiarze, Nowej Ziemi
czy jakąkolwiek inną nazwę by nadać miejscu, o którym każdy marzy.
Wyobraziłam sobie ten świat i mnie w nim. I doszło do mnie oczywiste.
Nie zostanę tam. Kiedy już wszystko będzie zrobione pójdę dalej.
Zostanę, dopóki nie będzie doskonale a gdy już będzie ja będę gdzieś
indziej. Dlaczego? Dobre pytanie. Być może pewnego dnia stwierdzę
inaczej, przestanę czuć ten zew, ale teraz czuję tak. Dlaczego o tym
piszę? Ponieważ to właśnie kojarzy mi się z człowieczeństwem, z
człowiekiem samym w sobie. Całe życie marzyć o Niebie by następnie
stwierdzić, że w sumie to tu na Ziemi jest ten nasz raj, a potem, że w
sumie raj jest nudny.... Ech, wiem, że nic nowego nie odkrywam, w końcu
każdy wiek ma swoje prawa, a jednak ruszyło mnie trochę. Przypomniałam
sobie jak czytałam przekazy mówiące o tym, że sami będziemy chcieli
wracać tu czy na inne planety po podobne doświadczenia. Nie mogłam za
bardzo dać do końca temu wiary, bo co jak co, ale wracać tutaj?! Z
własnego wyboru?! W życiu! Poświęcenie poświęceniem, ale bez przesady.
Właściwie po czasie spędzonym tutaj powinniśmy mieć dożywotnie posłanie
przy samym Źródle za męki jakich doświadczyliśmy. Takie miałam
myślenie... A to przecież nie poświęcenie,zresztą zależy od perspektywy,
jak sądzę. To nagroda bardziej, bonus, booster jak niektórzy mówią. Tu
na Ziemi jest na tyle ciekawie i tyle lekcji można pobrać, że jest to
bardzo kusząca opcja. I to za jednego ludzkiego życia. Kiedy myślę o
sobie siedzącej na złotej poduszce, z książką w ręku, gdzieś na chmurce,
mającej wszystko czego pragnę . Przez tydzień, miesiąc, maksymalnie
rok(gdyby ktoś liczył w tym raju czas) siedzę i czytam. Maksymalnie po
roku zgłaszam się na ochotnika na cokolwiek, gdziekolwiek, byle się
działo. Pewnie zresztą tak tu wylądowałam Przeszkodą
wydawałby się brak pamięci krótko po urodzeniu, ale przecież dzięki
temu później chcemy szukać. To niesamowite jak wszystko jest tak jak
powinno być. Jak z każdym kolejnym rokiem odkrywam tajemnice, które
okrywały przeszłe lata i jak to wszystko do siebie pasuje. Dziękuję,
dziękuję za to, że w końcu kocham swojego człowieka. Kocham człowieka w
sobie, kocham mnie w człowieku. I choć nie wiem ile już razy tym
człowiekiem byłam to wiem, że to życie to dar. Nie tylko dar życia
samego w sobie, za co jestem równie wdzięczna, ale dar w postaci dobrego
życia, dobrych lekcji, dobrych doświadczeń i dobrych ludzi. I nie mówię
tu o dobru jako pozytywizmie. Mówiąc dobry mam na myśli dobrze dobrane,
idealnie dopasowane do potrzeb moich lekcji. Czarne kiedy trzeba i
białe tak samo. Czarne nie jest złe, a białe nie jest dobre. Tzn. nie
zawsze. Czasami okazuje się, że najczarniejsza noc pozwala nam rozpalić w
sobie światło a najjaśniejszy dzień nie może dać nam upragnionego
cienia. Więc dziękuję za te lekcje - przeszłe i przyszłe, dziękuję za to
człowieczeństwo i za to życie.
24.11.21r.
Ciemni za oknem, obok mrucząca kocica domaga się miłości, na dole syn
rozmawia ze znajomymi online. A ja leżę i myślę o szczęściu...
Przez
całe życie myślałam, że kiedy w końcu dojdę do tego wymarzonego
szczęścia to będzie jak wybuch, jak samo nakręcająca się maszyna, jak
sama nie wiem co, ale na pewno nie ten spokój i stabilność jaką czuję
teraz. Zdałam sobie sprawę, że wcale nie musiałam tyle lat dążyć do tego
upragnionego stanu, bo wciąż w nim byłam, tylko nieświadomie. I dopiero
kiedy wzięłam się za siebie i rozpoczęłam swoją terapię mogłam dostrzec
to co miałam cały czas. W międzyczasie pokończyły się niektóre
znajomości a relacje z innymi zmieniły się diametralnie, ale to właśnie
to sprawiło, że mogłam dostrzec szczęście, które mam. Kiedy zaczęłam
szanować siebie zrozumiałam, że nieszczęścia w większości sprowadzam na
siebie sama. Czy to przez toksyczne znajomości czy relacje, które
wywoływały więcej konfliktu niż koiły czy wspierały którąkolwiek ze
stron. I to nie ci inni ludzie mnie unieszczęśliwiali, tylko ja-
nieświadomie dążąc do konfliktu - sama doskonale grałam powierzone mi
rolę. A kiedy stopniowo zmieniało mi się nastawienie do samej siebie a
następnie do świata doszło do mnie że chyba zaczynam być szczęśliwa. Nie
miałam pewności, bo słabo znam to uczucie, śniło mi się kiedyś... A
teraz leżę i chłonę to swoje szczęście. Zszokowana, bo w życiu nie
spodziewałam się, że tak spokojnie je będę czuć. Tak jakbym nie musiała
się nawet rozglądać i szukać powodów, bo samo to, że jestem wystarcza.
Wystarcza, żeby czuć tę pewność i siłę. Dziękuję
16.11.21r.
Jest poniedziałek. Siedzę na łóżku, oparta o ścianę domu, w którym
mieszkam już 8 lat... Ścianę, która sama ma zapewne z 200 lat, a ja dla
niej jestem tylko chwilowym bytem... Na zewnątrz nawołują się mewy,
przejeżdżają samochody, krzyczą dzieci z pobliskiego i przedszkola.
Niesamowite jest to, że ja znam już te mewy, jeździłam tymi samymi
drogami co te samochody i bywałam w tym przedszkolu. Nawet kiedy mnie
tam nie ma to jednak jestem. Przecież gdy tam nie jestem to myślę o tych
miejscach i zdarzeniach, żyję nimi. Otaczający mnie świat jest we mnie a
ja w nim. Tworzymy jedność. Ja i te mewy, pojazdy, to co naokoło mnie i
to co we mnie. Na mój wydech słyszę jak grupa ptaków wzbija się do
lotu, na wdech zbliża się samochód, na wydech - oddala. Im więcej
oddycham świadomie, w tej niesamowitej harmonii, tym więcej odgłosów
synchronizuje się ze mną. A raczej to mnie udaje się w końcu, choć na
moment, zsynchronizować z jednym wszystkim. W takich momentach słyszę
melodię wydobywającą się z pracującego odkurzacz czy włączonej gdzieś w
oddali piły mechanicznej. Melodię ledwo uchwytną, lecz zadziwiająco
piękną i płynną, zdawałoby się nie pasującą do tych mechanicznych
sprzętów. W takich momentach wiem, że jeśli choć na chwilę mogę dołączyć
do tej orkiestry to wszystko jest tak jak powinno być. Zapominam o tym
czasem, jak to człek ma w zwyczaju i takie przypominajki przywracają
mnie do centrum. Tak jak teraz, gdy siedzę oparta o ścianę domu, który
mnie ochrania już tyle lat.
11.11.21r.
Dzień dobry. Po pierwsze dziękuję za wyrozumiałość, to dużo dla mnie
znaczy. A po drugie chciałabym dzisiaj opisać swoje ostatnie
doświadczenie, na tyle ciekawe, że znalazło się w moim kalendarzu a co
za tym idzie również na blogu.
To co przeżyłam było zaskakujące i niespodziewane a jednak niezmiernie pomocne jak się później okazało.
Leżałam
w łóżku, światło zgaszone, oczy zamknięte, zaczynam głęboki oddychać...
Chciałam, jak zwykle, podziękować swojemu ciału, komórkom i wszystkiemu
co jest za miniony dzień, ale niestety nie byłam w stanie, bo tysiące
myśli przelatywało mi przez głowę rozbijając ten rytuał. Dalej głęboko
oddychając zaczęłam trącić cierpliwość. Między innymi dlatego, że przez
parę ostatnich miesięcy tak mam coraz częściej. Wizja kolejnych godzin
czy godziny nawet z głową spuchniętą od niepotrzebnych myśli nie za
bardzo mi się uśmiechała. Czułam coraz większe rozgoryczenie i
zniechęcenie. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nie potrafię sobie
poradzić ze zwykłymi myślami? Kim jestem jeśli nawet ze sobą sobie nie
radzę? Dlaczego tak ciężko się nie zapędzać? Takie myśli dołączyły do
wcześniejszego korowodu. W pewnym momencie odpowiedź pojawiła się
znikąd. Właściwie nie odpowiedź nawet co błysk skojarzenia, drgnięcie
gdzieś tam. Dało mi to świadomość moich myśli. Ale zanim to nastąpiło
ten błysk, to drgnięcie kazało mi uchwycić ostatnią natrętną myśl, która
we mnie buzowała. Zrobiłam to i pod moimi zamkniętymi powiekami pojawił
się kontur kępy trawy. Cień jakby, nie była to pełna wizja kępki trawy.
Ale ten cień się kołysał i poruszał. Wysoki, bujny cień myśli, którą
uchwyciłam... Kiedy zrozumiałam ten fakt za zamkniętymi oczyma obraz
nagle zmniejszył się o... nie wiem o ile, ale tak jakby kamera była na
jednej kępce trawy a w drugim momencie na całej łące. Mała kępka
zagubiła się w gąszczu jej podobnych. Moja łąka, która się ukazała była
wielka, naprawdę, nie do ogarnięcia. I jak tylko obraz sięgał, wszędzie,
w każdej wolnej przestrzeni, rosły kępki traw. Mniejsze, większe,
wszędzie. Miliardy... Wiedziałam, że patrzę na łąkę swojego umysłu. Na
łąkę, którą sama zasiewam, codziennie, od ponad 30 lat. Wszystkie myśli,
które kołatały mi się po głowie bez celu trafiały właśnie tutaj. Myśli,
które pozostały myślami, nie zostały zrealizowane, czy wypowiedziane, a
nawet takie, które nie zostały do końca rozwinięte... Codziennie
zasiewam, nigdy nie zbieram plonów, nie orzę, nie ogarniam. I wygląda to
jak wygląda. Cała łąka chwastów... To tutaj znalazły kącik, by się
zakorzenić, swoimi korzeniami orząc mi psychikę. A raczej to ja sama je
tam umieściłam nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przez chwilę
zastanawiałam się co powinnam z tym zrobić. Zaraz potem zrozumiałam, że
mogę zrobić co mi się tylko żywnie podoba, ponieważ to moja łąka, moja
głowa i moje myśli. Wzięłam więc baaardzo głęboki oddech (w głowie mając
obraz wilka zdmuchującego domki świnek) i wypuściłam ten oddech na
łąkę. Rozchodził się jak potężna fala po wybuchu po drodze zabierając
niesforne kępki i zostawiając za sobą piękna, świecącą przestrzeń.
Potrzebowałam paru oddechów by oczyścić swoją łąkę i 36 lat by się
dowiedzieć, że takową mam. Gdy skończyłam wstałam za potrzebą, a jak
wróciłam pod kołdrę i zamknęłam oczy autentycznie odczułam lekkość.
Myśli przychodziły, a jakże, lecz tym razem nie przeszkadzały tak
bardzo, nie napierały, nie wydawały się ciężarem. Raczej ciekawostką,
czyli chyba tak jak powinno być. Złapałem jedną z nich i zobaczyłam
samotną kępkę trawy na olbrzymiej łące. Z uśmiechem przez chwilę
patrzyłam jak faluje a potem dmuchnęła lekko a kępka rozwiała się w
nicość. Przed zaśnięciem pomyślałam jeszcze jak miło będzie zasądzić na
swojej łące piękne, czyste myśli, o które będę mogła dbać... Następnego
dnia wstałam lżejsza. Teraz minął ponad tydzień i z całą pewnością mogę
stwierdzić, że eksperyment zadziałał. Różnica jest ogromna. W porównaniu
z gonitwą myśli przedtem(za dnia i przed zaśnięciem) teraz to jest jak
step porównany do galopu. Teraz moje myśli spacerują. Spokojnie,
rozglądając się dookoła. A przede wszystkim ja sama nie czuje się już
tak nimi przeciążona. Wspaniałe doświadczenie, za które dziękuję z
całego serca.
18.10.21r.
Więc jak to jest z tym złem? Z tym strasznym diabłem, zastępami demonów
oraz okrutnymi ludźmi, którzy im służą? Diabła możemy zamienić na
cokolwiek; reptiliana, krakena czy na naszą babcię. Cokolwiek. Ważne, że
wiemy, że "zło" jest na świecie i nam "psuje" życie, które przecież
byłoby święte, gdyby to od nas zależało... Ta, jasne. Myślę, że pierwszy
problem bierze się z samego pojęcia ZŁA. Przecież dla mnie coś może być
źle, ale niekoniecznie będzie tak samo źle dla mojego sąsiada. To
podobnie jak z prawdą. Jest to wszystko elastyczne i zmienne,
przynajmniej tu, na Ziemi. Poza tym to co było dla mnie źle kiedyś nie
musi być źle teraz i na odwrót. Moje spojrzenie się zmienia i otaczającą
rzeczywistość również się zmienia. Czy myśliwy spojrzy na jelenia tak
samo jak leśniczy? Właśnie. Przez to mamy na świecie (tak mnie się
wydaje) nadmiar "nieprawdziwego zła". Sami sobie tworzymy historię, w
których opowiadamy "swoje zło". Pomijając już spiski, konspiracje, złych
lekarzy, prezydentów, rządy, filantropów - sami sobie dajemy na co
dzień tzw. zło. Przynajmniej my nazywamy to złem, a tak potocznie nazywa
się to życiem. Gdybyśmy mniejszą wagę przywiązywali do określania
innych ludzi a zajęli się określaniem siebie od razu połowa "zła" by
magicznie uleciała.
To po pierwsze. Wniosek, że wcale nie ma aż tyle tego zła na świecie, to my go sobie wyobrażamy, wytwarzamy i w niego wierzymy.
A po drugie...
Jednak
żyjemy w dualności i jak prawa strona tak i lewa być musi. Więc i zło
się panoszy tu i tam. Gra swoją rolę na teatrze Ziemi wywołując wojny,
choroby czy konflikty. Może niektórym wydaje się to proste, ale ja mam
trochę inne zdanie na ten temat. Bycie złym nie jest ani proste ani
fajne. Może przez chwilę jest jakaś euforia, ale potem przychodzi
zwykłe, ludzkie sumienie i jeśli ktoś mówi, że go nie ma-moim zdaniem
kłamie, może nieświadomie, ale kłamie. Więc taki człowiek (w zależności
od tego jak długo jest "zły") przez cały czas ma wojnę i konflikt w
sobie. Nie jestem w stanie sobie nawet tego wyobrazić... Ja w swojej
wędrówce wylałam morze łez widząc swoje niedoskonałości, wyplułam swoje
serce... Sama byłam"zła" w swoim życiu krzywdząc innych. I ledwo to
znoszę, to że teraz to widzę w całej okazałości. Co by było gdyby było
jeszcze gorzej?
Więc wieczna męka za życia. Nawet
jeśli ktoś nie jest świadomy swoich czynów dusza i tak cierpi. Więc
wewnętrzna męka podczas życia na Ziemi. A pomyślmy co przed i po tym
życiu? Hmmm. Ja akurat wierzę, że przygotowujemy się do wcielenia tutaj
(czy gdziekolwiek indziej), wybieramy rolę, rodziny, sytuacje, które
mają służyć naszemu wzrostowi jak i czasami powalać na łopatki. Każdy z
nas. I ten "zły" i ten dobry. Mógłby człowiek powiedzieć, że ten "zły"
zboczył ze ścieżki wytyczonej przez Pana i stoczył się w otchłań, ale
niekoniecznie tak musi być. Przeciwnie - taka była jego/jej rola by
zboczyć i napsuć krwi innym. Bo psując tą krew tak naprawdę pomaga w
szerszej perspektywie. Ja mam tak, że jak spadnę na dno to muszę się od
niego odbić, nie mogę zlecieć niżej. Myślę, że większość tak ma. Poza
tym z moich obserwacji wynika, że w cierpieniu szlachetniejemy i
zdobywamy wewnętrzną wiedzę. Jeżeli przełożę to na przykład to dopiero
gdy mi złamano serce(a sama robiłam to nie raz) doszłam do wniosku, że
czas zająć się tym organem i je pokochać zanim znowu się nim podzielę. A
to zmieniło wszystko.
Wiem, że pewnie ludzie mnie
zatłuką za to co napiszę, ale podobnie jest ze wszystkim. Dzięki tym
przestępstwom na naszym świecie - morderstwa, gwałty, rabunki, wypadki,
fałszerstwa i wszystko co człowiek potrafi- wiemy na pewno, że nie
chcemy tego wszystkiego. Gdybyśmy żyli w świecie gdzie tego wszystkiego
nie ma prawdopodobnie sami byśmy gwałcili i mordowali bo taka jest
natura człowieka - ciekawa doświadczeń, każdych doświadczeń. Ale żyjemy
tu, na Ziemi i mamy dużo chętnych do grania w tym teatrze. Na szczęście.
To że my, a właściwie ja osobiście, nie chcę ani mordować ani nawet
zabić siebie zawdzięczam właśnie temu "złu". Poznałam (na szczęście nie
dogłębnie) trochę zła w życiu i to dzięki temu nie chcę taka być. Więc
zło, którego zaznałam uratowało mnie przed złem, którym mogłam się
stać.
Więc wniosek drugi : "Źli" ludzie poświęcają
więcej od nas. Godzą się cierpieć na Ziemi (czy gdzieś tam) byle nam
pomóc iść dalej po naszej drabinie. Nawet jeżeli nie wiedzą o tym za
życia... Zaskakujące wnioski, dziękuję
10.10.21r.
I co? - zapytała zniecierpliwiona dusza
I nic- odpowiedziałam - smutno mi.
Opowiedz mi o tym-łagodnie rozgrzała moje serce- najlepiej na papierze.
No więc opowiem. Więc jest mi smutno. Z paru powodów. Jednym z nich jest niewiedza czy potrafię żyć. Potrafię przeżyć, ale żyć?
Nawet
nie wiem czy mi się chce... Nie chcę umierać ani cierpieć, już nie.
Chciałabym żyć, naprawdę..., z tym, że nie wiem jak. I nie jestem pewna
czy chce mi się to rozkminiać, czy nie lepiej po prostu płynąć bez celu?
Gdybym chociaż to potrafiła! Nawet bezwolne odbijanie się od
powierzchni życia wywołuje myśli i uczucia, które ranią i szarpią. Ach,
zniknąć - oto o czym marzę. Na chwilę gdzieś nie musieć, nie być, nie
przywiązywać wagi. Tylko chwilę, obiecuję...
Bo
smutek, choć przyznaję twórczy, rozrywa duszę nie będąc delikatnym.
Doceniam jego moc nie od dzisiaj, ale teraz potrzebuję odetchnąć,
jeszcze nie raz zdążę z nim pogadać. Gdy przyszedł tym razem nie byłam
zaskoczona. Myślałam, że jak zwykle pobędzie ze mną chwilę, wytłumaczy
co trzeba i zniknie. Lecz on z sobie tylko znanych przyczyn postanowił
się rozgościć. Choć to dopiero parę dni ze mnie zeszły już wszelkie
chęci do bycia. Może i narzekam nieładnie, może nie przystoi, nieważne.
Gdzieś muszę znaleźć ujście, żeby mi się nie przelało. Skąd smutek?
Hmmm, najwięcej z ego oczywiście. Choć ciało też choruje, choć serce
potłuczone, to umysł najbardziej walczy, nie chcę odpuścić. I cóż z
tego, że to wiem? Czy to łatwiejsze? Nie, wcale.
Smutek
z konieczności pożegnania się (pewnie tymczasowo) z tym, co mnie
napędzało przez ostatnie lata jak nie przez całe życie. I smutek
związany z niewiedzą co dalej? Poświęciłam swój( nie tylko zresztą swój)
czas, swoje serce, bliskich ludzi, mnie samą, żeby choć trochę
zrozumieć siebie, swoje zachowania, swoje lęki. Częściowo się udało i
dlatego nie żałuję. Co prawda myślałam, że wyjdę z tej wędrówki niczym Madonna Dziewica czy niczym anioł jaśniejącą, a nie tak jak wyszłam,
czyli uwalona błotem i smarem swoich win i zaślepionych oczu... Ale
chyba coś tam zrozumiałam. Nie spodziewałam się za to, że uda mi się
zrozumieć choć trochę otaczających mnie ludzi, moich bliskich, a i to
dostałam w bonusie. I chyba wszyscy jesteśmy(albo byliśmy w jakimś
okresie życia) podobnie ukazani ma wierzchu a czyści dopiero w środku.
Więc nie żałuję. Z uśmiechem żegnam przeszłość, która doprowadziła mnie
do teraźniejszości.
Do teraźniejszości, w której w
końcu wiem co się ze mną dzieje, a jak nie wiem nie muszę się już
złościć i zamykać w sobie. Do teraźniejszości, w której mój syn jest
szczęśliwy. Do teraźniejszości, w której choć gości smutek, jest
przyjemnie, bo potrafię rozpoznać skąd się wziął i z czasem go
przepracować. Aż tyle dała mi przeszłość - moje życie. I oddałam jej
hołd paroletni, co dzień do niej wracając. Ale czyje, że czas się
pożegnać, choć podejrzewam, że jeszcze nie raz się spotkamy, wrócimy do
siebie w opowieściach czy choćby z sentymentu. Pewnie tak. Jednak na
dziś wystarczy, dziękuję. Nie mam pojęcia co będę robić bez przeszłości.
Okazuje się, że większą część życia jej poświęciłam, nie tylko ostatnie
3 lata. Była jak dobra znajoma, do której zawsze można wpaść
powspominać. I to było miłe, z tym że z czasem coraz bardziej wolałam
przesiadywać w przeszłości zamiast zająć się teraźniejszością. A to
przecież o to chodzi podobno. I czas pożegnać kolejny rozpraszacz, który
to uniemożliwia. Ze smutkiem w sercu i smutkiem w umyśle. W sercu stąd,
że zdaje sobie teraz bardziej sprawę z koła życia, z przyczyny i
skutku, z nieuchronności zdarzeń. W umyśle zaś stąd, że już nie będzie
mógł więcej uciec w rolę nieświadomej ofiary, w bolesne wspomnienia czy
wymyślone scenariusze. Mam nadzieję, że chociaż dusza moja się nie
smuci. Może nawet się raduje? Może też, tak jak ja, ma dosyć? Może nawet
ona wie co będzie dalej? Kto wie? Ja nie wiem i zaczynam przyzwyczajać
się już do tego faktu, co nie znaczy, że staje się on bardziej wygodny
czy przyswajalny. Co ma być to będzie, łez mi nie zabraknie ani na
radości ani na smutki. W oczach też jeszcze zalśni nadzieja tylko wpierw
muszę odbyć żałobę...
02.10.21r.
Zaczynam zauważać wzór. Dopiero szkic zaledwie, ale to już daje mi zarys
obrazu. Gdzieś na początku tej wędrówki ułożyłam mantrę ze swoich
inicjałów i przy ćwiczeniu oddechu ją powtarzam, gdy myśli nie pozwalają
mi się wyciszyć. Moja mantra brzmi : miłość, akceptacja, prawda. Oprócz
powtarzania zaczęłam postępować według niej. Wzór, o którym piszę wiąże
się właśnie z tymi słowami. W pierwszej kolejności daję sobie miłość w
przeróżnej postaci. Swoim komórkom, duszy, ogólnie staram się kochać
siebie i być wdzięczna za to co mam. Po jakimś czasie (na początku
miesiąc, dwa, teraz dzień, dwa) przychodzi wyzwalacz, który aktywuje
jakieś stare wspomnienia(zazwyczaj wyzwalaczem jest zewnętrzne
wydarzenie np. ktoś mnie obrazi w sklepie, rzadziej dochodzę do tego
sama), ja w to wchodzę (chętnie bądź nie) głębiej i głębiej, i dochodzę
do punktu nie tylko zewnętrznej ciemności ale też ciemności we mnie w
tamtym czasie. Wtedy jest czas na akceptację. Nie powiem, ciężkie to
jest. Było ciężkie na początku i dalej takie jest. Ciężka jest
świadomość,
że jest tyle do naprawienia. Do zobaczenia i naprawienia. I za każdym
razem jest nadzieja, że to ostatni raz. I każdy następny raz daje mi
pstryczka w nos. Pocieszające jest to, że każda kolejna reakcja jest
spokojniejsza. Więc akceptacja przeszłości i teraźniejszości to kolejny
kawałek wzoru. Gdy to mi się uda po jakimś czasie przychodzi prawda. W
przeróżnych formach. Prawda ta nie zawsze odnosi się do tego co
zaakceptowałam. Czasami tak a czasami jest zupełnie (wydawałoby się)
niezwiązane. Skąd wiem, że to prawda? Czuję to,czuję to w sercu i w
ciele. Często też miewam różne potwierdzenia, ale najważniejsze jest to,
co czuję w środku. Wiem, że moja prawda nie musi być prawdą kogoś
innego a czyjaś prawda nie musi być moją. Nie przeszkadza mi to, już
przestałam szukać prawdy, która zgadza się z ogółem. Cieszy mnie, że
prawda dla mnie przychodzi z miłością i akceptacją. Z miłością wiąże się
szacunek i wdzięczność a z akceptacją zaufanie i spokój wewnętrzny. Na
początku nie zauważałam wzoru, który sama sobie ułożyłam. Dopiero
niedawno zwróciłam na to uwagę, podczas kolejnej sesji akceptacji.
Potwierdziłam parę dni później, gdy przyszła prawda. Bardzo mi się
podoba zarys wzoru, który zaczęłam dostrzegać.
21.09.21r.
Siedząc na oknie myślałam o ostatnim artykule, który czytałam. O roli
nie jednego, ale obojga rodziców w naszych późniejszych zachowaniach. W
naszym dorosłym życiu. Dotychczas skupiałam się na matce, głównie
dlatego, że to ona mnie wychowywała. Do ojca jedyne do czego mogłam się
przyczepić to to, że mnie porzucił. Ale po tym artykule czułam, że i ja
powinnam wejść w tę drugą rolę. I przyszła prawda...
Całe
dzieciństwo marzyłam o tym, żeby ojciec mnie do siebie zabrał. Nie jest
to niczym niezwykłym w sytuacji gdy dziecko /ci są wychowywane przez
jednego z rodziców. Marzyłam i marzyłam, ale oczywiście to akurat
marzenie nie miało się spełnić. Porzucona przez jedynego człowieka, w
którym pokładałam swoje nadzieje sama porzucałam kolejnych partnerów w
obawie, że to oni porzucą mnie. Oczywiście porzucając nie widziałam
tego, że powielam jakiś schemat wyryty we wczesnych latach życia...
Zawsze znajdywałam powody,by skończyć znajomość. Czasem powody były
zrozumiałe a czasem zupełnie bez sensu. Doszło do mnie, że najszybciej
kończyłam związki, w których byłam najbardziej szczęśliwa. Chociaż może
to nie jest odpowiednie słowo. Związki, w których partner akceptował
mnie w całości i w których były zadatki na szczęście. Często sama nie
rozumiałam dlaczego? Na dłużej natomiast pozostawałam w związkach, w
których był konflikt, jakiś rodzaj niezgodności. Zrozumiałam, że tu
obawy były mniejsze, bo zawsze był powód do odejścia. I w jednym i w
drugim przypadku moja nieświadoma gra raniła obie strony. I mnie i ich,
bo choć kochałam i byłam kochana i tak dążyłam do nieszczęścia...
Takie
to przemyślenia mnie naszły, gdy pomyślałam o ojcu w moim życiu. Nie
spodziewałam się, że aż tak może wpłynąć na życie osoba, której w tym
życiu nie ma... Dziękuję za tę prawdę z całego serca
19.09.21r.
Wschodzące słońce świeci w okno i podpowiada mi, że najwyższy czas umyć
okna. Trzeba będzie się za to zabrać. Wczoraj znowu doszłam do punktu,
gdzie zdałam sobie sprawę, że akceptacja mi się gdzieś ulotniła. Była,
była... i znikła niepostrzeżenie. Albo się schowała, nie wiem, ale wiem,
że jej nie czuję. Nie było łatwo tego zauważyć, bo wydawałoby się, że
akceptuję to co mi się przydarza i to jaka jestem... No i może trochę
tak jest, ale pełniejszej akceptacji chwilowo brak. Co dzień szukam w
umyśle problemów i zagadnień nierozwiązanych, byle tylko móc się po-udręczać. I zwykle mi to wychodzi. Co prawda jest gigantyczna różnica z
teraz i z kiedyś,lecz wciąż sama siebie wciągam w otchłań własnej
niechęci spowodowanej swoimi słabościami serca, umysłu czy ciała. A że
jestem człowiekiem co chwila coś wyskakuje. A to do uzdrowienia, a to do
spojrzenia, a to po prostu wyłania się z mego umysłu i się plącze. Dużo
jest tego. I w tym wszystkim zapomniałam, że jestem człowiekiem
właśnie. Nie aniołem, nie ptakiem, nie superbohaterem. Człowiekiem.
Kobietą - Magdą, która na bank jeszcze nie raz będzie się potykać o
swoje człowieczeństwo, ale mam nadzieję, że z coraz większym
zrozumieniem. I wczoraj przypomniałam sobie o tej jakże ważnej części
całej układanki - Akceptacji. Pełnej akceptacji tego kim jestem, gdzie
jestem, z kim jestem, po co jestem w danym momencie. A moment ten
zmienia się w zależności od sytuacji, nie zawsze jest tak samo. I
dlatego wybijam się z rytmu. No bo łatwo jest akceptować Magdę
wolontariuszkę, Magdę dobrą dla dzieci, Magdę o otwartym sercu. Łatwo. A
z tą "drugą" jest trochę inaczej, dlatego czasem zapominam by jej też
powiedzieć, że wszystko jest ok. I jej uczucia (choć niezrozumiale) i
jej spojrzenie (choć niespotykane) i jej wybory(choć nieoczekiwane).
Muszę sobie przypominać, że to wszystko ja a świat wokół to mój teatr. A
dzięki tak skomplikowanej(lub po prostu innej) osobowości moja rola
jest ciekawsza, choć ja w trakcie grania zapominam, że to gra. Gra,
która jest życiem, życie, które jest grą. Ta wiedza nie daje w sumie nic
bo ;i tak tak bardzo wtapiamy się w te nasze rolę, że zapominamy, że to
role... Ale przynajmniej możemy sobie pomoc poprzez akceptację. Nie
tylko miłość, wdzięczność, prawda serca, ale akceptacja właśnie.
Akceptując wszystko w swoim otoczeniu - swoją sytuację, swój wygląd,
swoje uczucia, swoje bóle fizyczne jak i psychiczne, swoją sytuację,
pogodę za oknem i wszystko w nas i naokoło nas - dajemy sobie miłość
potrzebną do wiary i nadziei. Tylko my możemy to zrobić, nikt inny za
nas. Bo nawet gdyby zaakceptował nas cały świat, a nam coś by nie grało w
nas samych - nie osiągnęliśmy nic, a kiedy my siebie akceptujemy cały
świat może zniknąć - nie będzie nam przeszkadzać nasza samotność.
15.09.21r.
Byłam wczoraj w Londynie złożyć wniosek paszportowy w polskiej
ambasadzie. Dzień ten zaskoczył mnie wielokrotnie, w pozytywny sposób.
Pierwszym zaskoczeniem był, znowu, mój spokój. Nie wiedzieć czemu w
przeszłości jeśli gdzieś się wybierałam samotnie odczuwałam stres. To
znaczy, wiadomo - nieznane miejsce, obcy ludzie, urzędy, czas... To
wszystko powodowało we mnie stres. Tym razem niepokój pojawił się jakieś
2,3 dni przed podróżą. Przywitałam go i okazałam zrozumienie. Po
niedługim czasie zaczął się przekształcać w ekscytację i ciekawość.
Nagle te wszystkie niepokoje wydały mi się niezwykle interesujące.
Pomyślałam o tym jak to fajnie będzie gdzieś pojechać i czerpać z tego
doświadczenia, a nie tylko jechać, załatwić, wrócić. Prawdopodobnie te
przemyślenia przyniosły późniejszy spokój w podróży. I faktycznie, przez
20 godzin byłam w podróży. BYŁAM naprawdę. Bez słuchawek, praktycznie
bez snu, bez patrzenia w telefon.
Drugim zaskoczeniem był
śmiech w deszczu. Londyn przywitał mnie zachmurzonym niebem i mżawką, a
z czasem mżawka przekształciła się w ulewę. Jako, że do ambasady szlam
na pieszo(cała trasa nad Tamizą) i wracałam pieszo, większość czasu
spędziłam na deszczu. I cieszyłam się z tego. Kaptur miałam cały czas
ściągnięty, ręce na zewnątrz. Chociaż padał deszcz było naprawdę ciepło i
przyjemnie. Gdy dotarłam na miejsce, cała przemoczona, udało mi się
wejść godzinę wcześniej, następnie, również godzinę wcześniej, zostałam
przyjęta w okienku. Naokoło mnie ludzie byli poddenerwowani ;a to nie
wzięli wniosku ze sobą, a to nie kupili koperty do odesłania a to nie
wiedzieli tego czy tamtego. Ja, spokojna i zadowolona, załatwiłam swoje w
7, 10 minut, z uśmiechem na ustach, wysyłając miłość do tych wokół. Gdy
wyszłam lało jeszcze bardziej niż gdy wchodziłam. Szeroki uśmiech
zakwitł na mojej twarzy. To wracamy nad rzekę. Biletu powrotnego nie
miałam kupionego bo
a) nie wiedziałam ile zajmie załatwianie sprawy w ambasadzie
b)
chciałam zostać na cały dzień i pozwiedzać katedry i kościoły. Nad
rzeką doszłam do wniosku, że jak mi się uda kupić bilet na najbliższy
autobus to wrócę do siebie nawet wcześniej niż zamierzałam. Okazało się,
że są jeszcze miejsca na 15.30,wiec kupiłam bilet przez internet i
ruszyłam w drogę powrotną. A jako że miałam ponad 2 godziny, więc w
drodze powrotnej zaszłam do paru ogrodów (na kościoły brakłoby mi czasu)
i przyjrzałam się mnóstwu pięknych rzeźb i kompozycjom kwiatów. I nawet
nie było mi przykro, że pada, że zwiedzanie kościołów, że wrócę
wcześniej. Właściwie okazało się, że to wszystko jest mi na rękę.
Padało, owszem, ale moja trasa była w sumie cały czas pod drzewami, a
poza tym naprawdę mile było odczucie deszczu na skórze twarzy czy dłoni.
Zwiedzanie kościołów przepadło, ale z drugiej strony zawsze jak jestem w
Londynie czy gdziekolwiek zwiedzam stare katedry czy przybytki tego
rodzaju. Albo cmentarze. A tym razem, przez brak czasu, spojrzałam na
inne cuda, które są w każdym mieście. Nie tylko rzeźby, ale też ujrzałam
wiele wspaniałych inicjatyw. W tym biegu, w tym pośpiechu wielkiego
miasta dostrzegłam piękno i majestat, o które nawet takich miast nie
podejrzewałam. A to, że wrócę wcześniej w ogóle było super, bo jednak
miło jest wrócić do domu. Po 7 godzinach w autobusie i moje plecy i moje
nogi domagały się odpoczynku. Zrobiłam parę ćwiczeń w drodze na stację,
ale to nie pomogło na długo. No i nie będę w Plymouth o 2 czy 3 w nocy,
tylko o 21. Na stacji poznałam przemiłą starszą panią, którą
"wpuściłam" na miejsce obok mnie. Nie powinnam, bo wiadomo "social
dystans", ale ja to mam trochę w nosie. Pani okazała się cudowną,
przemiłą istotą, z którą przegadałam resztę czasu w oczekiwaniu na
autobus.
Więc największym zaskoczeniem byłam ja
sama. To, że choć z wierzchu mogłoby się wydawać, że dzień jest stracony
i mogę przyczepić się o wszystko, a ja z uśmiechem w sercu czerpałam z
tego dnia, co w rezultacie dali mi wcześniejszy powrót do domu. I choć
była to moja najkrótsza wizyta w Londynie (nie licząc przejazdów na
lotnisko) była ona zarazem najbardziej owocną i ciekawą. I nawet
następnego dnia, jak się obudziłam nie czułam bólu w krzyżu. A w
autobusie łącznie 13 godzin. Powinnam zwijać się z bólu... Na stację jak
dojechałam przyszedł mój syn, co dopełniło jeszcze czarę radości i
spełnienia.
Oczywiście nie tylko zmiana
nastawienia na ten konkretny dzień przysłużyła się do ogólnego wyniku.
Zmiana nastawienia na ten dzień była efektem wcześniejszych zagłębień w
samą siebie i w swoje lęki, co spowodowało zmianę myślenia i
postrzegania. Dlatego po raz kolejny dziękuję. Wszystkiemu co jest,
sobie i panu panie Marku za to, że jestem tu gdzie jestem.
09.09.21.
Oj
miałam zderzenie z rzeczywistością, miałam. Dziwne, że ja nie ogarniam
tych swoich amokow, tylko potem zdaję sobie z nich sprawę. Jak zwykle
nastawiłam się na 100% wyników. Nie dopuszczałam za bardzo do siebie
myśli, że może nie wyjść. Nakręcała się bardziej i bardziej... A gdy
doszło co do czego dostałam strzała wyrównującego. Poza moimi marzeniami
nie mam nic. Wróciłam do domu pozbawiona wiary, nadziei i mocy. Czułam
bezsens każdego przedsięwzięcia, którego się podjęłam. Oco chodzi?
Dlaczego ten cholerny scenariusz znowu się powtarza? I znowu zdałam
sobie sprawę, że to nie "oni" są winni, tylko ja. To ja mam zapał na
1000 rzeczy by może jedną zacząć, już o skończeniu nie mówiąc... To ja
podniecam się na początku, a potem, gdy ciśnienie nowości opada robię
się niedbała i niekonsekwentna. To ja poszukuję uznania, trochę
nieświadomie, bo niby uznania nie potrzebuję (okłamywanie samej siebie).
No i ok. Skoro to ja to rozpakujmy to.
Szczerze powiem,
że płakałam z bezsilności i zniechęcenia podchodząc do tych zagadnień. W
ogóle nie miałam ochoty na kolejne prawdy. Jednocześnie zdawałam sobie
sprawę, że bez tego nie ruszę z miejsca, a to miejsce było bardzo
niewygodne. Więc wlazłam w to...
Ech... Scenariusz
znowu się powtarza, ho ja się nie zmieniam w tym temacie. Nie zmieniam
swojego automatycznego zachowania, więc życie daje mi wciąż nowe szanse.
A że ja wolę pod górkę, cóż... Wciąż - tak jak za dzieciaka - chcę się
przypodobać. Na siłę oczywiście. Nawet kiedy nie czuję danego tematu, a
jest on ważny dla ważnej (choć niekoniecznie) dla mnie osoby, ja
przeorganizuję całe swoje życie, by tylko być w tym na 100%. To, że dość
szybko tracę serce do tematu jest normalne biorąc pod uwagę fakt, że
70% podejmowanych działań było podyktowane chęcią przypodobania czy
udowodnienia swojej wspaniałości. Mało tego, żeby sobie udowodnić, że
jestem wspaniałą i wszechstronną... Mój ostatni pomysł był spowodowany
jednym zdaniem koleżanki. Jedno zdanie a ja popłynęłam na maxa. Pomyśl
sam w sobie jest wspaniały i ja to wiem, lecz mój sposób realizacji jest
mniej wspaniały. Zdałam sobie sprawę, że jak zwykle oczekiwałam cudu,
który nie miał prawa się zdarzyć. I to mnie powaliło,bo nawet tak
naprawdę nie brałam takiej możliwości pod uwagę. Ech... Jakże bolesna
jest moja małość. I znowu, pokornie schylam głowę przyjmując te prawdy.
Dochodzę
do momentów, gdzie byłam karcona za drobiazgi a nagradzana za mocne
przewinienia. (brak sensu) Przypomina mi się strach niepewności jutra,
ciągły przymus bycia idealną. I wtedy uchwytuje uczucie, którego
szukałam. Nawet nie wiem jak je nazwać... Skrzywione cwaniactwo? Może po
prostu cwaniactwo. Moment, w którym nikt nie patrzy a ja robię coś
niedbale,tylko dlatego, że mogę. Jest w tym jakąś dziwna satysfakcja.
Satysfakcja nie bycia idealną. A potem poczucie winy i nadrabianie tych
grzesznych myśli i działań. Czyli jeszcze większe wchodzenie w nie swoją
skórę, tylko w wymyślone obrazy innych. I z roku na rok coraz bardziej
się gubiłam w tej Magdzie idealnej i tej niedbałej. Z czasem zapomniałam
która jest która, zmieszały się i teraz tylko wynurzają się właśnie w
takich sytuacjach.
Więc moja chęć uznania miesza
się z chęcią ucieczki. Chęć zbawienia świata z chęcią zakopania się pod
poduszkę i zniknięcia. Ok. To teraz tylko odszukujemy harmonię i
równowagę... Tylko, ech...
|
|
| Kolejne potwierdzenie, kolejny dowód. Uwielbiam te momenty. Leżałam
w łóżku, światło zgaszone, zamiar zaśnięcia. Lecz oczywiście przed
zaśnięciem kalejdoskop myśli. Myśli płynęły, ja zaczęłam głęboko
oddychać. Wspomnienia ostatnich dni, rozmowy, słowa, wspomnienie
spadania z piedestału... Marzenie wspólnoty i jedności... Oddychając
podziękowałam za to wszystko, to dobre i to na pierwszy rzut oka nie do
końca, podziękowałam i powiedziałam (pomyślałam) "słucham". I gdy to
zabrzmiało we mnie zdałam sobie sprawę, że nigdy wcześniej tego nie
mówiłam. Dziękowałam, prosiłam i przepraszałam, lecz nigdy nie słuchałam
świadomie. I dalej oddychałam a myśli płynęły. I w pewnym momencie, jak
za dotknięciem czarodziej różdżki, wszystkie te myśli się połączyły w
jedno(moim zdaniem cudowne) rozwiązanie. W jedną całość, projekt. Zdałam
sobie sprawę, że tak naprawdę od lipca, kiedy pierwszy raz poczułam to
drgnięcie serca, były mi co chwila dawane narzędzia w postaci... każdej
by dążyć do realizacji tego konkretnego marzenia. Ludzie, rozmowy,
wydarzenia... Z tym, że ja postanowiłam zająć się tematem z innej strony
po pierwsze dlatego, że nie widziałam jeszcze całości, a po trosze
dlatego, że myśląc o wszystkich myślałam jednak o sobie. O ironio!!! Po kolei. W
lipcu byłam na urodzinach koleżanki. W trakcie tych urodzin usłyszałam
sporo historii życia czy też przeżyć kobiet tam obecnych. Do tego padło o
potrzebie stworzenia u nas w mieście miejsca wsparcia dla kobiet
właśnie. Zaraz po urodzinach zostałam (niby przypadkowo) wolontariuszką w
miejscu gdzie każdy może zjeść ciepły posiłek. Gdzieś pomiędzy tymi
zdarzeniami powstał mi w głowie plan stworzenia centrum pomocy. Nie
tylko dla kobiet, dla wszystkich. I dla bitej żony i dla bijącego męża
bo przecież oboje tej pomocy potrzebują. Nie mam ani znajomości ani
pieniędzy więc udałam się do tutejszego urzędu pracy. Może dziwny wybór
lecz ja miałam swoje powody by wierzyć w to, że mi pomogą. Czekając na
spotkanie w głowie rósł mi coraz większy obraz miejsca, które otworzę.
Wymyślając kolejne możliwości starałam się hamować, wiadomo, nie od razu
Rzym zbudowano,lecz raczej z marnym skutkiem. Jednocześnie codziennie
wydarzały się pozornie niepozorne spotkania i rozmowy. Choć co do
niektórych czułam od początku, że to jest po coś. A okazuje się, że to
wszystko jest po coś... Potem było spotkanie w urzędzie pracy, nadzieja,
pisanie biznes planu, drugie spotkanie i runięcie w dół. Na drugim
spotkaniu dowiedziałam się w skrócie, że mi nie pomogą. Z tym, że oprócz
tego padło dużo innych słów, które na początku wydawały się mniej
znaczące, a w rezultacie okazały się bezcennym drogowskazem. Drugie
spotkanie było 07.09, a dzisiaj połączyłam kropki. Jest
w tym mieście naprawdę dużo ludzi i organizacji chcących pomagać i
mających fajne, wartościowe inicjatywy. Nie wiedziałam tego dopóki sama
nie zaczęłam pomagać w takim miejscu. Z tym, że ci ludzie nie mają gdzie
pomagać czy tworzyć. Zazwyczaj wynajmują albo szukają do wynajęcia. W
urzędach już próbowali dostać dotacje czy pomoc, ale tam pierw musisz
udowodnić, że chcesz i potrafisz. Czyli musisz przez parę lat to robić.
(nieistotne, że po paru latach już raczej nie będziesz potrzebował
pomocy urzędu, bo już będziesz miał grupę patronów) Jest
tu również budynek, stary teatr, wielki, piękny. I zrujnowany.
Mieszkańcy co roku oddychają z ulgą, że jeszcze go nie wyburzają. Jestem
zafascynowana tym budynkiem od kiedy tu przyjechałam. A kuchnia, w
której pomagam, jest naturalnie naprzeciw. Więc
zamiast tworzyć coś nowego, samotnie odtworzę coś starego w nowej
odsłonie, z zastępem ludzi. Petycję o przekazanie ludziom budynku
podpiszą nie tylko organizacje non profit, ale również mieszkańcy, bo
naprawdę większości zależy na zachowaniu tego cudu architektonicznego. I
to nie tylko ludziom stąd. Także tym przyjezdnym. Po to by w środku
stworzyć miejsce pomocy i kultury. Jest to jednak teatr więc oprócz
darmowego jedzenia, noclegu, nauki angielskiego czy terapii mogłyby tam
odbywać się koncerty czy inne wydarzenia kulturalne. Międzynarodowo. Zanim
to nastąpi trzeba budynek doprowadzić do użytku a najlepiej dawnej
świetności. Wierzę w to, że Ci sami ludzie, którzy podpiszą petycję o
przekazanie budynku, podpiszą też petycję do rządu o dotację na remont
generalny. Wiem, że tu, w Anglii trzeba uzbierać 10.000 głosów by rząd odpowiedział (nie wiadomo jak) a 100.000 by sprawę rozpatrzyła izba
lordów. Ogólnie wiadomo, że im więcej podpisów tym lepiej. Jeśli rząd
odmówi myślę, że jeśli tyle organizacji się postara osiągną to
samodzielnie. I w ten sposób teatr będzie uratowany jednocześnie
udostępniając swoją przestrzeń dobru. Pojęcia w
tym momencie nie mam ilu ludzi się podpisze pod którąkolwiek z petycji,
ale mam zamiar to sprawdzić. Nie wiem nawet czy cokolwiek z tego
wyjdzie. Czas pokaże. Na pewno o tym napiszę. Nie wynik tej drogi jest
moim potwierdzeniem, ale sama droga. To, że gdy otworzyłam swe uszy-
usłyszałam. I wszystkie zdarzenia popłynęły w jednej melodii. Usłyszałam
o innych możliwościach i perspektywach, a wraz z tym powróciły
wzmocnione wiara i nadzieja. I znowu nie mam się o co przyczepić
(chociażby o te mniej przyjemnie słowa, zdarzenia czy myśli) bo wszystko
było po coś. Bo gdy jedne drzwi się zamykają otwierają się kolejne.
|
07.09.21r.
Pukanie do drzwi koleżanki. Gaśnie telewizor, ściszamy głosy, koleżanka podkrada się do judasza.
To
tylko napastliwi, pijani sąsiedzi, ale ja mam kolejny fleshback. Ciało
mi sztywnieje automatycznie, czuję się zaszczuta. Gdy wracam do domu
wiem, że muszę w to wejść.
Ileż to razy zapadała
cisza na pukanie do drzwi z lęku, że to niechciany gość lub jeszcze
bardziej niechciany przedstawiciel jakiegoś urzędu? Nie zliczę. Było to
tak częste, że nawet nie dostrzegłam wcześniej jak ważne i nie normalne.
Było to... normalne. A ja to powielam. Nie w 100%,ale wystarczająco.
Zobaczyłam jakiś czas temu kawałek tego schematu(czyli lęk przed
odbieraniem nieznanych numerów) i mozolnie zaczęłam nad nim
pracować,lecz teraz ujrzałam szerszy obraz. Ile jest jeszcze tych miejsc
potrzebujących uleczenia? Ile przeoczam z różnych powodów? Ciągła praca
nad sobą wydaje się być oczywista, jednak każdy kolejny kawałek
układanki pokazuje coraz większy ogrom pracy i przeoczeń. Zarazem daje
ukojenie, troszkę zrozumienia i prawdopodobnie blady przedsmak spokoju.
Dlatego warto. Lecz jakie to wszystko zaskakujące
#
Równo
o 8 się obudziłam z nadzieją, że jest później. Nie wiem dlaczego, chyba
lepiej jak jest wcześniej? Przemyślałam to przez chwilę i doszłam do
wniosku, że wydaje mi się, że jestem nie wyspana. Obliczenia w głowie
ile spałam i wychodzi mi, że albo powinnam być wyspana, albo nie...
Zabawne to wszystko. Tym bardziej że to nijak ma się do rzeczywistości
.
Zdarza się, że położę się o północy a wstanę o 6 i jestem naładowana na
cały dzień a czasem położę się o 21, wstanę k 6 i chodzę nieprzytomna
przez pół dnia. Więc tak naprawdę zegarek tylko mi wprowadza zamęt do
życia.
A tak serio to zauważyłam ostatnio trochę zmian w swojej fizyczności.
Sen-
to raz-albo nadmiar albo tyle co nic, apetyt- to samo- mogą być 4
posiłki w ciągu dnia a może być cały dzień nic. I czuję się tak samo
dobrze. Mało tego, jeśli zmuszę się do jedzenia (bo zdrowo itd) od razu
pogarsza mi się samopoczucia i czucie w ogóle.
Powoli
przyzwyczajam się i uczę bardziej komunikacji z samą sobą. Kiedyś była
to komunikacja z moim umysłem tylko, a teraz możliwości mi się
poszerzyły. W dalszym ciągu wymieniam poglądy z tym potężnym narządem
lecz teraz jest on bardziej przyjazny. Dzięki nawiązaniu kontaktu,
powrócenia wielokrotnie do przeszłości i ukojenia siebie umysł mój re-kalibruje się z trybu chroń i przetrwaj na tryb odkrywaj i
eksperymentuj. Staje mi się przyjacielem. Powoli też przekonuje ciało
swoje do zaufania mi. Jeszcze trochę pracy przede mną, ale z tygodnia na
tydzień jest coraz lepiej. Mówiąc szczerze sama dostrzegam jeszcze parę
"niedociągnięć" w tej sferze więc nie dziwię się mojemu ciału,ze ma
trochę wątpliwości.
No i dusza. Tu chyba muszę
napisać, że idzie mi najlepiej. I to nie najlepiej na świecie, ale
najlepiej w mojej rzeczywistości. Po pierwsze dlatego, że na tym
skupiłam się najbardziej od początku. Chciałam się uleczyć, wtedy
jeszcze nie wiedziałam jaka to będzie wędrówka i ile miejsc i ciał
będzie do naprawienia. Więc z duszą swoją komunikuje się najdłużej.
Przez 4 lata powróciłam do mnóstwa wspomnień, część wywróciła mi świat
do góry nogami, bo okazała się zupełnie inna jak ja pamiętałam. Udało mi
się w końcu odciąć pępowinę od ludzi i zdarzeń, które dawały mi tylko
cierpienie i niepewność. Łez przez te wszystkie lata popłynęło tyle, że
sama mogłabym stworzyć czwarty ocean. Wszystkie te łzy paliły ogniem
oczyszczenia. Zaprzyjaźniłam się z nimi i teraz witam je z miłością i
wdzięcznością gdy się pojawiają. Im więcej uwagi poświęcam na
rozwiązanie traum z przeszłości tym bardziej czuję się... dojrzała...?
Spokojna wewnętrznie...? Jestem pi takiej sesji właśnie. Tak jakbym nie
mogła do końca dorosnąć dotychczas, bo tamte Magdy były nieutulone i
niezrozumiałe,a teraz już są, a ja mogę kontynuować swój rozwój. Czyli
wejście w próg dorosłości w wieku 36 lat
.
Z
każdym miesiącem odkrywam również tę ciemna mnie. Nauczyłam się, że
jeśli wchodzę w przeszłe zdarzenia, czuję je, przeżywam na nowo, ale nie
zagłębiam się zbyt głęboko to rezultaty są połowiczne. Dopiero gdy
wejdę i szczerze spojrzę na wszystko i dostrzegę swoją ciemność w całym
zdarzeniu, mogę iść dalej. Nie dotyczy to Madzi do 7-10 roku życia.
Wtedy jeszcze decyzję nie były do końca moimi decyzjami. Ale każda
późniejsza Magda ma w sobie ten cień,jak wszyscy, i nie bardzo lubi na
niego patrzeć. A co dopiero zagłębiać się i próbować zrozumieć. A jednak
uczę się tego powoli. Uczę się też rozmawiać z tą ciemną Magdą. Ona
wcale nie jest taka ciemna, tylko udaje, żeby wszyscy naokoło się jej
bali. Żeby nie podchodzili za blisko. Nauczyła się ze najlepszą obroną
jest atak i to stosuje, tyle. Nie dziwię się jej i nie potępiam.
Rozumiem i wspieram. Wiem, że wtedy to było konieczne. Że gdyby nie ona
już dawno mogłam zwariować. Teraz z nią rozmawiam, uspokajam i pokazuje,
że nie ma potrzeby atakować. Jeśli ona czuje taką potrzebę to ok, stanę
przy niej, ale jeśli nie do końca to przedstawiam jej inną alternatywę
rozwiązania problemu. A ona, na początku nieufna, z czasem zbliża się do
mnie coraz bardziej. Uczymy się ufać sobie wzajemnie i wspierać w razie
potrzeby. Także biorąc pod uwagę, że jeszcze parę lat temu nie
komunikowała się z żadną częścią mnie, czy to z tu i teraz czy to z
przeszłości, zrobiłam milowy krok w drodze do swojego szczęścia. I za to
dziękuję.
|
|
30.08.21r.
Miałam ostatnio drobne "wydarzenie" w miejscu, w którym jestem
wolontariuszką. Wydarzenie, które pierw rozpoznałam jako błahe, a które
w rezultacie pokazało mi kolejne sfery potrzebujące uzdrowienia. Albo
przynajmniej zajrzenia i zainteresowania się tematem. W trakcie
"wydarzenia" zachowałam stoicki spokój, choć większość ludzi była
poruszona. Ja, przynajmniej z zewnątrz, oaza spokoju. A wewnątrz? Nie
zastanawiałam się nad tym wtedy, byliśmy zajęci, blisko do zamknięcia.
Ale jak wróciłam do domu zaczęłam się dziwnie czuć. Ni to niepokój, ni
to strach, ni poczucie winy, takie nie wiadomo co uczepiło się mojego
serca i nie chciało puścić. Po upływie godziny może dłużej zdałam sobie
sprawę, że nie pozwalam sobie wrócić do tego "wydarzenia". Myślę o
wszystkim innym tylko nie o tym. Zastanowiło mnie to, bo zazwyczaj
rozmyślam o minionym dniu czy zdarzeniu automatycznie, a kiedy jeszcze
wydarzy się coś ciekawego lub oryginalnego to tym bardziej. A tu nie... A
gdy już rozpoznałam źródło dyskomfortu jedyne co mi pozostało to
zagłębić się w nie.
Więc wróciłam do "wydarzenia" sprzed
zaledwie 3 godzin, wyrównałam oddech i zagłębiłam się w siebie. A
stamtąd popłynęłam do siebie jako nastolatki i razem z tamtą Magdą
przeszłam przez parę "wydarzeń", których następstwem było powolne
zamykanie się w sobie, utrata szacunku do świata, ludzi i siebie oraz
rozpoczęcie kreowania swojego matriksa. Gdy z nią podróżowałam na nowo
odczułam wszystkie te uczucia, tak głębokie i prawdziwe u nastolatki.
Gdy cierpiała czułam nasz ból w sercu, gdy była zagubiona i ja czułam to
zagubienie a gdy jej serce wypełniała czysta radość moje radośnie jej
wtórowało. I wielkie współczucie i podziw górowało nad tym wszystkim.
Przekazałam jej najlepiej jak potrafiłam swoją miłość oraz to, żeby nie traciła wiary w swoją wyjątkowość i wyższe dobro.
Do
tej Magdy, tak jak do Madzi paroletniej, będę wracać teraz częściej.
Coraz pełniej je widzę, coraz lepiej pamiętam. Trochę mi przykro, że tak
późno się za to zabrałam, ale z drugiej strony to "tu i teraz" wydaje
mi się być idealnym momentem by to robić.
Minęły 3
dni od "wydarzenia". Przez 2 dni podróżowałam z Magdą nastolatką a
dzisiaj rano dokończyłam projekt, który mi "wisiał" od miesiąca. Tak po
prostu...
Czuję kolejne... obluzowanie... nie...
rozluźnienie, które przyczynia się do ogólnej lekkości. Zastanawiałam
się co się wydarzy, by wyzwolić kolejne ukryte schematy i doszłam do
wniosku, że nie muszę na to czekać. Przeciwnie, mogę sama ruszyć na
spotkanie kolejnej Magdy i już się z nią zaprzyjaźnić. Nawet jeśli
wyzwalacz się pojawi to ja już będę miała łatwiej, bo te młodsze Magdy
są dość nieufne na początku.
P. S.
Około 2 tygodnie temu poddałam się zaufaniu i odpuszczeniu. Było to trudne, ponieważ
a) aktywność (szczególnie umysłową) to moje drugie imię
b) miałam terminy, które zaczynały mnie gonić
Lecz
pomimo tego odpuściłam i zaufałam. Czułam, że jest coś do przerobienia i
poddałam się przepływowi. I nie zawiodłam się. Gdy kolejna część mnie z
przeszłości zostaje uzdrowiona(lub przynajmniej zauważona) ja (ta tu i
teraz) dostaję skrzydeł a w bonusie jeszcze coraz głębszy spokój. A
jednak muszę przyznać, że nauka odpuszczania i zaufania to jedna z
najtrudniejszych nauk jakich dane mi było się uczyć
17.08.21
Poranna kawa, pobudka, pierwsze przemyślenia...
Wczoraj
znowu wróciłam do przeszłości... Znowu do wspomnień, zdarzeń i sytuacji,
których wolałabym nie pamiętać. Opierałam się, oczywiście, ale tym
razem krótko. Tym razem już zrozumiałam, że ta wędrówka nie skończy się
za szybko, jeśli w ogóle w tym życiu. .. Gdy już przyznałam przed sobą,
że znowu powinnam "tam" iść wspomnienia przyszły szybko. Szybko pojawiła
się siedmioletnia Madzia bawiącą się na schodkach z siostrą w pytania i
wspinanie. Pojawiły się kąpiele pod wężem ogrodowym w lato, pojawiło
się pierwsze przekleństwo, które krzyknęłam do siostry w chwili
wściekłości. Miałam 7 może 8 lat. Krzyknęłam jej w twarz "sp...... j".
Była w takim szoku jak i ja. A to słowo... Było takie dziwne i takie
pełne mocy... Pamiętam moment gdy wyszło z moich ust- dosłownie.
A
potem pojawiła się ciemność niepewności. Być może wtedy właśnie, gdy
miałam 7,8 lat moje dzieciństwo (a właściwie nasze, moje i starszej
siostry) się skończyło. Gdy miałam 8 lat przyszła na świat moja siostra,
a gdy miała niecałe trzy lata odeszła do aniołów. Pamiętam, że już w
trakcie trwania ciąży czułam zagrożenie. Z każdej strony. Już wtedy, w
wieku 8 lat, wiedziałam, że nieodpowiednie zachowanie czy słowa mogą
kosztować. I nie chodziło tu o ból fizyczny, to zaczęło się później, ale
o cierpienie psychiczne na które nasi rodzice nas tak często skazują.
Czy to milczeniem, czy to pójściem do kąta, pójściem spać bez kolacji
itd. Jest bardzo dużo takich przykładów...
I kiedy
pojawiła się moja druga siostra, ja wraz ze starszą siostrą musiałyśmy
szybko nauczyć się tych zmian. Podejrzewam, że gdyby nie odeszła
przedwcześnie ja cierpiałabym mniej... Ale w sumie dzięki cierpieniu w
przeszłości bardziej mogę pojąć ludzkie cierpienie w teraźniejszości.
Wiem to i dziękuję za to. Lecz wciąż pozostaje ta mała dziewczynka,
która bardzo próbuje uwierzyć w dobro, magię i szczęście. I świat
zewnętrzny usiłujący wciąż jej udowodnić, że nic z tych rzeczy nie
istnieje. A kiedy w końcu zaczęła wierzyć w magię jakimś cudem przestała
wierzyć w siebie... Ech...
Więc wróciłam
wczoraj znowu do tej Madzi. Wróciłam i ukochałam najlepiej jak
potrafiłam. Wlałam jej do serduszka wiary i nadziei. I całą miłość jaką
do niej czuję. Płakałam przy tym, nie do końca wiedząc czego się
spodziewać,ale moja dusza wiedziała, że to dobry kierunek. Od razu
poczułam połączenie jak tylko moje wspomnienia się cofnęły. A te łzy to
były łzy wdzięczności tej małej Madzi, która nie miała wtedy nikogo.
Była sama i wierzyła we wszystko co jej mówiono, jak to dziecko. A
zazwyczaj były to negatywy na każdy temat. I tak tym nasiąkała aż w
końcu wyrosła na kobietę z zewnątrz silną i pewną siebie a w środku
niepewną jutra i z kompletnym brakiem wiary w siebie. Ukochałam ją i
przytuliłam do serca. Uspokoiłam, że będzie wspaniałą kobietą i jest
cudowną, szczególną dziewczynką. Zapewniłam, że przyjdę jeśli będzie
mnie potrzebować (a wiem, że będzie). I to nie były puste słowa, bo
chyba odkryłam jak ta mała Madzia się ze mną kontaktuje. Sprawdzę to
jeszcze w przyszłości.
Jedyne czego pragnę to dać tej dziewczynce miłość i pewność siebie. Wlać otuchę i siłę do jej serduszka...
Wczoraj
ją odwiedziłam i trochę ukoiłam, niedługo znowu pójdę. Może nawet to
ona mnie zawołała. Jeszcze nie wiem jakie to będzie miało skutki na mnie
tu i teraz-zobaczymy. Wiem że dla "tamtej" Madzi to był najpiękniejszy
prezent jaki mogła sobie wymarzyć.
Dziękuję
15.08.15
Biją dzwony. Dzisiaj niedziela i tak będą biły cały dzień. Piję poranną
kawę, czytam artykuły w necie. Właśnie jeden ciekawy przeczytałam. O
wielowymiarowości. Bardzo ciekawy. I tak sobie myślę, że chyba
załapałam. Tak samo jak w 4 i 5 wymiarze jest moja nad świadomość, tak w
1 i 2 jest podświadomość. Kiedyś to rozdzielała, myślałam, że teraz
żyje w trzecim wymiarze, kiedyś może żyłam w pierwszym a w przyszłości
będę w 5 na przykład. A tymczasem to wszystko jest teraz...
Można
powiedzieć, że ja trzeciowymiarowa jest nadświadomością mnie z
pierwszego wymiaru
Super.
A ja z 5 wymiaru oczywiście nadświadomością mnie z 3-go. A gdzieś tam, w
wyższych wymiarach świadomości, może w 10-tym, może w 16-tym(nie mam
pojęcia ile ich mamy) siedzi sobie (raczej nie siedzi, raczej się
unosi...) moja super świadomość i z uśmiechem obserwuje moją szkołę. I
cieszy się razem ze mną, z tym że ona raduje się z każdej radości ale i z
każdego smutku. Bo wie, że obie sytuacje mnie szlifują. A im doskonalej
wyszlifowana będę tym pełniej będę mogła doświadczyć spotkania kiedy w
końcu nadejdzie czas. Kiedy nadejdzie moment, że moja super świadomość
stwierdzi, że jestem gotowa i przyzwoli mi na wyczekiwane spotkanie z
Bogiem.
Tylko raz w życiu miałam doświadczenie, w
którym wyczułam tę super mnie. Raz. Ale ten raz wystarczy, by rozumieć,
że jeszcze daleka droga przede mną. Draga do udoskonalenia, czy choćby
zbliżenia się do jasności, która biła ze mnie w tamtym doświadczeniu.
Tamta ja... Nie sądzę, że możemy dojść do takiej świętości w swoich
trzeciowymiarowych formach, ale któż to wie? Wiem, że miłość, dobro i
zrozumienie płynące od niej do mnie było (jest) tak niewyobrażalnie
nieoceniające, kochające i doceniające, że ja nawet nie potrafię tego
opisać a co dopiero dać taki dar drugiemu człowiekowi. Dlatego nie
złoszczę się już na czas. Już nie. Rozumiem, że "wszystko w swoim
czasie". Że lepiej coś powtórzyć 500 razy i się nauczyć dobrze niż 5
razy i zadowolić się miernymi wynikami. Naprawdę. Co w ogóle nie jest
chęcią bycia najlepszą. Nie mam w sobie chęci rywalizacji czy strachu
przed porażką. Nie zastanawiam się jak mnie odbierze otoczenie czy
najbliżsi. To już nie jest istotne.
Bardzo, bardzo
pragnę pokazać "sobie" jak niesamowicie mi zależy. Jak bardzo zachwyciła
mnie ta istota, która mi się objawiła w kwietniu i jak bardzo pragnę
być taka jak ona. Jak szokuje mnie świadomość, że już jesteśmy jednym...
Chcę to zrobić dla niej i dla siebie. Chcę to zrobić dla Mnie.
Nie
po to by być tą lepszą, lecz po to by ta wszechogarniająca miłość mogła
spłynąć na mnie, a ja żebym mogła posłać ją dalej w świat. Moc pokazać
drugiemu człowiekowi jego boskość, wlać do serca miłość, wiarę i
nadzieję. Och, gdyby ludzie dowiedzieli się o tym jak wspaniali są
naprawdę...
Ja będę kontynuować moją wędrówkę do
siebie, będę obserwować, cieszyć się i smucić, i postaram się to
wszystko robić na 100%. Tylko wtedy wiem, że zbliżam się do siebie
10.08.21r.
Obudziłam się o 9,teraz jest 9.37, piję kawę, kocica leży obok i obie budzimy się do życia.
Od
jakiegoś czasu znowu mam zawieszenia. Zresztą już zrozumiałam, że co
jakiś czas ich potrzebuję. Żeby przyswoić i ogarnąć to co się wydarza.
Zaczęło
się, gdy okazało się, że to co sobie wymarzyłam jest jak najbardziej
możliwe. Gdy tylko to zrozumiałam zaczęłam wymyślać kolejne czynności i
powody, żeby się od tego oddalić. Być może dopóki tylko o tym marzyłam
czułam się bezpiecznie, jak w kokonie, a gdy marzenia zaczęły się
spełniać spanikowałam i schowałam się z powrotem do muszli i boję się
wyjrzeć nawet.
Zazwyczaj manifestujemy swoje życia
niezupełnie zdając sobie z tego sprawę, potem ewentualnie trochę się
dziwimy, gdy to czy inne marzenie się ziści po latach czy miesiącach.
Ale gdy manifestacja dzieje się na naszych oczach, nasze ludzkie Ja
głupieje. Mało tego - próbuje nas zepchnąć ze ścieżki choć na chwilę,
żeby wrócić do równowagi, a my wtedy czujemy poczucie winy i niepewność,
bo nie do końca jeszcze ogarniamy co tam się w środku wyprawia.
Także ostatnimi czasy daje sobie czas. I miłość. I troskę. I jak matka daje
sobie poczucie wiary we własne możliwości. I, można powiedzieć, jestem w
lepszym położeniu niż kiedyś. Zresztą może nie lepszym, ale bardziej
odpowiadającym. Teraz, pomimo spadków energii, podmuchów niewiedzy we
własne możliwości czy niepewności jutra, potrafię obserwować swoje
zachowania, siebie, swoje reakcje. I choć (przez tą obserwację właśnie)
jest to wszystko bardziej niewygodne i przerażające czasem, to jednak
jest w tym świadomość i rozpoznanie, czego kiedyś nie było.
Teraz,
wydaje mi się, powinnam "oswoić" mój umysł z cudami i manifestacją,
żeby nie zwariować. I powoli to czynię. Serca nie muszę niczego uczyć,
ono wie. A umysł, cóż, od tego jest, żeby racjonalizować i rozkładać na
czynniki pierwsze każde dziwne czy nowe zdarzenie, więc niech robi
swoje, a ja tylko czasem wskażę mu palcem na wydarzenia szczególne
26.07.21r.
Obudziłam
się późno, po 9, a zasnęłam coś około 21,może trochę po. Teraz piję
kawę (zapomniałam dodać kurkumy...) i nastraja się do życia. Za oknem
chmury i wiatr, co mnie akurat cieszy po ostatnich upałach (tzn w
Plymouth było 26°—28°,lecz mi to wystarczyło). W nocy spadł deszcz,
podlał spragnioną Ziemię, ulżył glebie, napoił rośliny. Mam nadzieję, że
jeszcze popada. Na to się zanosi. Na dziś żadnych planów, spotkań,
wycieczek, spokój w domu, relaks.
Ostatnio coraz częściej
się zastanawiam nad tak zwanym matrixem. Dochodzę do wniosków(spostrzeżeń), że to również ma wiele warstw, przez które trzeba
się przekopać, jeśli się chce widzieć wyraźnie. Pierw odkryłam swój
matrix. Odkryłam, że sama nakładam nakładki na ludzi i zdarzenia by
dopasować je do tego, z czym czułam się bezpiecznie w dzieciństwie. To
tworzyło mój osobisty matrix, pułapkę, poza którą nic nie mogłam
zobaczyć. I jedyne co robiłam to powielałam i nakładałam na siebie
kolejne postaci i zdarzenia, co skutkowało niezadowoleniem ze świata,
ludzi i samej siebie. I tak całe życie, do czasu spojrzenia w
zwierciadło, które pokazało mi to i mnie samą w całej okazałości. Tę
dobrą i tę wstrętną. Od tego czasu staram się pracować nad tym jak widzę
i odbieram rzeczywistość i powoli wyłaniam się ze swojego ułudnego
świata. A w trakcie jak się wyłaniam z kłamstwa we mnie zaczynam
dostrzegać kłamstwo wokół. I to zaczyna mnie zastanawiać...
Zostałam
nauczona strachu. Jak my wszyscy,a przynajmniej większość. Do niedawna
bałam się praktycznie każdego zdarzenia, co - jak dochodzę teraz do
wniosku - było totalnie bez sensu. Bałam się policji, urzędów, telefonów
urzędowych bądź nieznanych, wszelakich mundurowych, lekarzom,
telemarketerom czy zbyt miłym ludziom. Chore? Trochę tak, przyznaję.
Lecz to nie był mój świadomy wybór. I nie, nie jest to również wina
moich rodziców. To efekt ogółu czasów, w jakich żyjemy. Od wczesnych lat
dzieciństwa pokazuje się nam, że tym instytucjom ufać nie można.
Straszymy dzieci policjantami, lekarzami i potworami na równi. Może dla
nas, jako dorosłych nie brzmi to wszystko groźnie, ale dla dziecka,
które nie rozumie nawet co zrobiło źle, policja jest jak diabeł, który
je zabierze z bezpiecznego domu. Ile razy mówi się dzieciom "Przestań bo
przyjdzie pan policjant i..." - zakończenia bywają różne. Podobnie z
innymi funkcjami, które powinny wywoływać uczucie bezpieczeństwa. Czy
badania w szkole. Nie wiem jak teraz, ale ja ich nie znosiłam. To
rozbieranie sie(czasem przed doktorem, czasem przed doktorem i jakąś
koleżanką), pochylanie i skłanianie było zwyczajnie poniżające. Niby
wiedziałam, że to normalne, ale w środku nie było tej zgody. Wiem, że to
ważne by sprawdzić sprawność dziecka, ale sposób wykonania odstrasza
dzieci od białych kitli. Do tego straszenie zastrzykami itd, itp. W
wieku nastoletnim zazwyczaj to się tylko nasila. Często sami mamy
problemy z policją czy innymi instytucjami, a że już jesteśmy co do nich
nieufni nierealne jest, żeby oni nam pomogli. Nastolatki są zazwyczaj
traktowane jak powietrze albo nawet jak zbędny człon w strukturze
ludzkości. A to właśnie ci młodzi ludzie stoją przed najtrudniejszym
życiowym wyborem. Czy zamknąć do końca swoje serce i wtopić się w ten
dziwny świat, czy też pozostać otwartym i sprawdzić tę drugą opcję. I
niestety, zazwyczaj wybierają te pierwszą opcje, z braku wiary w drugą i
z braku jakiegokolwiek wsparcia. A to dokłada kolejnych lęków, które
rozwijamy pieczołowicie w już dorosłym życiu. Ja dopiero zaczynam
zauważać jakie skutki to wszystko pozostawiło na mnie, a jesteśmy w tym
wszyscy. Ja, jak większość młodych ludzi, wybrałam zamknięcie serca i
pogrążeniu się w mroku własnych lęków. I naprawdę dziękuję wszystkiemu
co jest, że jako dorosła kobieta mogę to zobaczyć i zacząć się uleczać.
Uleczać od lęku, wmówionych postaw, od wrogości do świata. I życzę z
całego serca wszystkim tej możliwości i odwagi by z tej możliwości
skorzystać.
22.07.21r.
A jednak jest to nieustająca praca nad sobą. Myśli sobie jednostka, że
"coś" ma już za sobą a tu pstryczek w nos od losu, żeby się zatrzymała i
jeszcze raz przemyślała. To nie jest tak, że człowiek osiągnie pewien
poziom i już go ma. Ten poziom trzeba wciąż doskonalić, pielęgnować i
doglądać.
Więc AKCEPTACJA.
Ułożyłam
z moich inicjałów parę lat temu taka moją mantrę. Miłość, Akceptacja,
Prawda i postanowiłam te trzy cechy w sobie kształtować. I robię to. I
jak na razie uważam, że z akceptacją jest najtrudniej. Wydawałoby się,
że człowiek jako tako się akceptuje, a tu co chwila jakiś moment
wskakuje, który pokazuje, że jednak nie do końca. Łatwo jest
zaakceptować te "lepsze" cechy, z tym nie ma problemu. A co z tymi
"gorszymi"? Co z brakiem w uzębieniu, co z nałogami, co z brzydotą, tą
zewnętrzną i tą wewnętrzną? Jak sobie powiedzieć, że to ok że np. nie
mam oka? Jak wytłumaczyć że w porządku jest denerwowanie się czy krzyk?
Bo nie oszukujmy się - głębokie oddechy nie zawsze uspokajają. Jak
zgodzić się na dni niemocy czy godziny gniewu? Jak przybić piątkę z
lenistwem, niesystematycznością czy wręcz niechęcią do niektórych
działań?
No właśnie, ja nie wiem jak - dlatego to
piszę. Żeby powoli to odkryć. Wiem, że jak jestem bezczynna to zaraz
pojawia się ten głosik w głowie (nazwałam go moralniak) i nadaje dopóki
nie zacznę czegoś robić albo dopóki nie zepsuje mi czerpania rozkoszy z
tej bezczynności. Teraz, na szczęście, dużo rzadziej, lecz wciąż się
zdarza. Coś we mnie nie chce dopuścić do "nicnierobienia". Domyślam się,
że to dlatego, że tak było zawsze. Wiecznie zajęta czy to fizycznie czy
psychicznie. Chyba chodzi tu o pewne przyzwyczajenie, o strefę
komfortu. Swoją drogą to ciekawe, moja strefą komfortu jest konflikt
(wyniesione z dzieciństwa naleciałości rozwijane w dorosłym życiu), a
strefą komfortu mojego umysłu jest wieczne zajęcie, robienie wszystkiego
na 101%...
Wow-właśnie zdałam sobie sprawę jak
męczącą osobą musiałam być. Przecież jak się połączy wiecznie
poddenerwowaną pannę z ADHD... To mamy Małą Mi
No i tak trochę było. Teraz jest trochę lepiej, a dzięki tym zapiskom będzie jeszcze lepiej.
15.07.21r.
Wstałam po 6 i wypiłam pierwszą kawkę ze słońcem. W końcu się
wypogodziło i podobno ma się tak utrzymać przez jakiś czas. Tzn. według
aplikacji pogodowych znajomych... Mam nadzieję, że się sprawdzi, trochę
za dużo już tego deszczu.
Mam ostatnio ciężkie dni. Tzn.
ciężkie tylko z jednego powodu. Mianowicie - nie mogę się powstrzymać. A
się powstrzymuję. Więc jest ciężko. Bardzo możliwe jest, że odnalazłam
swój sens życiowy. Przynajmniej na to tu i teraz. Wiem, że brzmi to jak
bajka, sama jeszcze do końca w to nie wierzę, ale istnieje takie
prawdopodobieństwo. Zorganizowałam życie tak aby to zastosować w życiu i
teraz czekam na spotkanie. No właśnie - czekam... I to nie do końca mi
odpowiada. Co dzień wymyślam nowe wizje, pomysły, projekty. Rozkładam i
składam wszystko na części pierwsze, przymierzam, próbuję - wszystko w
głowie.
Wiem, że tak mamy, my ludzie. Do tego
jestem znakiem powietrza, wiem. Ale czasem chciałabym po prostu wyłączyć
jakiś pstryczek w głowie uwalniając się od umysłu. Tylko czasami,
właśnie w takich momentach. Potrafię to zrobić jak ćwiczę oddech, ale
reszta dnia upływa na burzy umysłu. Właściwie to czuje się trochę jak na
egzaminie. Na egzaminie na którym nic nie robienie jest głównym
zadaniem. Egzamin z bezczynności, ktokolwiek to wymyślił wiedział gdzie
trzeba mnie sprawdzić
. Może nawet to ja sama...
Ja
czekam na spotkanie a świat wokół pokazuje mi możliwości. To tu, to tam
uchyla mi drzwi, żebym mogła zajrzeć i pobrać wskazówki. Wiem, że to
bardzo ludzkie, ale uspokajają mnie te potwierdzenia. Uspokajają i
cieszą, bo zazwyczaj jest to w punkt trafione. A to spotkanie właściwego
człowieka o właściwej porze, a to temat, gdzieś usłyszany, dający mi
rozwiązanie mojej zagwozdki, a nawet ratunek pisklaka przez dorosłe
mewy. Ja rozmyślam o poderwaniu się do lotu, rozwinięciu skrzydeł i
minutę później widzę pisklę, które chce się wzbić, lecz nie udaje mu się
na ruchliwej ulicy. Gdy próbuje po raz kolejny, podlatuje do niego
dorosła mewa. Wygląda to jak atak, jest w tym agresja, lecz widzę, że
dzięki temu pisklak wzbija się coraz wyżej. Matka(ojciec?) atakuje go
dopóki nie wzleci na odpowiednią wysokość po czym zaczyna lecieć obok.
Piękny widok swoją drogą...
Więc wszędzie wokół są odpowiedzi, znaki, podpowiedzi, wystarczy spojrzeć.No i być cierpliwym ...
06.07.21r.
Ten spokój jest zadziwiający. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę czuła w
sobie coś takiego. Minęło zaledwie kilka miesięcy od mojego pierwszego
spojrzenia w "zwierciadło", w swoje odbicie, a już takie rzeczy... Tylko
parę miesięcy lecz wiele, wiele dni. I choć dni było sporo to i tak nie
podejrzewałam że tak szybko osiągnę taki stan. Nie twierdzę, że jestem
jak skała, daleko mi do tego, lecz z dnia na dzień odkrywam w sobie
kolejne pokłady spokoju właśnie. Każdy kolejny pokład jest bardziej
stabilny niż poprzedni. Z każdym stopniem porzucam kawałki siebie i
jednocześnie zyskuję kawałki mnie. Te kawałki układają się powoli w
całość, która jeszcze cała nie jest. Lecz to mi nie przeszkadza bo i tak
jestem pełniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Z tym spokojem uczę się
kochać wszystkie cząstki - te które odchodzą, te które zostają i te
całkiem nowo przybyłe. Ten stan pozwala mi patrzeć na problemy, które
się pojawiają jak na wyzwania. Na niespodziewane wydarzenia jak na dary
od losu. Dary w postaci nowych doświadczeń. Z tym spokojem możliwa jest
zmiana perspektywy na taką, z którą chce się żyć a nie tylko przeżyć.
Dlatego dziękuję sobie i wszystkiemu co jest za to, że to osiągnęłam.
01.07.21r.
Znowu na skałach, znowu oczy skierowane ku wodzie. Czystej, spokojnej
wodzie, która przypływa i odpływa co sześć godzin. Jakby, głęboko
oddychając, ziemia obdarowywała nas skarbami swojego jestestwa. Pomimo
tyłu krzywd jakie Jej wyrządziliśmy Ona wciąż wychodzi nam na przeciw.
Żaden człowiek nie byłby do tego zdolny... Dla niektórych to tylko
planeta złożona ze skał, wody, roślin - martwa kula z życiem na niej.
Dla mnie ta kula jest bardziej żywa ode mnie. Dlaczego? Nie może być
inaczej, gdyż Ona kocha bardziej a Jej miłość jest bezwarunkowa do
każdego na Niej istnienia. W innym przypadku nie byłoby nas już tutaj.
Dla Niej my jesteśmy jak pchły, myślę, że nie byłoby to problemem po
prostu się nas pozbyć. A jednak, pomimo całego zła, jakie Jej
wyrządziliśmy i wciąż wyrządzamy, Ona wciąż rodzi owoce, napełnia swoje
koryta wodą, daje schronienie. Bo kocha. Bezwarunkowo. Moim marzeniem
jest nauczyć się tak kochać. Pierw siebie, by następnie móc pokochać tak
czysto świat, w którym żyję. Pokochać swoje wady i zalety, wszelkie
słodkie niedoskonałości, śmieszności i całą mnie. Wiem już, że jest to
możliwe i dlatego przychodzę na te skały. Po inspirację, po podpowiedź,
po radę Matki. I nigdy się nie zawodzę. Ona zawsze czeka by napełnić
moje serce nadzieją i miłością. W szumie fal, w ptakach obserwujących
mnie ukradkiem, w śmiechu ludzi korzystających z radości kąpieli.
Wszędzie Jej miłość przemawia do uszu chcących usłyszeć. A moje aż się
do tego wyrywają
Gdy
jest mi smutno Ona otula mnie i pozwala się wypłakać i wyżalić.
Szlocham wtedy bez skrępowania i z każdą łzą czuję się lżejsza. A wiatr
delikatnie suszy moje oczy. Wtedy, całą sobą czuję tę miłość i to uczy
mnie tego wspaniałego uczucia tak innego od tego co znam. Pewnego dnia,
jak dorosnę, będę kochać tak czysto jak Ona. Pewnego dnia dowiem się jak
to jest...
29.06.21r.
Parę
minut temu doszłam nad morze na "swoje" skały. Słońce świeci, ludzie
pływają na deskach, przemykają żaglówki. Kocham to miejsce. Jest odpływ,
dość duży, domyślam się, że niedługo zacznie się przypływ. Więcej ludzi
zejdzie się korzystać z cudu wody. A teraz jest czas spokoju i ciszy.
Czas dla mnie. Mam kawkę w termosie, wodę w butelce, spokój w sercu.
Dzisiaj
w nocy znowu doznałam olśnienia. To znaczy olśnienie to za duże słowo,
po prostu doszłam do wniosków, do których już jakiś czas temu się
przymierzałam. Tylko strach mnie powstrzymywał, żeby nadać im realny
kształt. A dziś w nocy zrozumiałam, że nie mam się czego bać, naprawdę,
przecież i tak dam radę - jak zawsze. I tak będzie dobrze...
A
rozchodzi się o dwie sytuacje. Pierwszą jest moja praca sezonowa. Jest
to sprzątanie po studentach, w hotelu(nie do uwierzenia jakie studenci
mają tu standardy, sama chętnie bym zamieszkała w takim hotelu). Jest to
tzw deep clean, czyli baaardzo dokładne sprzątanie. Już trzeci rok się
tym zajmuję. W tamtym roku, po sezonie, dochodziłam do siebie trzy
miesiące, a lekarze chcieli mnie wysłać na kolejną operację. Tym razem
nerwu z prawej strony kręgosłupa. Nie zgodziłam się, ćwicząc jakoś
doszłam do siebie. W tym roku wystarczyły dwa tygodnie. I to nie
codziennie. Po dwóch tygodniach ból promieniuje już do prawego pośladka,
uda i kolana. Wiem, że niedługo dojdzie do łydki, przerabiałam to z
lewej strony cztery lata temu. Oprócz tego prawa ręka(która notabene
również powinna być zoperowana trzy lata temu) odmówiła posłuszeństwa na
równi z kręgosłupem. Nie będę opisywać bólu i zawodu, nie o tym
historia. Historia jest o szacunku i miłości. Już cztery lata temu
lekarz, który robił mi dekompresję nerwu przykręgosłupowego zastrzegł z,
że koniec z ciężką pracą. Ale ja - oczywiście - wiedziałam lepiej.
Jestem młodą, silna, dam radę. Tym bardziej, że gotówka przecież
potrzebna. A to na wakacje, a to na troszkę ekstrawagancji, na wszystko
co sobie wymyśliłam tak naprawdę. I tak z roku na rok, przez trzy,
cztery miesiące dobijała swoje ciało tłumacząc to sobie przymusem. Aż
wczoraj zrozumiałam, że nie tędy droga. Że w ten sposób wykończę siebie
dość szybko i fizycznie, i psychicznie. Że już to przerabiałam i
przecież doskonale wiem co będzie dalej. A lepiej nie będzie. I
postanowiłam zrezygnować. Po prostu. Nie z dnia na dzień, wiadomo, lecz
jak najszybciej. Definitywnie skończyć z tym co mi w żaden sposób nie
służy. Poza finansowym aspektem, ale na szczęście od tego już nie
uzależniam życia. Gdy to postanowiłam poczułam ulgę. Zdałam sobie
sprawę, że częściowo podejmowałam tę czy inną dorywczą pracę nie z
realnej potrzeby, a przez wzgląd na innych. Wszyscy, których znam gonią
za pieniędzmi jak za jakimś bogiem, który może im dać wszystko. A jeżeli
nawet nie gonią osobiście to oczekują, że ja będę gonić, bo przecież...
właściwie to nie wiem co. Oczekują, że będę dobrze sytuowana, cholera
wie dlaczego? Co im to daje? Who knows? Może tłumaczą sobie że w ten
sposób jest mi lepiej?... Ja wiem że poza bólem i lekką nadwyżką
funduszy nie daje to nic. Brak czasu, brak ochoty do życia z powodu bólu
co najwyżej. Fajnie jest ze świadomością, że nie muszę i że to ja
decyduję o moim życiu, zdrowiu i samopoczuciu. Lubię to
Druga
sytuacja wiąże się z moimi plecami i prawą ręką właśnie. Przez parę lat
zapierdalam się rękoma i nogami przed kolejnymi operacjami. Jestem już
po dwóch, a mam 36 lat. Pierwsza to plecy, a druga to haluksy. Nie
chciałam więcej interwencji chirurgicznych, przestałam ufać lekarzom po
sześciu latach leczenia w Anglii. I tak lata mijały, a mi się tylko
pogarszało. Nie dawały nic, albo prawie nic ćwiczenia. Tzn dawały, jak
siedziałam w domu i nic nie robiłam, ale wystarczyło, że miałam
zamówienie na parę kilo pierogów (robiłam pierogi na zamówienie przez
parę lat) i już cyrk się zaczynał na nowo. A jak wskoczyło coś
dorywczego było jeszcze gorzej. Lecz ja dalej- operacji-stanowcze nie!!!
A
wczoraj nadeszły kolejne zadziwiające wnioski. Zadziwiające, lecz
oczywiste w sumie. Mianowicie - owszem, mam tu ciekawe przygody z
lekarzami i z ich dziwnym podejściem do pacjenta. Gdyby z pięć lat temu
nie zwlekali i nie bagatelizowali moich problemów (co jest tu nagminne)
obeszłoby się bez operacji na przykład. Owszem, zanim przebijesz się
przez lekarza rodzinnego możesz osiwieć. Czasami lata się przebijasz...
Ale!!! Same operacje, i stóp i pleców, wyszły genialnie. Stopy do
dzisiaj nie bolą (minęło pięć lat), zero nawracających haluksów. Plecy, w
porównaniu z przeszłością, super, przynajmniej z lewej strony, tam
gdzie zoperowane. Chyba że je przeciążeń, ale to już moja wina nie
lekarzy. A fakt faktem, że choć jestem młoda to zniszczyłam swoje ciało
dość konkretnie. Od nastolatki pracowałam za pięcioro, najlepiej,
najszybciej, niezawodnie, zawsze na zawołanie. Już nie będę się
rozpisywać, że to "naj" też wynosimy z domu, to oczywiste jest chyba.
Zaczęłam pracować jak miałam 15 lat, nigdy się nie oszczędzając, nie
chodząc na zwolnienia, nawet kiedy były poważne wskazania ku temu,
oczekując od siebie 500%wydajności. Do tego dochodzi stres. Ten
wyniesiony z dzieciństwa i ten ciągły w dorosłym życiu. Ciało napięte,
nigdy nie dające sobie wytchnienia, problemy z jelitami, z sercem, potem
z plecami i resztą. I w ten sposób doprowadziłam do tego co mam teraz.
Choć po operacji pleców ćwiczę, chodzę na spacery, dbam o siebie dużo
bardziej niż przed to szkody już są wyrządzone. Przeze mnie osobiście
zresztą. Wmawiałam sobie, że dam radę sama to ogarnąć, lecz prawda jest
taka, że jeszcze za mały pikuś jestem by to zrobić. A uszkodzenia się
pogłębiają.
Więc dzisiaj zadzwoniłam do lekarza.
Oddzwoni dopiero za tydzień i wtedy poproszę o dokładne sprawdzenie i
pleców i ręki. Jeśli zaproponują mi znów operację zgodzę się. Zgodzę się
z tym podejściem, które miałam do dwóch poprzednich. Że mi pomogą. A po
operacji już nie będę podejmować pracy, która niweczy skutki tejże
operacji. Może skończę książkę, będę robić swoje mydełka i będę cieszyć
się życiem. Dlaczego? Ponieważ najwyższy czas zacząć się szanować. Nie
tylko ducha, ale także ciało, które już tyle wycierpiało. Przestać
oczekiwać cudów, wziąć za siebie odpowiedzialność i w końcu zacząć
kochać siebie tak jakbym chciała być pokochaną. Zadbać o siebie tak,
jakbym chciała, żeby ktoś o mnie zadbał.
Ech, nawet fajnie jest być dorosłym...
P. S. Kontynuacja 25.06 wieczór
Uwielbiam tę synchronizacje
I te potwierdzenia
Jak
wróciłam znad morza napisała do mnie koleżanka. Zapytała czy nie
chciałaby zająć się dwuletnią córeczką jej znajomej bo poszukuje
opiekunki. Tylko na dwie godziny dziennie. Zobaczę co z tego wyjdzie,
ale liczy się fakt zaistnienia w mojej przestrzeni. To jedno. A druga
koleżanka w rozmowie powiedziała, że szukają dziewczyn do pracy w
hotelu. Jeszcze nie wiem co z tego wyjdzie, ale jeśli wyjdzie to pójdę
na 16 godzin tygodniowo do tego hotelu. W tym hotelu praca jest lżejsza
niż tam gdzie jestem teraz, też sprzątanie, ale na bieżąco, nie raz na
rok. Obie oferty pojawiły się na następny dzień po moich przemyśleniach
P. S. S. 26.06
Poszłam z synem do pracy (syn dorabia sobie na wakacje i na osprzęt do
komputera) i, zanim zaczęłam, porozmawiałam ze swoim pracodawcą o mojej
decyzji. Trochę obawiałam się tej rozmowy, bo jednak nie wiemy jak ktoś
zareaguje na to, że się zwalniasz. Ale człowiek ten zaskoczył mnie
bardzo pozytywnie, powiedział, że rozumie, że zdrowie jest najważniejsze
i że i tak jest wdzięczny za pracę jaką już wykonałam. Cudnie
21.06.21r.
Właśnie przeżyłam coś tak cudownego, że wciąż łzy lecą mi po policzkach.
Nie spodziewałam się takiego przeżycia - jak zawsze :).
Około
godzinę temu poszłam na swoje stałe miejsce oglądać zachód słońca. Czyli
u mnie na poddaszu, pod oknem dachowym. Zaskoczył mnie piękny widok
pomarańczowej kuli, ponieważ od wczoraj pada a niebo jest zachmurzone.
Właściwie to były same chmury przez te dwa dni, ale i tak poszłam
sprawdzić. I nie zawiodłam się. Słońce razem z wiatrem jakimś cudem
rozrzedziło chmury akurat na zachód. Z jednej strony niebo było ciemne i
ciężkie od chmur, a z drugiej pomarańczowo-brzoskwiniowo-żółte z
paroma tylko białymi chmurkami. Rozsiadłam się, zawołałam kocicę i
oddałyśmy się rozkoszy podziwiania. Zaczął kropić deszczyk , nawet nie
deszczyk - mżawka bardziej, która idealnie wpasowała się w chwilę.
Pomyślałam o tęczy, o tym , że zapewne gdzieś się pojawiła, ale nie
mogłam oderwać oczu od spektaklu przed sobą , żeby poszukać. Im niżej
było słońce tym intensywniejsze barwy niebo przybierało. Zawsze mnie
zadziwia, nieważne ile razy oglądam zachód słońca, różnorodność i piękno
tego zjawiska. A oglądam często, ponieważ z poddasza przez cały rok mam
taką możliwość. Z jednej albo z drugiej strony. I zawsze jest inaczej,
zawsze. Gdy słońce było już na dole zamieniło się w wielką ,
pomarańczowo-czerwono-purpurową kulę. A niebo... Ach- nie do
opisania, takiego piękna naprawdę nie da się opisać. Łzy popłynęły mi po
raz pierwszy. Gdy zniknęło przeniosłam się do drugiego okna
-naprzeciwko dachowego, i ujrzałam przepiękną , podwójną tęczę.
Patrzyłam na nią kolejne dziesięć minut i kolejne łzy płynęły swobodnie.
Zastanawiałam się jak to jest, że ja taka mała, taka jedna z wielu mam
zaszczyt i dostęp do takiego widoku? Wdzięczność wypełniła moje serce , a
pomarańczowa poświata poddasze, na którym mieszkam. To powiedziało mi,
że to jeszcze nie koniec spektaklu, więc powróciłam do okna dachowego na
ciąg dalszy. I dobrze, że to uczyniłam. To co rozgrywało się na
niebie... Nie ma szans, żeby słowami opisać te barwy, te kształty,
nawet ten wiatr. Patrząc na to łkałam ze szczęścia a serce odczuwało
błogość i ukojenie.
Nagle ptaki rozpoczęły swój własny
spektakl. Mewy. Zawsze żegnają się ze słońcem, do tego jestem
przyzwyczajona, ale dzisiaj przeszły same siebie. Ja siedziałam przy
swoim otwartym oknie , a 40 może 50 mew latało nade mną śpiewając,
bawiąc się, żegnając dzień. Zaparło mi dech w piersiach, kiedy po chwili
spostrzegłam , że tylko nade mną jest taki pokaz. To znaczy nad domem
,w którym mieszkam. Z poddasza widzę dużą część miasta , mewy mieszkają
na wielu dachach, ale dziś skupiły się na części gdzie ja mieszkam- na
szczęście dla mnie :). Zatkało mnie z zachwytu, ponieważ to był
prawdziwy taniec i śpiew. I to wszystko było tak harmonijne i spójne...
Po jakimś czasie znowu przeszłam do drugiego okna, żeby zobaczyć barwy
po tamtej stronie i, choć mi samej ciężko w to uwierzyć, te wszystkie
mewy przeleciały na tę stronę kontynuując pokaz. Sprawdziłam, nie było
ich już "tam" , były "tu". Wdzięczność do tych stworzeń, do całego
stworzenia ponownie zalała mi serce i całą mnie. Zdałam sobie sprawę ze
swojego bogactwa i szczęścia. Wiem, że ten moment, ten zachód słońca
zapamiętam na zawsze.
Cudownie jest żyć. Dziękuję.
19.06,21r.
Spalam 12 godzin! No, może 11. Dawno mi się to nie przydarzyło. Od roku
czy dwóch nawet wystarcza mi 6, 7 godz. snu. A dzisiaj... Cóż, widocznie
tego potrzebowałam. Sny miałam tak ciekawe, że mogłabym spać kolejne 12
Oczywiście teraz pamiętam tylko skrawki, ale wiem, że budziłam się ze 4 razy z uśmiechem na ustach.
A
gdy już się obudziłam na dobre znalazłam na komunikatorze wiadomości od
znajomej. Wiadomości pełne złości i żalu, ponieważ jej zdaniem źle
postąpiłam. Nie będę się tu rozpisywać o całej sytuacji, wystarczy, że
napiszę, że chodziło o prawdę. Zostałam zapytana o mój punkt widzenia i
go przedstawiłam. Ale nie to jest istotne, istotna była moja reakcja.
Kiedyś, wcześniej, można powiedzieć nawet w innym życiu, odpisałabym
równie zjadliwie, nie szczędząc kolejnych gwoździ uwydatniających wady i
niedoskonałości tej osoby. Miałabym swoją prawdę, którą koniecznie
musiałabym przedstawić i prawdopodobnie wywołałaby parodniową lub
dłuższą dyskusję (a raczej kłótnię). A dzisiaj? Nie. Przeczytałam
wiadomość, według której w skrócie jestem fałszywym tchórzem i... nic.
Ani mnie to nie dotknęło, ani nie zabolało, nic. Przyjęłam do wiadomości
punkt widzenia tejże osoby i stwierdziłam, że każdy ma prawo widzieć
świat i otoczenie według siebie i tyle. Od razu doszedł do mnie bezsens
wkręcania się w tę historię. I nawet nie obchodzi mnie, że ta jednostka
będzie miała taki skrzywiony obraz przez długi czas, może nawet do końca
życia. Bo wiem, że to jest jej wybór. A moim wyborem jest odejście od
tego. Moim wyborem jest odrzucenie dramatu, zamiast chęci taplania się w
nim.
Więc dzisiaj, po raz pierwszy, świadomie,
moją reakcją był brak reakcji. Może dla niektórych to nic, ale dla mnie
to jak zdobycie Czomolungmy. Ostatnio coraz częściej miewam momenty, w
których czuję się szczęśliwa i to był jeden z nich. Siedziałam rano, z
kawą w ręku, trzymałam telefon, na którym czytałam o sobie niefajne
rzeczy i uśmiechałam się od ucha do ucha. Wariactwo, ale jak dla mnie
raj. I o dziwo te właśnie wiadomości rozpoczęły mój dzień z pozytywną
nutką, niespodziewanie. Co będzie dalej, kto to wie? Ważne, że teraz jest
dobrze, nawet bardzo.
Ps. Jeszcze jedna uwaga.
Dodana na końcu, lecz nie wiem czy nie najważniejsza. Po odczytaniu
wiadomości i zdaniu sobie sprawy ze swoich odczuć poczułam WOLNOŚĆ. I to
nie dlatego, że uwolniłam się od ludzi, którzy już od jakiegoś czasu są
na innej ścieżce, nie. Uwolniłam się od siebie. Od tej części mnie,
która zawsze chciała mieć rację, ostatnie słowo, zawsze musiała
przekonywać świat do swojego spojrzenia. Która lubowała się w dramacie
jak w niczym innym. To znikło. A gdy "to" znikło, ja poczułam się WOLNA.
Dziękuję
18.06.21r.
Po raz kolejny okazało się, że wystarczy tylko intencja i trochę wkładu,
ruchu, niekoniecznie od razu rozwiązanie problemu, by wszechświat
ruszył wszystko dalej.
Zauważyłam to już około rok temu, miałam dwie sytuację, które mi to
potwierdziły. Pierwsza była z moimi kotami. Moja kocica ma 6 lat a kot
3. Praktycznie od początku walczę z pchłami. Przez parę lat próbowałam
wszelakich specyfików (obroże, tabletki, kropelki), które, owszem,
działały, ale tylko przez chwilę, czyli czas podany na opakowaniu.
Syzyfowa praca. Rok temu zrezygnowałam ze specyfików sklepowych i
zrobiłam zasypkę naturalną z ziemi okrzemkowej, proszku na-an i olejków
eterycznych. Zasypałam koty ze trzy razy, z odstępami czasowymi. Było
lepiej, ale nie mogę powiedzieć, że pchły zniknęły zupełnie. Oprócz tego porozkładałam w całym domu malutkie pakunki z piołunem. To było z rok
temu a dopiero niedawno zauważyłam, że ani Nita ani Misza już się nie
drapią. Po dochodzeniu okazało się, że pcheł nie ma, nie mam pojęcia
kiedy zniknęły. Wiem, że jeszcze dwa miesiące temu były... Trzeba też
dodać, że od około roku, może pół roku właściwie, moje koty mają więcej
uwagi ode mnie. Od momentu kiedy poczułam tę nieziemską miłość w sobie
(w grudniu, wtedy kiedy zobaczyłam też swoje demony) zmieniło się moje
zachowanie. Teraz dosłownie czuję miłość przelewającą się przez moje
palce i nic już nie robię automatycznie. Czyli że jeśli kotek chce
miłości, to ja odkładam to co robię na bok zupełnie i poświęcam czas
tylko na dawanie tejże miłości. Więc wniosek jest taki: szczera intencja
(czysta miłość) +działanie (zasypka) wyeliminowały w końcu to z czym
chemia sklepowa nie umiała sobie poradzić przez lata.
Druga
sytuacja była z bliską mi osobą, która już od jakiegoś czasu popadała w
coraz większą depresję. Przez ponad rok widziałam to i nawet
podpytywałam jak mogę pomóc, ale tak naprawdę czas leciał i nic się nie
zmieniało. I znowu, dopiero po wydarzeniach grudniowych, naprawdę
zobaczyłam jak ciężko ma ten człowiek i po raz pierwszy szczerze
zaoferowałam siebie. Zapewniłam, że cokolwiek by się nie wydarzyło, ja
zawsze będę obok, że nie jest sam. Przez parę dni, po raz pierwszy od
bardzo dawna, rozmawialiśmy sercami... Teraz minęło parę miesięcy i
widzę, że człowiek ten zdołał się uporać z większością lęków, a nawet
jeśli jakieś zostały, to on nie patrzy już na nie tak katastroficznie.
Wrócił uśmiech, dowcip, chęci... I tu nie chodzi o moje cudowne
działanie terapeutyczne, tylko o szczerą intencję i czystą miłość. Te
dwie połączone moce same działają cuda.
A ostatnia
sytuacja wydarzyła się w ciągu ostatnich paru dni. W poniedziałek
zaczęłam sezonową pracę, jak co roku. Sprzątam w hotelach studenckich,
których jest parę w moim mieście, ponieważ jest to miasteczko
studenckie. Już w poprzednich latach zwróciłam uwagę na tony rzeczy
wyrzucanych przez młodych ludzi na koniec roku. A można tam znaleźć
dosłownie wszystko. Pościel, garnki, ubrania, suszarki, no wszystko, co
potrzebne do domu. I to wszystko wędruje sobie na wysypisko. Więc w
poniedziałek zaproponowałam, że sprawdzę punkt, gdzie rozdają jedzenie
bezdomnym i biednym i zapytam czy potrzebują tego typu sprzęt. Jak
powiedziałam tak zrobiłam. Wracając z pracy zaszłam tam, ale niestety
było zamknięte. Nie było żadnej informacji kiedy będzie otwarte, w
internecie też nic. Pomyślałam, że będę tamtędy chodzić co dzień i w
końcu trafię. Następnego dnia, po pracy, dostałam maila. Tzn.
niezupełnie ja dostałam. Była to wiadomość do wszystkich na aplikacji
Nextdoor (sąsiedzka apka gdzie ludzie piszą gdy potrzebują ogrodnika, gdy
zaginie im kot, lub kto gdzie się zaszczepił) A wiadomość brzmiała tak:
"Witam, czy jest tu ktoś kto mówi po angielsku i po polsku? Pomagam w
wydawaniu posiłków na Union Street i zawsze przychodzi pan, około
60-tki, polak, bardzo miły, uśmiechnięty, ale ni w ząb nie rozumiejący
angielskiego ani też nie posługujący się tymże językiem. Chciałabym mu
pomóc, powiedzieć, gdzie jeszcze może uzyskać pomoc, ale on nie rozumie.
"
Patrzyłam na te wiadomość a uśmiech pojawiał się
na moich ustach. Pomyślałam o intencji i ruchu. Odpisałam i umówiłam
się na środę. Dziś jest piątek. W środę wszystko przebiegło lepiej niż
dobrze. Byłam tłumaczem i umówiłam się z ludźmi, którzy prowadzą ten
punkt a propos rzeczy od studentów. Byłam tam półtora godziny i przez ten
czas wydarzyło się wiele ciekawych rzeczy.
Zastanawiam się ile takich wydarzeń przegapiłam w swoim życiu?... Ech, zresztą nieważne. Ważne ile jeszcze przede mną.
Dziękuję
️
17.06.21r.
Witam
Obudziłam
się dzisiaj a za oknem deszcz. Po paru pięknych, słonecznych dniach
deszczyk przybył podlać trochę rośliny. I dobrze, w końcu tego
potrzebują. Ostatnio zaczęłam pracę sezonową co zmniejszyło
częstotliwość spacerów nad moje kochane morze, na moje wyjątkowe skały.
Trochę mi tego brakuje (choć i tak chodzę, z tym że nie tak często) a co
najdziwniejsze brakuje mi nawet trochę ludzi. Nie znajomych, tylko po
prostu ludzi. A to pokazuje mi, że jak na razie wciąż jestem poza
dryfowaniem. Ok. Fajnie. Zresztą tak naprawdę nic nie musi mi tego
pokazywać bo czuję to w sobie. Zniknęło odrętwienie, przyszła
przejrzystość. To, co mnie martwiło, zastanawiało, męczyło nawet, teraz
wydaje się chmurką, która gdzieś tam odpływa. Była nade mną, owszem, ale
już przemija. Zaczynam zauważać coś więcej niż konflikty i problemy
naokoło. Nawet jestem w stanie inaczej spojrzeć na ludzi, którzy
nieświadomie (bądź świadomie) chcą mnie ściągnąć z powrotem w dół. Teraz
to przestało być istotne. To wszystko nie zniknęło, z tym że ja już
tego tak nie odbieram. To po prostu nie jest moje. Ja zrobiłam i wciąż
robię wszystko, co w mojej mocy, by uratować siebie, wrócić do siebie.
Kiedy zwolnię i zatopię się w sobie widzę to wyraźnie i jestem z siebie
dumna. A, że przy tym nieuniknione są zmiany zachowań, działań, słów (co
nie wszystkim pasuje) - trudno. Że zmienia się życie zewnętrzne,
przechodząc turbulencje, ok. Ale wystarczy mi moich odczuć z tym
związanych. Nie potrzebuję złości, rozczarowania i innych uczuć, które
bombardują mnie wokoło, w reakcji na zmiany w moim życiu. Jakiś czas to
znosiłam, bo nawet nie wiedziałam, że to nie jest moje. Ale teraz wiem i
jestem w stanie odrzucić to, co obce i zostaję ja. Zaskakująco
spokojna, zaciekawiona, coraz bardziej pewna siebie. Wreszcie zniknęła
ta niewidzialna obręcz, która zaciskała się na mojej głowie wiele, wiele
lat. W jej miejsce powstała przestrzeń, tak odświeżająca i równomierna,
że za każdym razem, gdy o tym pomyślę wzdycham z błogości. Nie znaczy
to, że nie mam już galopów myśli czy przeskakiwania z tematu na temat,
nie. Jestem człowiekiem, mam mózg potrzebny do działania, więc myślę. Do
tego jestem zodiakalnym bliźniakiem, więc tak zwane "over-thinking" mam
wpisane w to życie :). Ale teraz "widzę" co myślę. Zazwyczaj potrafię
ocenić, czy ta myśl jest potrzebna czy buduje mnie w jakiś sposób,
pomaga mi czy innym. A jeśli odpowiedzi brzmią nie, nie, nie- pozwalam
jej odpłynąć w siną dal i robię miejsce na kolejną.
Zresztą
doszłam do wniosku, że większość tych "nie-myśli" nie jest moich. Są to
wgrane wierzenia i teksty ludzi, z którymi obcowałam te wszystkie lata.
Czyli: Nie rób tego, bo i tak ci nie wyjdzie-to za trudne dla ciebie.
Albo: Zrób to teraz, koniecznie, bo jak nie to świat się skończy.
Czy tez: Nie wiesz co jest dobre dla twojego dziecka, niewłaściwie nim kierujesz.
Te
wszystkie teksty (i wiele, wiele innych) naprawdę nie są moje,choć
przez lata sama je sobie powtarzałam w taki czy inny sposób.
Dzisiaj Ja wiem, że nie ma rzeczy za trudnych - wystarczy się przygotować a co najważniejsze - wierzyć w siebie.
Ja wiem, że nie muszę się nigdzie spieszyć, wszystko i tak następuje w swoim czasie.
I
wreszcie Ja czuję moje dziecko od momentu poczęcia, więź jaką mamy jest
wyjątkowa. Mnóstwo rozmawiamy, wymieniamy poglądy. Wiem, że mój syn
przewyższa mnie naturalną mądrością i spojrzeniem na świat o kilometry i
dlatego jestem mu wdzięczna, że się tym spojrzeniem ze mną dzieli. I
zawsze, ale to zawsze będę kierowała się sercem, tak jak to robiłam
dotychczas, a nie rozumem.
Widzę, że z tym nowym
rozeznaniem jest mi dużo lepiej. Dopiero zaczynam, ale już widzę, że
wcale nie tak dużo jest moich "nie-myśli". Cieszy mnie to i przywraca
nadzieję. Nadzieję na harmonię i równowagę. Ostatnio zastanawiałam się,
kiedy powróci nadzieja? Nie chciałam przyspieszać, byłam gotowa zaczekać
ile trzeba, by przygotować się na jej przyjście. I tu jest ten cud.
Kiedy przyzwalam, ale jednocześnie odpuszczam cud się materializuje dużo
szybciej, niż oczekuję (bo nie mam oczekiwań!!!)
Nie
pozostaje mi nic innego jak podziękować sobie, pańskiej stronie(bez
której o wiele dłużej trwałby ten proces) i wszystkim energiom, które
mnie wspierają, za to gdzie jestem i zrobić użytek z zapalniczki, która
pojawiła się w mojej dłoni.
13.06.21r
Jak to jest ,że my- ludzie- zawsze szukamy winy? Jak nie w otoczeniu ,to
w sobie? Czy naprawdę mamy wgrany gen niewolnika, który nie pozwala nam
dostrzec naszej, nawet nie doskonałości , lecz po prostu normalności?
Złapałam
się na tym wczoraj. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego , co robię aż
otworzyłam oczy ze zdumienia.(leżałam próbując usnąć) . Choć okazało
się, że obwiniam się praktycznie codziennie, to dopiero wczoraj
zobaczyłam to tak wyraźnie. Wszędzie naokoło mnie latały " gdyby" i "czy
powinnam" . " Gdybym się tak nie izolowała, nie byłabym tak samotna." "
Czy powinnam pisać znajomemu to , co napisałam ( czyli prawdę) , że mam
detoks na ludzi i z nikim się nie spotykam." ??? " Gdyby mi się
bardziej chciało , mój syn nie musiałby teraz pracować....." I tak
dalej, i tak dalej...
I już , jak zwykle, miałam dać się
ponieść, gdy coś jakby mi przeskoczyło w głowie. Co prawda fizycznie
tego nie czułam, ale rzeczywistość jak się ukazała po tym przeskoku
zwaliłaby mnie z nóg , gdybym nie leżała. Przecież sama do tego
doprowadziłam. Sama zaczęłam te zmiany , te izolację ,sama dałam sobie
samotność. Zrobiłam to , by w końcu wrócić do siebie, odnaleźć siebie w
gąszczu masek. Syn ma 18 lat i super , że zarabia sezonowo i że mu się
chce. Znajomi w końcu słyszą ode mnie prawdę, nawet jeśli nie jest ona
tym, co chcą usłyszeć.
Gdy tak o tym myślałam zagłębiłam się w
przyczynę tej chęci bycia WINNYM. Bo tak jest. Albo stawiamy się w
pozycji ofiary , albo zarzucamy się winą ( co też , zresztą, stawia nas w
pozycji ofiary). Mało tego - zazwyczaj jesteśmy ofiarą i oprawcą w
jednym. Ofiarą na przykład w domu , a oprawcą w pracy czy w szkole.
Gdzie oprawca wcale nie musi znaczyć , że nakłuwamy małe myszki na
szpikulce. Wystarczy , że odbieramy siebie jako winnego czegokolwiek. A
jak my się odbieramy , tak nas widzą inni.
W moim przypadku
doszłam do wniosku, że mój umysł po prostu zamienił sobie główny " atut "
boleści. Z bycia ofiarą ( oprawcą również, ale w znacznie mniejszym
stopniu) do pełnego bycia winną.
Z - " Och, miałam tak trudne
dzieciństwo " , " Nikt mnie nie rozumie w miłości" czy " Praca mnie
wykańcza" i.t.p. chciała przejść do - " Taka byłam nieznośna, to i
takie dzieciństwo miałam" , " Nikt mnie nie kocha, bo na to nie
zasługuję" czy " Nawet dobrej pracy nie potrafię znaleźć" i.t.p.
Dlaczego? Ja doszukałam się paru przyczyn. Po pierwsze- umysł musi czuć
się bezpiecznie. A że mój akurat przez 33 lata pławił się w nękaniu mnie
w taki czy inny sposób, normalne jest, że znowu próbuje. W sumie to
nawet oznacza, że działa prawidłowo :). Owszem , mam zamiar go
przeprogramować , ale jak na razie spisuje się tak jak powinien. Nie
oznacza to , że jestem jakoś specjalnie skrzywiona , nie bardziej niż
większość ludzi, Po prostu : a) w dzieciństwie nie słyszałam nic poza
pretensjami, oskarżeniami i obelgami. Albo ja tak pamiętam , co na jedno
wychodzi. I chłonęłam jak gąbka wszelkie przywary , które na mnie
nakładano. Jak my wszyscy... Następnie - stworzyłam sobie życie , w
którym mogłam kontynuować dzieciństwo, choć gdyby ktoś mi tak powiedział
- zagryzłabym. Partner - szukałam , szukałam aż znalazłam. Znalazłam
człowieka, który kochał szczerze , ale tak samo jak ja, nie potrafił nic
z tym zrobić. Nic poza wiecznym uwypuklaniem moich niedoskonałości ,
poza powtarzaniem, że nie jestem wyjątkowa czy wspaniała. Miałam
tendencję do odlatywania w tym kierunku, lecz on szybciutko sprowadzał
mnie na ziemię. Nie robił tego, żeby mnie zranić , nie. Po prostu taki
był... Dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę , że człowiek , którego 12
lat temu wybrałam na partnera życiowego jest, ni mniej ni więcej, tylko
zlepkiem dwóch osób z mojego dzieciństwa , które narobiły najwięcej
bałaganu w mojej psychice. I to ja sama go wybrałam, taka jestem super,
ekstra. Jednocześnie ja byłam mieszanką z jego dzieciństwa i tak sobie
żyliśmy w świecie iluzji.
Znajomych, których dobierałam w
dorosłym życiu... Ech. Owszem, mam dwie kochane dusze, które zupełnie
odbiegają od mojego toksycznego wzorca. Na szczęście je mam. A cała
reszta, na przestrzeni tych lat była tylko przedłużeniem agonii
dzieciństwa. Nawet nie będę tutaj opisywać toksyczności tych relacji,
wystarczy , że powiem iż więcej sobie zabieraliśmy niż dawaliśmy. Do
tego dochodzi niemożność komunikacji. Bo przecież jakby człek potrafił
normalnie się wyrazić , to by zakomunikował o zachowaniach , które mu
się nie podobają. Mhm... Normalny człek pewnie tak... Ale człowiek,
który jest nauczony , że nie może mówić co myśli, co czuje, czego się
boi a co po prostu go wk...urza, nie potrafi , choćby chciał. Zamiast
sensownych zdań wypadają z niego puste frazesy i pretensje, bo nie umie
inaczej. Więc to nie jest tak , że wszyscy w moim życiu są źli , a ja
taka cudowna. Też nie. Wiem, że tych wszystkich ludzi miałam spotkać ,
tak jak oni mieli spotkać mnie. Tak samo połamaną jak oni. I niczego nie
żałuję , naprawdę. Po prostu staram się zrozumieć... Więc całe życie
przeskakiwałam z bycia ofiarą do bycia oprawcą , nieświadomie , jak
kukła, marionetka, którą nakręcono raz, dawno, dawno temu i tak - na tym
jednym nakręceniu- żyje swoje życie. I dobrze jest mi to widzieć.
Dobrze choć trochę rozumieć te mechanizmy mej psychiki. I dobrze
wiedzieć , że mam na to wpływ. Bo mam :). Już wczoraj nastąpił przełom.
Gdy zdałam sobie sprawę z tego , co tu opisałam pomyślałam o tych
niezliczonych momentach , gdy moje serce wychodziło na powierzchnię. Nie
do mnie samej , lecz do potrzebujących. Pomyślałam, że owszem bywam
sroga i być może niektórzy uważają mnie za wyniosłą czy nie taką , jak
trzeba , ale to jest ich problem. Ja ( gdy wyłączę ten głosik w głowie)
naprawdę się lubię , uczę się siebie kochać i uważam się za osobę o
wielkim sercu i nieprzeciętnym umyśle. Nawet jeśli stworzyłam sobie
życie, które mnie męczy czy rozczarowuje , to ja też mam moc to zmienić.
I to nie są puste słowa. Leżałam , myślałam o tym wszystkim, a gdy
doszłąm do momentu własnej mocy moje serce zaczęło takie rewelacje , że
aż popłakałam się ze wzruszenia. Bo ono tylko na to czekało. I choć
zmiany wprowadzam już od roku czy półtora , to dopiero wczoraj , w pełni
uświadomiłam sobie całą prostotę tego wszystkiego. Wiem , że to
oczywiste, ale czy naprawdę ludzie to wiedzą ? Tak w sobie? Mianowicie -
tylko ode mnie zależy czy pozostanę ślepą i głuchą marionetką czy też
otworzę oczy i uszy i stworzę sobie życie jakie Ja chcę . Wiadomo , może
być ciężko, ale lubię wyzwania :). nie zrobię tego w miesiąc czy w rok ,
dlatego potrzebuję wiary w siebie i zaufania- uczę się tego z każdym
dniem. Serce z radości fikało koziołki , a ja moczyłam poduszkę łzami
szczęścia z uśmiechem na ustach.
Powolutku, powolutku , aż do ... szczęścia.
09.06.21r.
Jakże łatwo wyjść zupełnie na zewnątrz, dać się ponieść zmartwieniom, radościom, życiu... Dać się przytłoczyć.
Jak prosto wrócić do wewnątrz, znaleźć ciszę, oddać się sobie i pozwolić by pochłonęła mnie błogość...
Dlaczego
połączenie tych dwóch stanów jest tak trudne? A ja czuję, że tylko
wtedy gdy znajdę tę harmonię będę czuła się pełna. Będę sobą. Kiedy w
końcu scalę tę dwie skrajności stanę się całą "Ja", która tylko wygląda
to z jednej, to z drugiej strony i czeka... Czeka aż się poskładam. Z
cierpliwością matki i ciekawością dziecka. A ja się składam. I choć
wcześniejsze parę miesięcy czułam jakby czas tak się zapędził, że
czasami zapominał o niektórych dniach, to teraz, choć wiem, że tygodnie
mijają, wszystko inne stoi w miejscu. Przyszedł czerwiec, a ja czuję,
jakby maj dopiero rozkładał skrzydła. Bez pośpiechu, bez presji... A tu
już kolejny miesiąc, podczas którego uczę się siebie. Uczę się
obserwacji swoich zachowań, swoich myśli, swoich uczuć. Uczę się
otwierać na intuicję oraz wyrażać siebie. Uczę się rozumieć siebie i
innych...
A podczas nauki - spostrzegam. Już coraz
częściej widzę, kiedy wracam do kokonu ofiary i nawet czasem udaje mi
się uśmiechnąć się do siebie za tę nadzwyczajną upartość. Moja strefa
komfortu, którą było/jest dążenie do konfliktu, jak na razie pozostaje
strefa wyłączoną z użytku. Nie wiem na jak długo, ale bardzo mi
przyjemnie kiedy tak jest.
No i ważna sprawa -
moja kocica zmienia się razem ze mną. Z kotki, która czaiła się na
każdym kroku i nie za bardzo ceniła sobie pieszczoty przeistacza się w
odważną kocicę okazującą miłość tak, że nawet ja(mająca z nią specjalne
połączenie) jestem w szoku. Po 6 latach jak ją mam w końcu zobaczyłam
sławne "oczy kota" np ze Shreka na żywo. Faktycznie, nie ma szans na
odmowę takim oczom...
I tak przeistaczamy się obie, każda na swój sposób, z dnia na dzień zbliżając się coraz bardziej do siebie
08/06.21r.Dziś jest wyjątkowy dzień, 8 czerwiec. Tak, 08.06. Z
dniem dzisiejszym kończę drugą osiemnastkę. Obudziło mnie słońce, wciąż
pogoda jest piękna. Jest ciepło, a dopiero 07:43. Także prezent od losu
już dostałam :). Za około 2 godziny obudzę Nataniela i pójdziemy na
Devil's Point, nad morze. Nie taki był plan, ale tak wyszło i w sumie
dobrze. Gdyby nie to istnieje możliwość, że zalegałabym w domu cały
dzień a tak już o 10:00 będę moczyć stopy w wodzie.
Wczoraj
znowu miałam taki dziwny stan. To już nie jest zawieszenie,
dryfowanie... Nie, to coś jakby... Żal? Chyba tak. Żal za tym, co minęło
. Za naiwnością i ślepotą, choć wiem jak to brzmi. Żal za prostymi,
utartymi ścieżkami(choć na tych ścieżkach zawsze się gubię) ,żal za
znanymi mi ludźmi (choć w większości tylko mnie ranili) żal za
przewidywalnymi sytuacjami... Po prostu żal za tym co było. A do tego
dochodzi niepewność tego co będzie i mam na talerzu danie, które się
nazywa "jak żyć?" To nie jest zmartwienie raczej. Bardziej ciekawość i
niecierpliwość, bo chciałabym już wszystko wiedzieć. Jednocześnie (na
szczęście) czuję, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce.
18
lat temu miałam wielki brzuch a w tym brzuchu 8 miesięcznego syna.
Wszyscy pili i się bawili a ja popijałam soczki. I naprawdę nie
przeszkadzało mi to. Głaskałam brzuch i myślałam o swojej
pełnoletniości. Teraz mój syn będzie miał 18-tę, a ja przez jakiś czas
będę w szoku, że to już. Jak to jest, że nie czujemy tych lat? Wiadomo,
dzieci rosną, my sami się przemieniamy, ale jak to możliwe, że upłynęło
tyle czasu? Kiedy? Czy to dlatego, że nasze dusze są bez-wiekowe i zawsze
jesteśmy w tu i teraz? Nie wiem, ale wiem, że nie wiem kiedy to
zleciało.
Tak więc dzisiaj życzę sobie wszystkiego o
czym marzę. Nie naraz- bo zwariuję, ale stopniowo. Życzę też sobie,
żebym miała siłę i chęci, żeby sobie te marzenia realizować krok po
kroku. Również sobie dziękuję. Za wytrwałość, upór i wiarę. Gdyby nie to
nie byłoby mnie dzisiaj tu gdzie jestem. Także - DZIĘKUJĘ MADZIU
️
️
️
️
️
I
składam ciepłe życzenia do wszystkich dzisiejszych jubilatów. Wysyłam
wam promyk prosto z mojego serca do waszego. Jest to promyk o
wyjątkowych właściwościach. Gdy doleci już do odbiorcy sądowi się
wygodnie i zaczyna rosnąć. I w ten sposób zmienia się w potężny promień
miłości, który promieniuje nie tylko wewnątrz, ale również naokoło.
Życzę nam wszystkim cierpliwości, wytrwałości i siły. Te trzy atuty
wydają się być niezbędne do odkrywania siebie i tworzenia nowego
świata.
07.06.21r.
Powoli oswajam się z samotnością. Z każdym dniem okazuje się, że jest mi
w niej coraz przyjemniej. Doceniam momenty ciszy, w których mogę
zatopić się i odnaleźć ciszę w ciszy, która cicha wcale nie jest.
Chwilę, gdy jedyną osobą do konwersacji jestem ja sama i korzystam z tego
przywileju z ochotą. Oczywiście wciąż mi się zdarza bać się tej
samotności, ale już coraz rzadziej. Kiedy to się zdarza myślę do kogo
zadzwonić, z kim się spotkać, co zrobić by załatać uczucie pustki.
Czasami nawet dzwonię. Lecz zazwyczaj potrafię sobie wytłumaczyć, że ten
lęk jest przed sobą a nie przed innymi. Że to ja sama wprowadzam się w
stany lęku byle by nie zagłębić się głębiej w siebie. I czasami jeszcze
udaje mi się tym lekiem wygrać. Ale teraz mogę to obserwować. Nie jestem
już biernym uczestnikiem zdarzeń jak przez te wszystkie lata. Biernym i
niewidomym. Coraz częściej bywam świadoma swoich zachowań. Wciąż
zwiększa się częstotliwość momentów, gdzie w krytycznych sytuacjach
(bądź po prostu stresujących) potrafię stanąć z boku i przyjrzeć się
zdarzeniu z punktu obserwatora. I wyciągnąć wnioski,nie zawsze trafne,
ale zbudowane na stabilnym podłożu spokoju wewnętrznego. Z dnia na dzień
samotność podoba mi się coraz bardziej. Coraz rozkoszniej się w niej
układać i ją przytulać. A ona otula mnie miłością i wlewa mi spokój do
mego ducha. I dlatego:
Dziękuję Ci Samotności, że zawitałaś do mojego życia i pokazałaś mi jak dużo mnie omija.
Tak,
oddech. Napisałabym, że jest najważniejszy, bo tak było w moim
przypadku, ale każdy ma swoją ścieżkę, niekoniecznie taką samą. Dla mnie
od oddechu się zaczęło. To znaczy zaczęło się od małej komórki w dolnej
części moich pleców, ale zaraz po operacji wzięłam się porządnie za
ćwiczenie oddechu. Wpierw, żeby łatwiej mi się ćwiczyło. A potem w życiu
codziennym. Zawsze miałam problem z medytacją. Jestem dość porywcza,
gwałtowna, nie potrafię usiedzieć na miejscu, więc za każdym razem, gdy
próbowałam medytacji dość szybko mi się nudziło. Tym razem nie myślałam,
że będę medytować, tylko, że nauczę się oddychać. Jako , że musiałam w
końcu wziąć się za siebie zaczęłam chodzić na basen, 3,4 razy w
tygodniu. Dość szybko okazało się, że nie umiem oddychać. Trochę mnie to
zdziwiło. Wychowałam się nad morzem i z wodą zawsze byłam za pan brat.
Od maleńkości. Z tym, że jak zdałam sobie sprawę, w morzu najczęściej
nurkowałam, nie pływałam. Uwielbiam nurkowanie, ten podwodny świat, tę
ciszę, ale wtedy na basenie pomyślałam, że trzeba było jednak część tej
przyjemności wykorzystać by nauczyć się normalnie pływać. Więc w wieku
32 lat po raz kolejny uczyłam się pływać i co za tym idzie - oddychać.
Przez rok dużo ćwiczyłam, chodziłam na basen, siłownię i parę grupowych
zajęć. Wszędzie uczyłam się oddychać. Po roku, gdy okazało się, że wciąż
czuje się dobrze zwolniłam i wprowadziłam oddech do 15-20 minutowych
odcinków czasu, gdzie po prostu leżałam i myślałam. Pierw parę razy w
tygodniu (tak naprawdę jak mi się przypomniało) a potem, naturalnie co
dzień. Z czasem udało mi się wyeliminować większość myśli skupiając się
tylko na oddechu i intencji. Oddycham z przepony, napełniając powoli
brzuch, potem żebra i na kończy klatkę piersiową. Powoli zaczęłam
odkrywać cudowne właściwości każdego wdechu i wydechu. W życiu nie
podejrzewałam, że oddech może być tak długi... Lepsze samopoczucie,
dobra kondycja fizyczna, zmniejszenie lub zanik bóli, lepsza równowaga
psychiczna ... A trzeba zaznaczyć , że byłam pierwszorzędną
hipochondryczką. Serio - moich stu lekarzy może to potwierdzić :). Teraz
praktykuję oddech parę razy dziennie, codziennie. Już nie muszę
pilnować, żeby pamiętać. Robię to samoistnie, nieważne czy leżę czy
spaceruje po parku. Wiem, czuję, że każda z moich komórek jest mi
wdzięczna za ten święty tlen. A że trzeba być wytrwałym - no trzeba. Mi
zajęło to około dwóch, trzech lat, ale jak już pisałam jestem dość
roztrzepana. Podejrzewam, że w przypadku większości ludzi może być
szybciej. W moim przypadku - może i długo, ale warto.
Sny o lataniu mam od dziecka. Kiedyś, jak byłam mała, myślałam, że
wszyscy je mają, teraz wiem, że owszem - dużo ludzi, lecz nie wszyscy, a
przynajmniej nie wszyscy pamiętają. Niestety... Niestety dlatego, że
uczucie latania jest tak cudowne, że życzę każdemu by mógł to przeżyć
/prześnić. W różnych odstępach czasu, w zmiennej
scenerii, z różnymi stopniami trudności od zawsze latam sobie w moim
nocnym życiu. Od jakiegoś czasu do tych moich snów dodawane są
szczegóły, których wcześniej nie bylo(albo ich nie dostrzegałam). Np.
Kiedyś bywało różnie w tych snach. Czasem latałam nad wodami i lasami
beztrosko, chłonąc to cudowne uczucie, a czasami nie mogłam nawet odbić
się od ziemi(coś jak sny gdzie uciekamy i nie możemy biec), a jak już
się odbiłam to lot bywał nierówny i niepewny. Teraz mało, że nie mam
momentów niemocy, to jeszcze zniknęła potrzeba ukrywania. Gdy śnię, że
idę wśród ludzi i chcę polecieć, to nie szukam ustronnego miejsca, by
móc spróbować wzlecieć, tylko z uśmiechem na ustach odbijam się lekko i
już jestem w górze. A jeśli zdarzy się że nie wzlatuję lekko to wtedy
znajduję ukryty sekret powietrza. Odkryłam go około rok, półtora temu w
jednym ze snów. I to nie przy starcie a w trakcie latania. Szlam
po zatłoczonym centrum, tu u siebie, w Plymouth. Na chodnikach pełno
ludzi, ja idę środkiem ulicy (z tym że ulica do tego jest tam akurat,
nie to że taka buntowniczka jestem). Zwykle tak to wygląda, dużo ludzi
na chodnikach, parę na ulicy, nic niezwykłego. I tak idąc zdałam sobie
sprawę, że mogę lecieć, niekoniecznie muszę iść. Uśmiechnęłam się na tę
myśl i lekko odbijając się od ziemi uniosłam swe ciało w górę. I tak
sobie leciałam, płynęłam nad tymi ludźmi przez jakiś czas, po czym wzbiłam się wyżej. Chciałam dolecieć na szczyt wieżowca, który
widziałam. Doleciałam na wysokość może połowy budynku, gdy straciłam
płynność ruchów,wiatr szarpnął moim ciałem i miałam trochę trudności z
utrzymaniem się na wysokości. O wzbiciu się wyżej na razie nie miałam co
nawet myśleć, bo całą uwagę poświęcałam utrzymaniu się tam gdzie byłam.
Nie wiem ile to trwało, jak to w snach, ale po jakimś czasie zdałam
sobie sprawę, że im bardziej się boję tego wiatru, tym mniejszą mam
kontrolę nad swoim ciałem i lotem. Jak tylko o tym pomyślałam moje serce
zaczęło się uspokajać a ruchy powoli wróciły do płynności przyjmując
wiatr, a nie opierając się mu. Gdy moje ramiona ponownie się uniosły
zapraszając te cudowne podmuchy do siebie, pod dłońmi poczułam... opór.
Tak chyba najprościej mogę to opisać tak jakby był tam niewidzialny
schodek, którego ja nie mogę zobaczyć, ale moje ciało (w tym przypadku
dłoń) może go poczuć. Za każdym poruszeniem łopatek, ramion, rąk moje
dłonie napotykały kolejne "schodki" pi których wspinałam się wyżej i
wyżej. I choć wyglądało to jak normalny, płynny lot ja tak naprawdę
wchodziłam po schodach. Tylko że rękami. Gdy dotarłam na dach wieżowca,
który sobie upatrzyłam, wylądowałam (a właściwie opadłam, bo byłam
wykończona) obok pary młodych ludzi, którzy podziwiali widok.
Uśmiechnęliśmy się do siebie i niedługo potem się obdzielam. Od
tego czasu jak tylko mam jakiś problem ze wzbiciem się do lotu
korzystam ze "schodków" i problem znika. Nawet jeśli normalnie latam,
bezproblemowo, czuję je w powietrzu i powoli się ich uczę. A dzisiaj w
nocy znowu się czegoś nauczyłam. Nie pamiętam dokładnie snu, wiem, że
latałam. Było to przyjemne latanie, ale właśnie z nutką ciekawości i
chęcią nauki. Tym razem okazało się, że nie tylko dłonie mogą wyczuć te
schodki, ale też nogi. Tzn tak myślałam, że całe ciało może to wyczuć,
ale dziś pierwszy raz o tym śniłam jest to niesamowite uczucie,
szczególnie na początku, gdy jeszcze nie wiem jaki powinien być napór
danej części ciała na powietrze. Zdarza się, że przy mocniejszym nacisku
schodek znika, zostaje tylko powietrze. To tak jakby podnieść nogę w
oczekiwaniu na krawężnik, a noga leci w dół, bo jakimś cudem krawężnik
znikł. Jest to zaskakujące i dezorientujące na moment, ale to właśnie
jest ta nauka. Szukanie, wyczuwanie tego powietrza i tej równowagi w
sobie. Gdy zaczęłam wyczuwać te schodki dłońmi często, na początku, lustrowałam się nie mogąc uchwycić momentu nacisku. Nie za bardzo, ale
jednak. Teraz już czerpię z tego czasu nauki. Poznaję powietrze, jego
podmuchy i zawirowania. Daję się otulić jego podmuchami i poprowadzić. Dzisiejszego
snu dobrze nie pamiętam, ale pamiętam to uczucie w rękach i nogach, ta
chęć nauki, tę czułość i beztroskę, kiedy "krawężnika nie było". I
dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę z tego jak MOJE podniebne sny
ewoluowały razem ze mną na przestrzeni ostatnich paru lat. Cieszy mnie
to, bo są to moje ulubione sny. |
|
|
|
|
|
|
22.05.21r.
Mam wrażenie, że pierwszy raz od ponad dwóch tygodni wyszło słońce. Tzn
faktycznie wyszło, drugi raz w przeciągu prawie 3 tygodni, ale oprócz
tego w końcu wyszłam z tego zawieszenia i mało tego - wyszłam z
pozytywnym nastawieniem. Nie wiem jeszcze na jak długo, ale miło znowu
jest wyraźnie spojrzeć na siebie i otoczenie. Do tego jeszcze kolejna,
piękna synchronizacja z moją gwiezdną siostrą i wszystko wróciło na
swoje miejsce. Tam gdzie powinno być. Po ostatniej sesji odzyskiwania
duszy mam prawo przypuszczać,że najbliższe parę miesięcy będzie
intensywne. Ale też wiem, że ta intensywność będzie wynagrodzona
kolejnym zespoleniem wewnątrz mnie.
Wróciłam przed chwilą do domu. Byłam na seansie odzyskiwania duszy.
Drugi raz. Pierwszy raz byłam 20.02.20. Od tamtego momentu tyle się
zmieniło we mnie i naokoło mnie... Sporo przeszłości przerobiłam, trochę
zaczęłam porządkować życie, co wywołało niezły chaos. Dzisiaj tam tak
naprawdę poszłam zaprowadzić koleżankę. Ale gdy ją zapisywałam,
zapisałam i siebie. Tak "przy okazji"...
A teraz płaczę.
Znowu... Szaman, który prowadził seans trafił w 10-tkę. Jestem
po-blokowana od emocji. Oczywiście negatywnych. Bo to negatywne właśnie
emocje trzymam w sobie, cholerna wie dlaczego. Mam pewne przypuszczenia,
ale wiem, że muszę się w to wkopać. I wiem też, że będzie ciężko.
Pierwsza
noc po seansie, a sny już zaczynają pokazywać kierunki. Ech... Moje
stwierdzenie, że nie warto nic tłumaczyć ludziom, bo i tak do nich nie
dotrze jest, krótko mówiąc, o kant.... pupy potłuc. W ten sposób
zostawiam wszystko w sobie i trzymam ciasno, a ci, którzy mnie krzywdzą
myślą, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Bo przecież nic nie
mówiłam... Przemilczałam wszystko. Wszelkie wątpliwości, sprzeciwy,
uczucia niesprawiedliwości. Wszelkie momenty, gdy coś mi nie pasowało,
mniej lub bardziej, ale zagryzała zęby. Albo wyrzucałam z siebie
cokolwiek powierzchownego, nic nieznaczącego. Dlaczego? Tłumaczyłam to
sobie tym, że nie warto sobie strzępić języka na ludzi, którzy nawet nie
słyszą co mówię. Trochę jest w tym prawdy, ale tylko trochę. Bardziej
niż to obawiam się wyśmiania, niezrozumienia, bury nawet. Całe
dzieciństwo i życie nastoletnie byłam uciszana, gdy chciałam wyrazić
siebie. W taki czy inny sposób. Jedynie, kiedy to wierszy albo modlitw
mi się zachciało, miałam jakieś tam pole do popisu. Czasem. Nie żebym
była wyjątkiem. W takich czasach żyliśmy. "Dzieci i ryby...."
Co
zabawne w mojej rodzinie nie było celebracji Boga, kościół czy wiary.
Nic z tych rzeczy. Moja siostra przestała chodzić do kościoła zaraz po
pierwszej komunii świętej, w wieku 8 lat. Nikt się nie sprzeciwiał. Ze
mną było trochę inaczej. Po pierwsze, uwielbiałam chodzić do kościoła,
czy rozmawiać z Bogiem. Czułam wtedy połączenie w sercu, które można
powiedzieć uzależniało od swojej błogości. Nawet chciałam zostać siostrą
zakonną :). Całe szczęście nie zostałam, bo cały kościół mógłby się
zawalić. Ale nie o tym. Choć moja rodzina nie była religijna, to kiedy
ja chciałam zrezygnować z kościoła, boga i w ogóle tego wszystkiego -
nie mogłam. Nie mogłam, bo przyjaciółka rodziny była bardzo pobożna i
zawsze się mną zachwycała. Jak u nas bywała padały pytania o wiarę,
kościół i.t.p. A ja odpowiadała chętnie, ucieszona, że ktoś mnie
słucha.
Ale gdy odeszła moja siostra, a ja
zaczęłam obwiniać siebie za jej śmierć, przeszła mi zupełnie ochota na
Boga. Odcięłam się w wieku 11 lat od kościoła, Boga, Jezusa i
wszystkiego, w co tak mocno wierzyłam. Sama przecięłam połączenie, które
odczuwałam. A gdy to zrobiłam usłyszałem, że jak przyjedzie pani X. to
nic mam nie mówię, mam udawać, że dalej jestem pobożna, żeby jej nie
robić przykrości. Nie wiem ile ta szopka trwała, rok, dwa, pięć? Nie
jest to istotne. Istotne jest to, że mała Madzia dostała informację, że
ma nie mówić co myśli, bo może skrzywdzić innych. I druga informacja-
uczucia pani X są ważniejsze od uczuć Madzi.
A to
jest tylko jeden z wielu przykładów. To nie tak, że moja rodzina jest
wyjątkiem, co to to nie. Większość ludzi pokolenia moich rodziców i ich
rodziców tak ma. Tak zostali nauczeni, zresztą widzę powtarzalność tego
schematu nawet w swoich rówieśnikach. A my potem nie potrafimy normalnie
wyrazić siebie, tak jak nie potrafią nasi ojcowie, matki, babki,
siostry...
Nie moją rolą jest uświadamianie ludzi
jaką krzywdę wyrządzają sobie, swoim dzieciom i wnukom. Jak tworzą
kolejne, po-blokowane kopie siebie, tylko jeszcze bardziej połamane. To
na razie nie mój cel. Moim zadaniem w moim tu i teraz jest odblokowanie
czakry gardła, by móc normalnie zakomunikować siebie. Jeżeli będzie to
"niegrzeczne" - trudno, ale będzie to moje. Jak się dokopię oczywiście.
Myślę, że wszystkie odzyskane kawałki duszy od lat czekają na to z
niecierpliwością. Każda chce coś powiedzieć od siebie, tyle lat milczały
ukryte gdzieś głęboko. A ja świadomie dam im tę możliwość. Mam
nadzieję, że będzie co zbierać jak skończę.
19.05.21
Jak odnaleźć siebie w gąszczu myśli i emocji? Skąd czerpać wiedzę, gdzie
leży pragnienie zrodzone z duszy, a nie z umysłu? Jak rozpoznać błysk
intuicji pojawiający się wewnątrz? Skąd wiedzieć czy zmęczenie umysłu
jest też zmęczeniem serca? Czy na odwrót... Jak rozróżnić te wołania??? I
czy trzeba? Zapewne niekoniecznie... Jesteśmy ludźmi, mamy swoje życia,
ciała, umysły, dusze, wszystko razem. Po co to rozdzielać? Otóż nie
rozdzielać tylko rozpoznać. Diametralna różnica. Poznać siebie na tyle,
żeby wiedzieć, która z tych 3 części mnie jest najbardziej aktywna w
danym momencie. Móc ją zharmonizować z resztą tak, by wszystko
współistniało ze sobą, a jednocześnie pozwolić, by część najlepiej
nadająca się do danej czynności wiodła prym przez okres działania. Np.
Jeśli idę ćwiczyć to moje ciało będzie wiodło prym, przy czym
jednocześnie umysł i dusza będą czerpać z tego doświadczenia. Lecz już
bez próby wyjścia przed szereg. A jeśli idę na spacer to mój duch będzie
na przedzie. Za nim ciało i umysł spokojnie zamykający pochód.
Wymieniając się wzajemnie i uzupełniając może to wszystko istnieć w
harmonii i zdrowiu...Tylko jak to zrobić na co dzień?
Krok po kroku zapewne. Praktykując oddech, medytacje, wdzięczność... I
moje ciało, i mój umysł, i moje serce pragną tej harmonii, więc do
dzieła. No tak... Ale to ja. Ja mam to szczęście, że od paru lat pracuję
z domu, więc mam czas na ćwiczenie oddechu, spacerowanie czy
nasłuchiwanie tych wołań. A co z przeciętnym Kowalskim czy Smithem? Co z
człowiekiem, który musi codziennie pracować, ogarniać dom, dzieci i
zazwyczaj jest zajęty mnóstwem dodatkowych innych obowiązków? Jak taki
człowiek ma cokolwiek usłyszeć w tym harmidrze? Ciężka sprawa. Można
powiedzieć, że człowiek w mojej sytuacji zjeżdża ze ślizgawki, a pan
Kowalski musi się po niej wspiąć. I tak sobie myślę, że na szczęście
ludziom chce się wspinać. I brawo dla każdego jednego Smitha za
wytrwałość, bo on naprawdę musiał znaleźć czas by zrobić cokolwiek dla
siebie. Czas i odwagę.
15.05.21r.
Dzień dobry.
Coś się dzieje. Nie wiem co dokładnie. Może poczucie straty? Czy to to?
Straciłam w życiu parę rzeczy, ale nie pamiętam jakie to dokładnie
uczucie. Zresztą pewnie za każdym razem inne, w zależności od sytuacji i
tego na jakim etapie życia jestem. Więc może to strata. Zniechęcenie?
Nie, chyba nie. Nie czuję się zniechęcona, bardziej w letargu, gdzie nic
się nie dzieje, a jeśli się dzieje to tak jakoś obok. Zapalam świeczki,
wpatruję się w płomyk marząc, żeby to był płomyk nadziei, zapalający
się w moim sercu. Marzę wiedząc, że jak na razie to tylko marzenia. W
realnym tu i teraz nie ma płomyków. Wszystkie stare świece już się
dopaliły, a nowe, świeże jeszcze nie zostały zapalone. Jeszcze nie znają
swojego przeznaczenia. Więc jestem pomiędzy i nie za bardzo podoba mi
się to uczucie. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam świadomie w takim
stanie, wiem, że jestem teraz. Choć z drugiej strony czerpię z dziwnej,
zawieszonej atmosfery i zatapiam się w spokój. Spokój bolesny jeszcze
czasami, ale spokój. Nie czuję presji, żeby pozapalać czekające świece,
byle tylko nadzieja rozświetliła moje serce. O dziwo nie. Wiem, że
prędzej czy później przyjdzie taki dzień, że zapalniczka sama pojawi mi
się w dłoni. Obiecałam swojej duszy, że nie będę się spieszyć i naprawdę
się staram. Co prawda są potknięcia. I będą. Lecz coraz rzadziej mam
nadzieję. A ona w nagrodę za wytrwałość wlewa po troszku ten spokój we
mnie. Dlatego to co się dzieje przerobię powoli, krok po kroku... Może
coś zrozumiem z siebie...
18.05.21r.
Dzień dobry.
Ostatnie 2 tygodnie były dziwne. Przeważnie byłam w stanie zawieszenia,
jak we śnie. Dużo leżałam, myślałam, płakałam. Zawiesiłam sobie hamak na
poddaszu i mam teraz idealne miejsce na relaks. Wiem, że częściowo było
to spowodowane wydarzeniami, które mają miejsce w moim życiu, to
zrozumiałe. Jednak zauważyłam, że gdy zmieniłam taktykę z ucieczki przed
sobą na eksploatację swojego wnętrza, cała ja inaczej funkcjonuję. W
dalszym ciągu mam rozgorączkowane zachowania, w których nie ma za grosz
rozumu i nie sądzę, że zupełnie mi to minie. Taki mój urok. Lecz
pomiędzy tymi momentami pasji jest... no właśnie, co? Uczucie
dryfowania, spokojnego, niegroźnego dryfowania. Tak jakby bez steru,
lecz to nie przeszkadza. Coraz większe uczucie spokoju. Nie we
wszystkim, ale gdy przypomnę sobie o co denerwowałam się rok czy dwa
temu postęp jest widoczny jak na dłoni. Coraz częściej udaje mi się
uspokoić rozdygotane serce, czy zgalopowany umysł skupiając się po
prostu na wdechu i wydechu. Kiedyś nawet sobie nie mogłam tego
wyobrazić. A dzisiaj jestem tu gdzie jestem. I podoba mi się to miejsce.
Coraz mniej może mnie wyprowadzić z równowagi, a moja perspektywa na
wiele się zmieniła. Nie oznacza to, że stałam się słodka, spokojna i
cicha. Co to to nie. Lecz teraz staram się mówić tylko wtedy kiedy wiem,
że będę mówić swoją prawdę. Staram się nie wymyślać, nie kombinować, po
prostu wykładam to co mam w sercu albo nie wykładam nic. Czyli często
nic bo ludzie nie chcą słuchać czyichś prawd... A ci, którzy chcą
słuchać odbierają mnie inaczej. Dialog przebiega bardziej w równowadze. W
dalszym ciągu mam potrzebę izolacji, ale już trochę zelżało na
szczęście. No i przestałam czuć wyrzuty sumienia z powodu tej izolacji, a
to naprawdę duuużo. Czyli w dalszym ciągu wszystko jest tak jak powinno
być. A ja sobie jeszcze podryfuję. Całkiem to przyjemne.
20.05.21r.
Dzień dobry.
Za każdym razem mnie zaskakuje
synchronizacja z pańską stroną. Naprawdę często się zdarza, że o czymś
rozmyślam np. o samotności, a na drugi dzień widzę 3 artykuły na ten
temat. I to zanim zamieszczę moje rozmyślania na blogu... Jest dużo
takich przykładów. I choć już trochę przywykłam, to jednak "O" jest
zawsze. Dlatego (być może zapomniałam to zrobić wcześniej ;)) dziękuję.
Niedawno
przeczytałam tekst zamieszczony na stronie Odkrywamy Zakryte. Tekst ten
nosił tytuł "List do Duszy". Właśnie ze względu na tytuł zdecydowałam
się go przeczytać. Nie wiem kto go napisał, kobieta czy mężczyzna, nie
jest to ważne. List jest piękny, szczery, ciepły. Osoba która go pisała
otworzyła przed czytelnikiem serce. Gorąco polecam przeczytać. Jednak, w
trakcie czytania wciąż nasuwała mi się jedna myśl. I gdy skończyłam
czytać ta myśl nie zgasła, nie odpłynęła. A mianowicie : czemu nie
przeprosiła tej duszy tylko ciągle proszę i proszę? Nie chciałam tej
myśli, bo miała bliski związek z ocenianiem, ale przez kolejne minuty
nachalnie wracała. W końcu zrozumiałam, że mam to przerobić i zagłębiłam
się w siebie. I cóż ja tam znalazłam! Same skarby. Po pierwsze - nie
mam pojęcia w jakim punkcie jest osoba , która ten piękny list pisała.
Nie znam człowieka, więc to raczej nie tu trzeba szukać. A jeśli nie
chodzi o autora tekstu to o co? Pomyślałam o chwilach, kiedy rozmawiam
ze swoją duszą, przerobiłam większość sytuacji jeszcze raz. Sytuacji
gdzie przepraszałam, płakałam, obiecywałam być silna, bo moja dusza
wystarczająco się przeze mnie wycierpiała... I ok. To było dobre. To
było potrzebne. Co by można było dodać to odrobina wiary i zaufania. Bo,
paradoksalnie, widziałam w niej małą dziewczynkę, bojącą się wychylić
nos z kryjówki i jednocześnie wiedziałam (odkryłam to całkiem niedawno)
że jest tak potężna, pełna współczucia i miłości jak nikt i nic z czym
miałam dotychczas styczność. Dzisiaj wydaje mi się, że ta mała
dziewczynka to ja. Nie wiem gdzie umiejscowiona, bo też niedawno została
uwolniona z wieloletniego więzienia. W głowie? W nogach? W nosie? Nie
wiem i na razie nie ważne. A ta bogini to moja duszyczka. Dusza, która
często dawała mi wskazówki. Również z ukrycia z powodu mojego upartego
odwracania wzroku, ale nie tak bezbronna jak mi się wydawało. I coś mi
się wydaje, że dzisiaj będę miała pierwszą prośbę do mojej duszy...
"Czy mogłabyś złapać mnie za rękę i już nigdy nie puścić?"
17.05.21r.Znalazłam komnatę, gdy przechadzałam się po odświeżonych
przestrzeniach w moim sercu. Tajemniczą, ukrytą, zamkniętą na klucz.
Gdy patrzyłam na solidne drzwi nadeszły wspomnienia. I wyrzuty nadeszły.
W pierwszym odruchu chciałam odejść, pomyślałam, że już dość wyrzutów i
niepewności... Ale te drzwi... Było w nich coś hipnotyzującego, coś co
kazało mi patrzeć i czuć. Coś co powiedziało, że jeśli dam radę wejść
głębiej, poczuć głębiej, zrobię kolejny krok,połączę kolejną kropkę. Nie
powiedziało, że będzie przyjemnie, nie... Więc patrzyłam i czułam.Zza
drzwi zaczęło świecić światło, a ja poczułam w ręku klucz. Nie zdziwiło
mnie to, przecież byłam w swoim sercu, teraz przemeblowanym, więc któż
mógłby mieć klucz, jeśli nie ja? Pomimo tego wahałam się czy go użyć.
Nie byłam pewna czy jestem gotowa. I dlatego nie weszłam, stwierdziłam,
że teraz, jak już przypomniałam sobie o tej komnacie, mogę jej doglądać,
ale bez powiadamiania jej właściciela. Może to wydawać się nie w
porządku, ale dla mnie bardziej nie w porządku byłoby wtargnięcie do tej
komnaty w moim obecnym stanie umysłu. Dopiero się uczę jak uszczęśliwić
dziecko we mnie, jak dać bezpieczeństwo swojej steranej duszy. Gdybym
otworzyła tę komnatę teraz i nie podołałabym temu światłu, który jest w
środku, zraniłabym nie tylko swoje serce, ale również serce człowieka,
który już swoje przeze mnie wycierpiał. Dlatego poczekam. Ostatnio coraz
więcej czekam. Wydaje mi się, że to może być moje wyzwanie w tym życiu.
Nigdy nie byłam cierpliwa, zawsze chciałam wszystko na już. A od
jakiegoś czasu jestem na wolniejszych obrotach. Choć w życiu wewnętrznym
wszystko wywraca się do góry nogami, u mnie, w środku, powoli
zagnieżdża się cierpliwość... Dziwne to uczucie, nieznane, ale z jakichś
powodów kojące...
*********
Minął
ponad tydzień, a trzecią komnata w moim sercu jest nadal zamknięta.
Doglądam jej drzwi kiedy tylko mogę. Czasami idę tam na chwilę, żeby
tylko się przekonać, że wciąż tam jest, a czasami na dłużej. Wtedy
patrzę, rozmawiam, czyszczę drzwi albo po prostu czuję. Coraz bardziej
przyciąga mnie jej wnętrze, jej lokator, zdarza się, że próbuję coś
podejrzeć przez dziurkę od klucza... Nic nie widać, tylko zamazane
obrazy światła, ale i tak patrzę i chłonę. Raz nawet włożyłam klucz do
zamka, nawet go przekręciłam i nacisnęłam klamkę, ale w ostatnim
momencie cofnęłam rękę. Pomimo tego odczułam silne wzburzenie z drugiej
strony. I zaskoczenie. Sama byłam wzburzona i niesamowicie rozdygotana
po tym zdarzeniu, więc wróciłam do patrzenia na drzwi i czucia. Minął
tydzień a ja wciąż patrzę i czuję...
***********
Minął
miesiąc... Przez prawie miesiąc podchodziłam pod drzwi komnaty, która
znalazłam w swoim sercu. Codziennie, czasami parę razy dziennie.
Patrząc, czując, myśląc. Raz czy dwa chciałam otworzyć drzwi, ale czułam
blokady z drugiej strony więc odpuściłam. To znaczy odpuściłam próby
otwarcia drzwi, nie żeby zupełnie. Dalej przesiadywałam i patrzyłam. Jak
masochistką i sadystka zarazem. Do dzisiaj. Dzisiaj zrozumiałam w
końcu, co ta komnata w ogóle tam robi. Zrozumiałam, że celowo ją
przeoczyłam przy porządkach i odświeżaniu mojego serca, bo chciałam mieć
coś na czym mogę się... zawiesić. Wolałam wpatrywać się w drzwi(które
od lat już nawet nie powinny się tam znajdować, a tylko przez moje
wieloletnie otępienie tak było), wyobrażać sobie niezwykle historie i do
tego jeszcze tak naprawdę więzić człowieka w środku (przecież to ja mam
klucz) niż przyjąć na siebie całą odpowiedzialność i rozpocząć tę nową
dla mnie wędrówkę zupełnie sama. A to znowu wynika z braku zaufania. Jak
mało muszę sobie ufać, że byłam gotowa znowu oddać swoje życie i serce w
ręce kogoś innego... Nie ważne czy kogoś cudownego czy szkaradnego -
ważne, że to wciąż nie byłabym ja. A ja chce sobie ufać. Dlatego dzisiaj
poszłam ostatni raz pod trzecią komnatę. Podeszłam do drzwi,
przekręciłam klucz, nacisnęłam klamkę i otworzyłam je na oścież. Nie
zaglądałam do środka, i tak bolało wystarczająco i odeszłam. Wrócę tam
jutro albo pojutrze, żeby posprzątać. Wiem, że uwolnionego właściciela
już tam nie zastanę, więc będę mogła to zrobić. Mam nadzieję, że nie
odkryję kolejnych, tajemniczych, zapomnianych komnat w moim sercu. Ale
nawet jeśli to chyba już wiem co trzeba zrobić...
15.05.21r.
Pytanie podstawowe - czy komuś ufam?...
Tak, synowi. Ok.
Tylko jemu. I tak dobrze, ale z nim nie porozmawiam na niektóre tematy,
on ma swoje problemy, które przerabia. Nie potrzebuje moich na dokładkę.
Nie dlatego, że nie wysłucha, zawsze wysłucha, bardziej o świadomość,
że będzie miał więcej na głowie, a to nie jest potrzebne.
Poza
synem _nikomu. Raczej nie chodzi tu o ludzi z którymi miałam czy mam
styczność, tu chodzi o mnie. Choć żyjemy w czasach, gdzie nikt nikomu
nie ufa ogólnie. Mamy to wpojone z dziada, pradziada... Tak i ja mam
wpojony brak zaufania. Do siebie, do mężczyzn, do wszystkich. Poza
dziećmi :). Teraz już wiem przynajmniej, że jest to związane z moją
strefą komfortu, czyli konfliktem. Wieczne dążenie do konfliktu
powodowało zmniejszenie pokładów zaufania do danej osoby. Co,
paradoksalnie, sama tworzyłam. Chore, prawda?
Więc, jak na razie, o sobie wiem tyle, że 99%problemów w moim dorosłym życiu przez te wszystkie lata, powstały w mojej głowie
i nie potrafię nikomu zaufać, przede wszystkim dlatego, że jeszcze nie ufam sobie.
Ok,
spoko, jest nad czym pracować. Już od jakiegoś czasu pracuję nad
opuszczeniem swojej strefy komfortu. Co do zaufania... próbuję. Choć,
Bóg mi świadkiem, jest to 1000 razy trudniejsze niż po prostu nie
ufać...
| Kolejne
dni samotności... Kolejny dzień mam cały dla siebie. Kolejny dzień nikt
nie wyprowadza mnie z równowagi... i nie przytula... Kolejny dzień... z
ilu? Kto to wie? Pierwsze 2 dni zaskoczyły mnie zupełnie. Roztrzaskałam
się z hukiem jak dziecko zostawione na noc ze zgaszonym światłem choć w
szafie jest potwór. Przetoczyło mnie po wszystkich wspomnieniach,
uśmiechach, żartach... Ja-inaczej niż zawsze, postanowiłam to wszystko
przyjąć, strawić, nie uciekać. Nie zdawałam sobie z tego wszystkiego tak
do końca sprawy, wiedziałam że chce leżeć i płakać. I tak zrobiłam.
Leżałam zużywając papier, głaszcząc koty, wspominając... Zazwyczaj w
takiej sytuacji obwiniam drugą stronę, wyszukuję skrupulatnie wszystkie
błędy, żeby tylko poczuć ulgę niewinności. Oczywiście nigdy jej nie
czuję, tam w środku ktoś doskonale wie jak to naprawdę było i trzyma
ulgę ciasno w sobie. Tym razem wiedziałam, że niczego nie będę szukać.
Wiedziałam, że cokolwiek znajdę w drugiej osobie, nieważne jak
okropnego, to samo jest we mnie. Jak nie gorsze. Nie potrafiłam już
osadzić ani ocenić, nie oceniając jednocześnie siebie. A przy tym po
prostu nie mogłam, bo po raz pierwszy w życiu nie widziałam w drugim
człowieku wroga, który celowo zniszczył mi życie, tylko zagubionego
chłopca, równie przestraszonego co ja. Jedyne co czułam to miłość i
współczucie dla nas obojga. Płakałam z żalu, że nam nie wyszło, choć
naprawdę chcieliśmy. Zagubione kukiełki w świecie fałszu i plastiku z
równie fałszywą fasadą co i ten świat... Grający swoje role bez
przekonania, ze zmęczeniem, jakby ktoś nas do tego zmusił. A jedynymi,
którzy nas przymuszali, w jakikolwiek sposób, byliśmy my sami. Pomimo
prezentu od wszechświata w postaci drugiej osoby, nie potrafiący dać
sobie wzajemnie tego, czego sami tak bardzo pragnęliśmy. Miłości,
Opiekuńczości, Wsparcia. Nic poza wyrzutami, przytykami i pokazywaniem
jak beznadziejna jest ta druga osoba. I nie ma co tu nawet wspominać o
winie. Nie ma żadnej winy. Nigdy nie było. Po prostu... Dwójka
pogubionych wariatów chciała stworzyć dom i nie wyszło. Zbyt lekko do
tego podeszli, klocki do siebie nie za bardzo pasowały podczas
budowania, ale oni uparcie dodawali kolejne, przy okazji okładając się
wzajemnie kawałkami plastiku. I w końcu jeden z wariatów zwariował na
tyle, że zrozumiał, że nie da rady udźwignąć więcej. Że jego własną
psychoza jest na tyle... rozległa, że nie ma siły ani możliwości dalej,
wspólnie budować. Rozejrzał się po pokoju, w którym razem tworzyli i
zobaczył wszędzie chaos. Pełno samotnych klocków porozrzucanych na
wszystkie strony świata, mrok osiadający w kątach, cicho, groźnie,
czekający tylko na odpowiedni moment by zawładnąć resztą pokoju. Smutek,
łkający cichutko w szafie, bojący się zapłakać głośniej, żeby tylko
mrok nie usłyszał i go nie pochłonął... W pewnym przebłysku wariat
przypomniał sobie o jeszcze jednym mieszkańcu pokoju, którego kiedyś tu
widywał, a teraz nie mógł go zlokalizować. Chciał zawołać, ale głos
ugrzązł mu w gardle. Bał się wypowiedzieć te slowa, już nie pamiętał ich
brzmienia, zatarły się w pamięci przez te wszystkie lata. Przeszukał
pokój jeszcze raz, drugi, trzeci. Nic. Odeszła, zniknęła. Po tych
wszystkich latach poddała się i pewnie dla własnego dobra dała sobie
spokój. Może poszła do innych, którzy zauważą jej moc i blask, a nie tak
jak my będą ją tłamsić i niszczyć... NADZIEJA. Po 11 latach, połamana,
okaleczona, spakowała się i poszła. Do ludzi, którzy ją docenią. Może,
ale tylko może, kiedyś wróci do jednego czy drugiego wariata, jeśli
poczuje, że ma do czego. Że pokój do którego się wprowadzi będzie
wysprzątany, pachnący, z oczekującymi na nią mieszkańcami. To wtedy może
wróci...
|
| xxx/30.04.21 r./Strach...
Paniczny strach... Strach przed samotnością . Ścina krew, wstrzymuje
oddech, roztrzaskuje każdą komórkę. Strach, że nie będzie już nikogo,
kto będzie dzielił ze mną to życie. Jego troski i radości. Strach, że
zostałam sama a w ogóle nie czuję się na to gotowa. Przerażona jak
dziecko rzucam kolejne liny na oślep , byle tylko choć na chwilę uczepić
się czegoś znajomego, choć trochę stabilnego. A gdy okazuje się , że
wszystkie liny pękły zostaję naga, bezbronna i taka malutka. Boję się
odpowiedzialności jaką niesie ze sobą samotność, boję się tak naprawdę
wszelkich uczuć i działań, utopiona w niepewności we własne siły. Boję
się podjąć jakiekolwiek działania ze strachu przed niepowodzeniem. Mało,
że za samo niepowodzenie, to jeszcze trzeba wziąć pod uwagę
odpowiedzialność za owo niepowodzenie , jakie by ono nie było. Mój umysł
zsyła na mnie znajome wizje, oszukując poczuciem chwilowego spokoju,
gdy o coś , kogoś zaczepi. Namawia do kroków, działania, do znalezienia
kogokolwiek , by zapełnić tę pustkę. Pogrywał tak ze mną całe moje
życie, w rezultacie nigdy nie pozostawiając mnie w samotności. Wszystko
to było potrzebne, by pokazać mi, że to nie strach przed utratą danej
osoby mnie tak przeraża, lecz zostanie samej ze sobą. Ze swoimi myślami,
odczuciami, pochopnymi działaniami, emocjami. W dzień i w nocy, nie
wiadomo jak długo... Przekonałam się , że mój umysł to potężny operator i
nie ośmielę się powiedzieć, że tym razem mu pokażę. Ale ośmielam się
podjąć próbę poznania mojej samotności. Nie wiem, czy się polubimy, czy
też nie, to się okaże. Wiem, że ostatnimi czasy często jej wypatrywałam,
a kiedy w końcu się pojawiła i tak jestem zaskoczona. Czy się polubimy
czy nie tym razem spróbuję otworzyć na nią swoje serce, choć boję się
jak cholera.
|
| |
01.05.21r. Siedzę na skałach nad
morzem. Jest ciepło , czasami słonko wychyla się zza chmur. Nogi mam
bose, reszta ciała ubrana. Jest cicho i spokojnie. Jakaś żaglówka, jakiś
statek, mewy, ludzie w wodzie... I ja. Szukająca spokoju ducha i
pocieszenia u swojej wiecznej przyjaciółki- wody. Przychodzę tu często,
gdy mam jakieś rozterki czy bóle serca. A moja kochana woda , razem ze
skałami i całą naturą nigdy mnie nie zawiodła. Wyszłam, bo w domu
czułam ból. Nie jest to złe, wiedziałam, że nastąpi i pozwoliłam na to
częściowo wczoraj i dzisiaj. Dałam się pochłonąć poczuciu straty,
bezradności , samotności i żalu całkowicie. Lecz zdając sobie sprawę, że
ten proces będzie trwał jeszcze jakiś czas , można powiedzieć, zmusiłam
się do wyjścia. Żeby się naładować, żeby oczyścić choć trochę umysł
patrząc na przypływ. Żeby dać zbolałemu sercu piękne widoki morza,
kwiatów, ptaków czy drzew zanim znów pochłoną mnie wspomnienia i strach.
Teraz stwierdzam, że to było mądre posunięcie. I tak naprawdę muszę
przyznać, że nie do końca tylko moje... Ja chciałam zakopać się pod
kołdrą , skulić się i płakać tak jak to robiłam od wczoraj. Zresztą tak
zrobiłam. Poleżałam z 10 min, podczas których wspomnienia zrobiły
sieczkę z mojego mózgu. Ze zmęczeniem pomyślałam, że chciałabym trochę
odpocząć, odsapnąć. I wtedy przyszła myśl " To wyjdź" . Otworzyłam
zaskoczona oczy, nie bardzo wiedząc kto to wymyślił. Tak jakby ja,
przecież w mojej głowie pojawił się pomysł, tak? To czemu jestem taka
zdziwiona? Przestałam się nad tym chwilowo zastanawiać i zastanowiłam
się nad spacerem. No tak, mogę wyjść. Nie wyłączę myśli zupełnie, ale
zawsze to jakieś zmieniające się krajobrazy, jacyś ludzie no i natura.
Gdzie się wybiorę wiedziałam już w momencie zakładania spodni- nad wodę.
Co ciekawe miejsce do którego mam taki sentyment nazywa się ' Devils
Point" ;). W przeciągu 15 minut byłam gotowa do drogi a teraz jestem
tutaj. Myślę , że w końcu zwróciłam uwagę na swoją intuicję , na jej
podszept, zawsze gotowy by pomóc. Tylko ja zazwyczaj wolałam przesypiać
jej rady, udając , że nie słyszę. Dzisiaj na szczęście usłyszałam.
|
|
| 06.05.21 r. Zauważyłam
kolejny schemat, który powtarzałam całe swoje życie. Widziałam czasami
jego skrawki w moim życiu, ale nigdy całościowo. Zresztą nawet teraz nie
wiem ile z obrazu widzę, może tylko ramę... No więc samotność... Czym
jest samotność w moim życiu? Nieznajomą. Niewiadomą. Znakiem zapytania.
I choć nie raz czułam się samotna będąc w tłumie, to prawdziwa
samotność jest mi obca. Nieraz o niej marzyłam, wyobrażałam sobie jak by
to było, ale za każdym razem , gdy pukała do mych drzwi , ja gasiłam
światła i udawałam , że mnie nie ma. Jednocześnie po kolei wybierałam
kolejne numery z przeszłości bądź rzadziej - z teraźniejszości, by tylko
ktoś przyszedł i odgonił ją spod moich drzwi. I 'jakże cudownie'
zazwyczaj ktoś taki się znajdował. Znajdował się rycerz, w często równie
poobijanej zbroi co moja własna i próbował odgonić tę straszną potworę -
samotność... I tak całe życie, i ja i moi rycerze walczyliśmy z
nieznanym monstrum , któremu i tak zawsze udawało się wślizgnąć tylnym
wejściem i zagnieździć w naszych sercach. Moje rozmyślania
nie prowadzą do cudownego wniosku, że teraz jestem mądrzejsza i że tym
razem nie powypuszczałam lin w nadziei , że kogoś zahaczę hakiem na
końcu każdej z nich. Niestety nie... Tym razem, kiedy samotność zapukała
do moich drzwi jak zwykle, w panice zaczęłam szukać drogi ucieczki.
Przez chwilę się nawet udawało, ale powoli, linka po lince zaczęły pękać
. Jedna, druga , trzecia, czwarta - poszły wszystkie. Gdziekolwiek
zostały jeszcze cieniutkie niteczki , ledwo się trzymające, napięte do
granic możliwości. I dopiero tu przyszło opamiętanie. Pozwijałam resztki
linek i schowałam. Doszło do mnie , że to nie jest rozwiązanie. Że nigdy
nie było. Że ucieczka przed samotnością powoduje tylko większą
samotność, z tym że w grupie. Że pora otworzyć w końcu te drzwi,
przeprosić za lata niegościnności i niech się dzieje... PS. Dzieje
się już prawie tydzień i muszę przyznać, że nietuzinkowa z niej istota.
Oryginalna, wcale nie taka spokojna jakby się mogło wydawać.
Przypuszczam, że gdy poznamy się jeszcze bliżej zostanę obdarowana
mnóstwem nowych perspektyw.
|
| |
|
|
|
|
|
|
xxx
02.05.21 r.
Witam,
piękny dzień mnie przywitał, słońce, mewy, drozdy. Przesyłam słońce
panu, żeby rozjaśniło tę niezwykłą niedzielę. A razem ze słońcem kolejne
rozterki i nadzieję...
***
Spróbuję opisać doświadczenie z wibracją litery J. Nie wiem jak wyjdzie, bo uczucia trudno opisać...
Leżałam
oddychając, z otwartymi oczyma. Zazwyczaj mam zamknięte gdy ćwiczę
oddech, ale tym razem było inaczej. Patrzyłam na siebie. Na swój brzuch,
kolana, dłonie, palce... Pomyślałam, że moja dłoń tyle może. Nie tylko
coś podnieść, poklepać pogłaskać czy podłubać w nosie. Choć prawdą jest,
że dzień w dzień wykonuje setki razy te zajęcia. Ale oprócz tego
moja(nasza) ręka (ręce) samym tylko ruchem palca wywołuje drgania i
wibracje, których ja nie dostrzegam a które są podejrzewam ważniejsze
niż dłubanie w nosie. Parę razy w życiu widziałam cały albo po prostu
wyraźniejszy obraz ręki. Na psychodelikach, jak byłam młodsza. I
przypomniało mi się to jak patrzyłam na swoją dłoń i zwróciłam uwagę na
moją kocicę, która patrzyła na mnie i podążała wzrokiem za moją dłonią, z
tym że... No właśnie, ona nie patrzyła centralnie na moją rękę tylko
za. Kiedy ja przesuwałam rękę z prawej do lewej, moja kocica robiła to
samo ze swoim łepkiem, tylko jej wzrok śledził coś około 5-10 cm za moją
dłonią. I wtedy pomyślałam o doświadczeniach z psychodelikami i o tym,
że zwierzęta widzą inaczej bez potrzeby brania wynalazków. Leżałam i
oddychałam dalej, z przepony, powoli. Wraz z każdym oddechem czułam jak
się dostrajam do świata zewnętrznego i tego we mnie. Aż poczułam tę
jedność. Zwyczajnie odczułam współodczuwanie ze wszystkimi. Poczułam jak
jesteśmy wszyscy połączeni, przepleceni. Wszyscy i wszystko. Mój oddech
był jednym z współbiorców, współwydawca ze wszystkim w jednym rytmie.
Tu kawałek z zapisanych wtedy notatek;
Muszę
odzyskać swoje dłonie.. Tak potężne, tak wszechmocne. Sam jeden palec
potrafiący wyzwolić tyle drgań i wyładowań, tyle zmian. A co dopiero
cała dłoń... A co dopiero cała ja..... Każdy mój oddech jest współ-biorcą
i współ-dawcą, wspólny.... Wspólny z rytmem Ziemi i wszystkich jej
mieszkańców. Jesteśmy jednym, jesteśmy J.....
I tu
mnie zatkało, bo wibracja litery J przyszła znienacka i została.
Zatrzymałam się na tym i wzięłam kolejny głęboki oddech choć nie było to
łatwe bo ze wzruszenia miałam zatkany nos. Ok, ja jestem wibracją
litery J. I co w związku z tym? Leżałam i czułam. Poczułam się jak mała
literą j, zrobiło mi się tak... przekornie, tak zawadiacko, normalnie
czułam, że ta kropka nad j jest jak przekrzywiony kapelusz u nastolatki.
Czułam się literą a jednocześnie odczuwałam wszystko tak znajomo.
Emocje, uczucia, chęć do zabawy. Pomyślałam, że chyba wolę być taką małą
j. I wtedy poczułam potęgę dużej J. Ooooch, cóż to jest za
dostojeństwo, cóż za klasa. Tu nie ma żadnej skaczącej kropki, tu
wszystko jest całością, idealną w swej prostocie. Poczułam, że nie muszę
decydować którą z nich chce być, bo jestem obiema. Tak jak jestem
klockiem, Magdą, mamą, a czasami nawet Magdaleną. Tak i jestem j i J.
Tyle. Ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że nie dziwi mnie fakt, że
jestem literą... Trochę zadziwiające było to, że jestem J, a nie M czy
P, ale sama świadomość wibracji litery przyszła jak do domu. Leżąc na
łóżku, przekręciłam się na bok i pozwoliłam sobie wchłonąć i dać się
pochłonąć tej wibracji. Rozpłakałam się ze szczęścia, bo oprócz wiedzy o
swojej wibracji czułam tak wielki spokój i radość, że nie chciałam
nawet oddychać, żeby nie zakłócić swojego bycia. Tak jak i bycia każdej
istoty na Ziemi. Leżałam i chłonęłam a serce otwierało się na kolejne
fale. Przyszło zrozumienie, że nie tylko ja jestem wibrują litery J, ale
też wszyscy mają swoją wibrację, swoją literę. Teraz mogę przypuszczać,
że z każdej perspektywy dana jednostka czuje siebie jak J i do swojego
Ja Jestem może dopasować swoją gamę. Nie wiem czy tak jest, tylko
przypuszczenie. Ja swoją gamę rozpisałam w około godzinę, może 2.
Trzymałam długopis w ręku a słowa same spływały na papier. Już nie byłam
zaskoczona gdy okazało się że 8 z 9 osób ma inną wibrację i na inną
literę się nazywa, mój przykład mnie do tego przygotował. Jedynie literą
S w mojej gamie była dopasowana tam gdzie powinna. Moja osobista gama
jak na razie ma 9 wibracji(9 osób). Litery te to spółgłoski. Mam w
swojej gamie : C, D, W, M, N, S, B, P I J. Z tym że potem przyszły
samogłoski i zaczęły układać się po spółgłoskach. Więc będzie tego
więcej, jeszcze nie wiem ile. Na przykład :Przy J mam A, a przy C mam
E(albo I, nie jestem pewna). I tak dalej. Czekam aż kolejny raz
przyjdzie ta jedność to może dokończę... A może kolejny raz wszystko
będzie inaczej, wibracje się zmienią, relacje się zmienią i się
przemiesza? Nie wiem. Nawet jeśli-cóż z tego? I tak będziemy jednymi z
idealnie pasujących wibracji całości, więc wszystko jest i będzie
dobrze. Jest to kolejny skrawek odpowiedzi na zadane jakiś czas temu
pytanie :Kim jestem?
A wszechświat robi mi psikusy i
co chwilę daje nowe odpowiedzi, każdą inną , ale każdą łączy jedno.
Jedność. Dziękuję za je wszystkie.
A tu kolejna walka... wywrotka... zawiśnięcie do góry nogami
29.04.2021
Jin
Jout (swoją drogą to jin i jout przyszło do mnie ostatnio i mnie
rozwaliło. Śmiałam się głośno i już zostało ze mną :)) Jin i jout...
Nosz... ja pierniczę, nie dam rady. Ani jin ani jout. Gdzie jest ta
cierpliwość? Gdzie spokój? Gdzie podziało się zrozumienie? Gdzie ta
cholerna akceptacja? A miłość? Prawda? Och!!!!! Dosyć mam fałszywców i
głupców. Koniec z kolorowaniem i ubarwianiem po to tylko by nie spojrzeć
prawdzie w oczy. Dosyć mądrości, wyższości. Niechaj wszyscy ci
najmądrzejsi na świecie znikną na wieki. Niech odnajdą się w świecie,
który naprawdę da im powody do wiecznego narzekania, wywyższania i
osądzania. To musiałby być świat z plastiku, świat fałszu... Chwileczkę,
może to jest ten świat? Może to jest ich świat i to ja tu nie pasuję?
Może dlatego tak mnie to drażni? A może to wszystko oznacza, że to ani
oni ani ten świat tylko ja jestem inna? Niepasująca, nie chcąca się
dopasować... Niecierpliwa. W takim razie jak żyć będąc klockiem
dopasowanym do siebie lecz niedopasowanym do reszty? Niezrozumianym
klockiem, który też nic nie rozumie? Jak wyśrodkować te dwa światy, żeby
nie popaść w zbytnią melancholię czy też całkowite zautomatyzowanie i
znieczulicę? Czy podążanie za sercem, czyli wychodzi na prawie całkowitą
izolację, wpłynie na mnie pozytywnie czy negatywnie w efekcie końcowym?
Zadając te pytania od razu sobie odpowiadam. Że to droga jest ważna,
nie cel. Że wszystko jest tak jak powinno być... Że wszyscy jesteśmy
jednością... Ech, niby tyle wiem a nie wiem nic. A że jestem człowiekiem
te wszystkie pytania będą dalej hulać po mojej głowie, a ja będę
chciała znaleźć kolejne odpowiedzi. Frustrując się i ciesząc jak dziecko
w trakcie. I jak dziecko, które pyta"dlaczego słońce świeci "ja będę
poszukiwać w gąszczu potencjalnych odpowiedzi perełek dla mnie tylko
ważnych. A w tym świecie, tym zadziwiającym świecie może to być całkiem
ciekawe doświadczenie. Jin i jout, jin i jout... O, teraz działa,
pisanie zawsze mi pomaga. Jin i jout
Dzień dobry
01.05.21 r.
Prześlę dzisiaj parę przemyśleń dotyczących zagubienia chyba. I niepewności , i poszukiwaniach...
LUBIĘ SŁONECZNIK
Te
dwa słowa uratowały mnie przed katatonią ,przerwaniem kabli czy jeszcze
czymś gorszym. Niesamowite. Nie syn, nie partner, nie rodzina, nie
żadna z osób przechowywana w sercu, ktokolwiek. Słonecznik. Było to
jedyne czego byłam pewna. Jedyne co dawało mi jakiekolwiek złudzenie, że
to dalej ja.Pewność ,że nawet jeśli to wszystko wokół jest tylko fikcją
wymyśloną w mojej głowie, to słonecznik jest miłością od zawsze i na
zawsze. A raczej od zawsze i teraz.
Moim słowem bezpieczeństwa jest Słonecznik :).
Przemyślenia dzień później ...
Zanurzyłam
się w przeszłość . Cofnęłam się o 11 lat,do momentu kiedy poza łamaniem
serc niewiele robiłam. Do młodego chłopaka, który oddał mi swoje serce
zamiast znienawidzić do końca życia. Do mężczyzny, równie pogubionego
jak ja, którego kurczowo się trzymałam te wszystkie lata,nie wiedząc
gdzie jest wyjście z tego labiryntu... Każda sytuacja, każdy dialog,
każde spojrzenie. Każde wyszeptane słowo. Wiem,że zawsze z perspektywy
lat patrzy się łatwiej... Ale to nie było łatwe... Tama się
zerwała,popłynęły kolejne łzy, które są przy mnie od ponad roku jak na
zawołanie. Łzy rozpaczy i łzy ulgi. Rozpaczy, bo znowu zobaczyłam siebie
bez filtrów. Femme fatale w całej okazałości. Na tyle pogubioną w swoim
życiu, że wciągającą innych w ten miszmasz. I ulgi z wdzięcznością, że
dane było mi to ujrzeć. Płakałam leżąc skulona na łóżku, patrząc na
siebie, patrząc na świat... Bliska szaleństwa, nie mogąca znieść swojego
obrazu. A obrazy ne odchodziły... Głosy nie ustawały.Głosy ludzi być
może mniej pogubionych lub bardziej znających swoje serca.... Lub....
oszukujących tak dobrze jak ja....Nie wiem,może wszyscy jesteśmy tak
samo pogubieni w tym groteskowym teatrzyku kukiełek? A ci co nie są być
może wiedzą jak pociągać za sznurki by nie spaść. Gdy tak leżałam,
pokonana raz jeszcze przez samą siebie, cząstka mnie, która zawsze była
czysta i nieskazitelna przez zło, strach i niepewność pokazała mi, że
owszem- moje zachowania, intencje czy samo życie nie było co prawda
życiem z serca i dla serca , ale to nic. Jestem tylko człowiekiem, który
tu przyszedł na naukę, po doświadczenia. A nie ma złych doświadczeń,
nawet kiedy my odbieramy je jako złe. Wszystko to nas kształtuje, dodaje
kolorów, konturów. Mnie kształtowało dość intensywnie , dając tyle
doświadczeń ile tylko mogę znieść. Teraz jestem w stanie dziękować za to
każdego dnia , bo wiem, że gdyby nie te doświadczenia nie potrafiłabym
spojrzeć na ludzi ze zrozumieniem, które mam teraz. Tak miało być.
Podczas gdy Bogini we mnie pokazywała mi mnie ja płakałam z uczucia
błogości i szczęścia. Było mi tak ...bezpiecznie jak nigdy. Chciałam tam
zostać. Nigdy nie czułam takiej miłości, poza właśnie tymi momentami.
Najbliższa tego uczucia jest miłość do syna. Mogłabym napisać, że do
mojego partnera czuję taką miłość lub że do jakiegokolwiek mężczyzny
.... Niestety. Myślę, że to po prostu nie było możliwe wcześniej. Teraz
przypuszczam, że to zawsze moja głowa wygrywała nad sercem. Nawet jeśli
sercu udało się na chwilę przejąć ster to umysł szybciutko je wyręczał.
Nie żałuję, tak miało być. Bez tego nie wiedziałabym tego co wiem, a
nawet jeśli ktoś by mi opowiadał o takim uczuciu, nie rozumiałabym. A
tak chociaż mgliście wiem. Że miłość potrzebuje czasu, że ja potrzebuję
czasu. Na zakotwiczenie tej miłości na stałe w sercu, na pokochanie
siebie bez ograniczeń. Na nauczenie się kochać siebie bezwarunkowo, na
danie sobie tego wszystkiego co chciałabym dostać i czym chciałabym się
podzielić. I dopiero kiedy tego się nauczę , może uda mi się pokochać
prawdziwie drugiego człowieka. I jak już pisałam i mówiłam sobie wiele
razy - poczekam, mam czas, nauczę się żyć...
xxx
Wszyscy jesteśmy tak pewni siebie... I tak zagubieni
jednocześnie... Wydaje nam się, że rozwikłaliśmy zagadki świata, a rzadko
kiedy udaje nam się rozwiązać swoje umysły. Żyjemy w świecie fantazji i
iluzji i kiedy zdajemy sobie z tego sprawę obwiniamy o to rząd, kościół, prezydenta, królową. A to nie tak...
Obwiniać, osądzać jest
najłatwiej - wiem co mówię. Byłam mistrzynią w widzeniu drzazgi w oku
innych. I dopiero jak belka w moim oku przysłoniła mi świat zupełnie
zaświtało mi, że może nie tędy droga. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że
zmiana kierunku wiąże się z takimi wyzwaniami. Myślałam, spodziewałam
się podróży po kwiatkach i łąkach, czasami ewentualnie trafiając na
kopiec kreta. Wtedy myślałam, że wiem dużo o sobie i o innych. Że wiem
cokolwiek! Okazało się, że nie wiem nic a trasa, którą obrałam jest
jednym wielkim kopcem stada kretów i innych stworzeń. Za każdym kolejnym
olśnieniem szła (i dalej idzie) wiedza, że nie wiem nic. I w sensie
fizycznym, materialnym i w sensie wewnętrznym , duchowym. Cała
przeszłość wywróciła się do góry nogami a chwilę za nią podążyła
teraźniejszość. Ja sama byłam do góry nogami przez większość życia,
często wciąż jestem. Pomimo tych kopców i dziwnych stworzeń, które
wychodzą mi na spotkanie praktycznie codziennie próbuję przeżywać każdy
kolejny dzień jak najbardziej obecna. Kiedy potrzebuję przeleżeć cały
dzień i mam akurat taką możliwość to to robię. Bez wyrzutów straconego
dnia. Czasami sobie oddycham, czasami rozmawiam z komórkami a czasami po
prostu śpię. Przestałam używać słowa " muszę" i okazało się , że
faktycznie nic albo bardzo niewiele muszę. To bardzo odprężająca wiedza
:). I oczywiście, że jeszcze będę wisieć do góry nogami nie raz, nie dwa, ale już mi nie przeszkadza, że ta droga jest bez końca. W tym cały
jej urok. Każde kolejne doświadczenie jest nagrodą za samo zastanawianie
się czy istnieje. A że te nagrody są tak różne od tego czego się
spodziewałam, cóż. Po pierwsze - sama tego chciałam, a po drugie- spokój
w sercu zadomawia się z każdym kolejnym doświadczeniem, więc warto.
Jin i Jout
Wczoraj (24.04.21) znowu
odczułam tę jedność. To uczucie idealnego połączenia miejsca i czasu.
Zastanawiałam się jak to możliwe, że to czuję, kiedy w moim życiu prawie
wszystko wygląda tak chaotycznie. Pozwoliłam myślom płynąć a sercu
czuć. Powoli doszłam do wniosku, że to moja akceptacja siebie, a co za
tym idzie - wszystkiego co się wydarza, dodała mi pewności siebie i ufności, że wszystko jest tak jak powinno być. Trochę to trwało, ale oto
znowu jestem. Wiecznie połączona, czasami tylko zdająca sobie z tego
sprawę. Wskakująca na moment by choć przez chwilę poczuć tę wibrację
jedności. Na tym etapie gdzie jestem te chwile to wszystko czego
potrzebuję i wszystko co mogłabym znieść. Czytałam w paru przekazach, że
pozostanie w tej przestrzeni za długo może równać się zaniechaniem
powrotu. Jestem w stanie w to uwierzyć. Jest zbyt idealnie, zbyt
bezpiecznie, przytulnie. Oczywiście wypowiadam się w moim imieniu,
niedoświadczonego człowieka, który dopiero raczkuje z miłością jedności.
I jak na razie jedyne co czuję poza tą błogą miłością to to, że chcę
tam zostać na wieki.
Zauważyłam też zmianę w moim
postrzeganiu, która doprowadziła do spełniających się marzeń. W
przeszłości czekałam na cud, wypatrywałam go, pragnęłam, żeby mnie
uratował przed nie wiadomo czym. Od kiedy wiem, że to nie wiadomo co to
ja sama, przestałam wypatrywać cudów. Zmieniłam ich postrzeganie. Zdałam
sobie sprawę z cudów naokoło mnie, każdego dnia, nieprzerwanie, zawsze.
Mewy zaczynają swój podniebny pokaz przy zachodzie słońca, akurat gdy
stanę przy oknie, pszczoła zasypiająca na moim kolanie na 3 godziny, czy
rozmowa z synem, podczas której rozumiemy się bez słów. A kiedy
przestałam wypatrywać cudów, żyjąc z nimi na co dzień, w moje życie
wstąpił najwspanialszy cud jaki tylko mogłam sobie wymarzyć. Harmonia.
Przyszła zupełnie naturalnie i powoli, spokojnie zaczęła się zadamawiać.
Cieszę się, że przyszła, bardzo ją lubię. Mam nadzieję, że już
zostanie.
xxx
Dzień dobry 05.04.21 r.
Minęło
5 dni od mojego ukrzyżowania i śmierci. Wspomnienia trochę przyblakły,
automatyczne zachowania ego chcą bardzo wrócić do gry. Czasami się
udaje, na szczęście zdaję sobie z tego przeważnie sprawę i mogę
zareagować. Dzięki wydarzeniom z 31.03 mogę spojrzeć na swoje życie bez
nakładek na oczach , sercu czy umyśle. Widzę swoją duszę, która dusiła
się tyle lat z duszami, które z nią nie współgrały, tworzyły tylko
spięcia i rysy. A mimo to mój umysł kierował mnie do tych dusz, bo to
przecież była moja strefa komfortu. I wchodząc w kolejne interakcje,
związki, przyjaźnie wbijałam kolejne gwoździe w moje słodkie serce...
Gdzie wcale nie twierdzę, że to wszystko było złe i niepotrzebne, nie.
Przeciwnie , ale jednak było jakie było. Odgrywałam teatr swojego
dzieciństwa przez te wszystkie lata, nie zdając sobie sprawy , że
zostałam na scenie sama , bo wybitni aktorzy już dawno odeszli gdy
zauważyli fałsz i plastik. Więc grałam dalej swój Dance Macabre idąc pod
topór.
A gdy nadszedł dzień samobójczej egzekucji (31,03 -
01,04) wyrwałam swe serce muzyką pani Nosowskiej ( kocham tą artystkę) i
położyłam je na ołtarzu. Siedząc skulona i pokonana przy swoim ledwo
bijącym sercu zdałam sobie sprawę, że nikt poza mną nie może tego
maleństwa obronić. Nikt go nie zna tak jak ja. Mogłabym dalej zrzucać
winę na innych, jak na partnera , mamę , przyjaciół czy nawet syna...
Lecz wtedy już mi świtało , że tak robią dzieci, i to źle wychowane ;).
Wtedy już widziałam, poznałam tę dziewczynkę w sobie, jej przerażenie,
niepewność , trwogę , a jednocześnie ekscytację. Gdy zdałam sobie sprawę
z wielkiej odpowiedzialności jaka na mnie spadła ścisnęło mnie w gardle
, a w głowie zaczęły pojawiać się myśli wątpliwe. Niewiara w swoje
możliwości zatrzęsła mymi trzewiami jak huragan, strach ściął krew
płynącą w żyłach. Nie chciałam tego, błagałam, żeby nie kazano mi być
strażnikiem serca mego. Uważałam się za słabą, małą istotę, która nie
ma szans wygrać z tym strasznym światem na zewnątrz i wewnątrz.
Widziałam jak dusza ma krzyczy w rozpaczy, gdy wprowadzam ją na kolejne
manowce. Płakałam prosząc o łaskę zapomnienia. Zamiast tego nadeszła
świadomość.Świadomość tego co się stanie, jeśli nie podejmę się tego
zadania. I świadomość tego dlaczego jestem jedyną , idealną osobą do
tejże misji. Choć mój umysł trochę się pogubił w tym dziwnym świecie ,
to jednak całkiem nieźle mu szło operowanie na danych liniach czasu.
Przeżył większość doświadczeń w tym jednym życiu , i negatywnych i
pozytywnych. Ma w sobie czujnik bezpieczeństwa, wskaźnik ryzyka (kiedyś
mocno zawyżony ) i poziomicę emocji. Potrafi (jeśli jest dobrze
pokierowany) na chłodno ocenić sytuację wymagające takowej kalkulacji.
Tak naprawdę jest najlepszym strażnikiem EVER . Gdy był nieświadomy
trochę nabałaganił, trochę się pogubił, ale teraz myślę, że będzie
dobrze. We współpracy te dwa narządy ( umysł, serce) mogą zdziałać cuda.
Do tego dołożę ciało, które rozumiem coraz lepiej i nie będzie rzeczy
niemożliwych. Z tą miłością, którą znalazłam tam, głęboko mogę góry
przenosić , a mój umysł podpowie jak najlepiej się do tego zabrać. Wiem
już, że chcę żyć bez nakładek. Szczerze dając miłość sobie i innym. Chcę
się kochać i szanować. Swoje ciało, umysł i duszę swoją. Dopiero się
uczę , ale wiem, że mogę to osiągnąć. I dlatego między innymi moje życie
z zewnątrz się teraz kolebie. Postanowiłam zakończyć relacje , które
plują tylko ogniem wyzwalając podobny ogień u mnie. Relacje , które nie
służą ani mnie ani tak naprawdę nikomu. Nie potrzebuję więcej tego
ognia. Już dosyć wypalił. Potrzebowałam tego przypalania, żeby
dowiedzieć się więcej, poparzyć się bardziej i poczuć bardziej. Lecz
teraz widzę jak krzywdzące to jest dla wszystkich. I nie mówię tu o
partnerstwie czy przyjaźni- mówię o wszystkim, co zbudowałam sobie przez
te lata. Odpuszczam, opuszczam i idę do siebie.
Dzień dobry
Dziękuję za przekaz Kryona. Przeczytałam od A
do z. Wczoraj miałam kolejne... nie wiem jak to nazwać... połączenie
kropek. I pomimo tego, że nie chodziło o wibracje, melodię czy literę,
znowu odczułam tę jedność... Postaram się opisać to "odczucie" choć
próbowałam paru osobom w swoim życiu to wyjaśnić i nigdy mi się to nie
udawało. Lecz po wczorajszej intensywności i moim zanurzeniu się w tym
może mi się powiedzie.
Już jako mała dziewczynka
miałam czasami to wrażenie. Nigdy nie wiedziałam czym jest, za to
nachodziło mnie częściej tak do 10 roku życia, a potem rzadziej. Jako
dorosły człowiek miałam je może 5 może 10 razy. A do 10 roku życia z
100, 200. I wydaje mi się, że może nie najczęściej, ale na pewno parę
razy, zdarzyło się to przy komputerze Atari i grze Tetris. (spadające
klocki do ułożenia) Miałyśmy( ja, moja siostra i moja mama) przez rok,
może dwa taki komputer. Tzn nie jestem pewna czy to był Atari, wiem że
jedyne co mogłam na nim robić to grać. Może i grałam w coś innego jak
Tetris, ale wspomnienie tej melodii z gry, tego obrazu i tego uczucia
jest i zawsze było tak silne, że po prostu wybieliło wszelkie inne gry
czy rozrywki. A to odczucie... czułam wszędzie. W sobie, w smaku, w
zapachu, choć od razu powiem, że nie był to konkretny smak ani zapach.
Tak naprawdę nie jest to do określenia smak i zapach(tak nikły) a jednak
ja go czuję za każdym razem kiedy przychodzi do mnie w tej postaci...
Oprócz smaku i zapachu jest mocne odczucie fizyczne, nigdy nie
potrafiłam dobrze tego opisać, do wczoraj :)
Czuję
obłość i idealne dopasowanie. Zazwyczaj, kiedy to odczucie nadchodzi a
ja sobie zdam z tego sprawę, dość szybko znika, ucieka. Ale nie tym
razem, tym razem po raz pierwszy wiedziałam co czuję. Leżałam na łóżku, z
partnerem. Oddychaliśmy głęboko, trzymając się za ręce. Każdy w swoim
rytmie a jednak razem. I wtedy to poczułam. To dopasowanie, obłość,
poczułam wewnętrzny ład. Nie tylko swój, ale wszechświata, ludzi naokoło,
pyłków i ptaszków. Im głębsze oddechy brałam tym lepiej wpasowywałam
się w... mój kawałek wszechświata. I to było cudowne uczucie. Około pół
roku temu miałam, przez chwilę, to uczucie jak spacerowałam i pomyślałam
wtedy, że to chodzi o świadome chodzenie... Nie do końca, ale byłam
blisko. Wczoraj smakowałam tego na języku, powoli wciągałam nosem, ręka w
ręce zespoliła się w jedno... I w tej chwili przyszła do mnie odpowiedź
na dawno zadane pytanie. To co czułam, i jako dziecko i jako dorosła
osoba było, jest odczuciem klocka. Wiem jak to brzmi, ale teraz wiem na
pewno. Klocka, którym kiedyś byłam i klocka, którym jestem teraz. A
właściwie, klocka którym jestem i jestem w wiecznym teraz :). I w
momentach, gdy akceptuję swoją rzeczywistość i odbieram ją sercem,
klocek we mnie jest szczęśliwy, dopasowany i na miejscu. Mogę go(siebie)
poczuć, posmakować, może nawet obrócić ;) Jak już pisałam odczucie to
miewam teraz dość rzadko, częściej jako dziecko, ale po raz pierwszy
przyszło z taką wyrazistością i na tak długo. Przypuszczam, że teraz
będzie przychodzić częściej, bo ja sama uczę się akceptacji siebie i
życia i radości w tego płynącej.
I tak jak mówi
Kryon, nie do wyobrażenia jest to czym i kim jesteśmy we wszystkich
wymiarach... A mimo to szukamy, pukamy, pytamy... I zazwyczaj nasze
trudy i prośby są wynagrodzone, jeśli tylko potrafimy wysłuchać
odpowiedzi, lecz to co jest nam dane to tylko kropla w morzu kształtów,
dźwięków i możliwości.
Dziękuję raz jeszcze za samo
to, że Pan jest. Mam nadzieję, że z nogą lepiej i że ogólne dobre
samopoczucie dopisuje. Ja mam tu od tygodnia piękną pogodę, spaceruję,
myślę, czuję, piszę. I pomimo tego, że życie akurat teraz wywija mi
niezłe fikołki co i rusz, ja coraz częściej czuję się jak ten klocek,
dopasowana, w idealnym miejscu i czasie.
Dzień dobry.
Wczoraj /17.04.2021r/ zobaczyłam kolejną odsłonę swojego świata. Do
wczoraj byłam przestraszona po przeżyciach z 01.04 ale teraz jestem
spokojna ,teraz wiem , że naprawdę wszystko jest dobrze. Przepraszam za
przyłożenie panu litery P, tak co prawda czułam , ale nie powinnam.
Wystarczy , że wiem jaką ja jestem wibracją, to pozwoli mi dużo
zrozumieć. No i jeszcze pozostaje pytanie , czy całe życie jestem tą
wibracją , czy też to się zmienia? Kiedy to przyszło czułam, że tego
szukałam...Dodało kolejny klocek i kropkę nad j :) A intencją moją
wczorajszą było odnalezienie siebie i zapytanie co jeszcze mogę zrobić
by pomóc. Sobie i wszystkim. Więc pierw przyszła wiedza o o tym , że
jestem j , a potem , że nic nie muszę robić , wszystko jest dokładnie
tak jak powinno być. Że cokolwiek nie zrobię, ja czy ktokolwiek będzie
dobrze. Tak jak pan mówił, jesteśmy tu, odgrywamy swoje role najlepiej
jak potrafimy, ale to wszystko już było i jest , a my mamy przywilej
wybierania na której strunie zagramy to życie. Dzisiaj wyjdę i jak mi
się uda opiszę bardziej szczegółowo swoje przeżycie, a na razie
zamieszczam to co wydarzyło się 01.04 .
No i dobra,
chciałam to mam. Prosiłam - dostałam, pukałam, waliłam - otworzono mi.
Otworzono przede mną wrota prawdy. Mojej prawdy. Na całą oścież. I jak
tylko te wrota się otwarły , skrzypiąc i zrzucając z siebie tony kurzu,
pochłonęła mnie ciemność...
W ciemności był taki chaos. W
chaosie było wszystko i nic. Pierw była muzyka, która przywołała
wspomnienia i pociągnęła mnie w dół. Razem ze wspomnieniami przyszło
rozpoznanie własnych czynów. Bez upiększania. W przeciągu wieczności
zostałam wchłonięta, przeżuta , pogryziona, połknięta, zwrócona i
podeptana. Byłam pyłkiem na na zabrudzonym chodniku, który chciał tylko
zniknąć. Byłam tak wielkim niczym, że nie wiedziałam już, czy w ogóle
jestem? I marzyłam o tym, żeby mnie nie było.
Potem, kiedy
byłam u kresu wytrzymałości , zostałam zabrana w górę, by zobaczyć swoje
możliwości. Zostałam pokochana, utulona, pogłaskana, a w moje serce
wlano tyle nadziei, wiary i ufności, że tym razem obawiałam się , że nie
wytrzymam z nadmiaru piękna i miłości jaką odczuwam. Wiedziałam , że
mogę być boginią, że jestem nią. Tym razem marzyłam, żeby tam zostać.
Niech już nic nie będzie ważne, pozwólcie mi tu zostać, błagam - tak w
kółko myślałam. I naprawdę nie obchodziło mnie wtedy nic, ani syn, ani
bliscy, ani rodzina, chciałam tam zostać i tyle...
Nie było mi
to dane... Zaraz po tym zepchnięto mnie z tego piedestału wprost w
ramiona wszystkich demonów jakie kiedykolwiek weszły do mojej głowy. A
one... Tak podłe, tak wyrafinowane, tak okrutne, tak brutalne zaciągnęły
mnie do lustra . Do wielkiego zwierciadła, czystego jak łza. Za nic w
świecie nie chciałam otworzyć oczu. Zaciskałam je z całej siły i
błagałam, żeby przestały, żeby odeszły, żeby dały mi spokój... Błagałam
bezsilnie, jednocześnie wiedząc , że to jest dokładnie to miejsce i to
lustro, w które muszę spojrzeć, sama o to prosiłam od ponad 3 lat...
Przerażona do granic możliwości , czując, że niewiele brakuje do
zerwania się kabli w mojej głowie, otworzyłam oczy... Po raz pierwszy w
życiu.
Pierw odczułam ulgę, bo zamiast hordy demonów
zobaczyłam tylko różne aspekty samej siebie... Po chwili zrozumiałam ,
co mi pokazywano i przerażenie znowu chwyciło mnie w swoje szpony.
Chwyciło za samą esencję mojego jestestwa. I naraz ujrzałam, że jedynym
demonem w moim życiu jestem ja sama. Że wszystkie sytuacje, w których
obwiniałam innych były odbierane przeze mnie jako odwrócony obraz.
Jakbym miała w oczach coś , co nakładało mi mgłę , która sprawiała, że
widok był zamazany, a czasami zupełnie rozmyty. I z tą świadomością
runęłam jeszcze niżej. W dół ku rozpaczy, ciemności , niewierze i
maltretowaniu. Przeleciało mi przez głowę , że jeśli to przeżyję, to
tylko jako katatonik... Że niemożliwe jest funkcjonowanie w "normalnym"
świecie z tą wiedzą. I znowu poczułam ulgę. Ulgę, że w końcu odpocznę,
odetchnę, opuszczę gardę. Że w końcu zniknę i będę wolna. I tak
zapadałam się coraz głębiej i głębiej, bez nadziei, bez życia, bez
chociażby chęci posiadania jednego czy drugiego. Gdy byłam tylko
rozmazaną plamą krwi zawieszoną w przestrzeni usłyszałam głos, jakby
pyszałka, tak przepełnionego pewnością siebie i arogancją , że aż jakby
to z siebie wypluwał. Zdałam sobie sprawę , że to moja siostra. Jak
tylko przyszła ta wiedza usłyszałam drugi głos. Tak głośny, tak
trajkoczący, że zamęczający na śmierć. I nie ustawał, i wciąż i wciąż,
dopóki nie zdałam sobie sprawy , że to moja mama. I w tym momencie
zrozumiałam, że to tylko moja nakładka je takimi uczyniła. I że nakładam
te dwie nakładki na wszystkich, których znam. I rozpadłam się na
miliardy kawałków.
Kiedy (w końcu) opadłam na zimne dno
znalazłam się w bezruchu. W ciszy tak doskonałej, że nie słyszałam już
... nic. Ani chaosu, ani demonów, ani jęków. Nic poza własnym oddechem i
biciem swojego serca. Serce moje waliło jak po maratonie, szybko,
nieregularnie, mocno. Pomyślałam o nim jako o małym dziecku, które było
przez lata maltretowane, nie dopuszczane do głosu, poniżane i deptane.
Współczucie i miłość jaka mnie wypełniła do tej małej, a jakże wielkiej,
istoty jest nie do opisania nawet teraz. Ani euforia, ani błogostan,
ani ekstaza nie oddają w pełni tego co wylało się i jednocześnie wlało
się w moim wnętrzu. Najbliższym wyrażeniem będzie tsunami miłości a i to
nie do końca. Z tą miłością w sercu zdałam sobie sprawę , że nie mogę
zniknąć. I o dziwo nie dlatego , że mam syna do wychowania, co całe lata
pomagało mi przetrwać . Nie dlatego, że nie chcę być jak jedna z osób,
które bardzo kocham, a która poddawała się nie raz. I nie dlatego, że
zawiodę rodzinę , przyjaciół, bliskich i co oni sobie o mnie pomyślą.
Nie...
Nie mogę zniknąć, bo ta niewinna i czysta istota mnie
potrzebuje. Ta, która nie wie nic o mechanizmach tego świata i beze mnie
pogubi się w labiryncie emocji, obrazów i dźwięków, które nie
dostrajają się do jej częstotliwości, do jej czystej wibracji. Dlatego
potrzebuje mnie, czyli istoty myślącej , żebym ją poprowadziła. Najpierw
jeden kroczek, drugi, brawo :). A potem kolejny dzień ... I kolejny. Aż
w końcu będę mogła puścić rączkę i będziemy szły ramię w ramię , jak
siostry, jak jedno. Ale to dopiero... jutro. Dzisiaj dopiero zrobiłyśmy
pierwszy krok, a wczoraj po raz pierwszy otworzyłyśmy oczy. Ja bym
chciała już, teraz, ale poczekam. Dla niej jestem gotowa czekać nawet
1000 lat, byle czuła się bezpiecznie.
Dzisiaj
minęło 18 dni od tego wydarzenia a ja jestem inną osobą, choć
jednocześnie dalej sobą :) Zrozumiałam, że nie muszę dużo zmieniać ,
wystarczy , że będę pamiętać o tym, żeby dopuszczać do głosu moją
przyjaciółkę , która tyle lat cierpliwie czekała, aż do niej przyjdę
Dołączam kolejny urywek przemyśleń, tym razem o komnatach mojego serca.
Po
paru latach wędrówki jestem w stanie lepiej zrozumieć siebie i ludzi
wokół mnie. Być może nie wszystkim jest to potrzebne do szczęścia, lecz
mnie jest niezbędne. Co prawda nie znaczy to , że moje życie miłosne i
towarzyskie jest teraz barwne i bogate, wręcz przeciwnie. Teraz
dopiero, po zrozumieniu bliskich, siebie, troszkę swojego świata,
zabrałam się za porządki w swoim pokiereszowanym serduszku. Więc, po
pierwsze, stworzyłam tam piękną komnatę , złoto- kryształową, piękną w
swej prostocie, smukłą, sięgającą prosto do źródła miłości. W tej
komnacie zamieszkała wspaniała dusza.. Dusza, która jest gotowa stawić
czoła całemu światu by wyjść z mroku i niepewności w światło i nadzieję.
Tą duszą jestem ja. Zajmuję (w końcu) główną przestrzeń w moim
serduszku , staram się nie kokosić za bardzo, rozglądam się tylko
ukradkiem po pięknym wnętrzu... Podziwiam strukturę i siłę, obserwuję z
nadzieją, że się czegoś nauczę, podpatrzę. A serce mnie otula, i cicho
szepce do uszka tajemnice mojego życia. Powiedziało mi, że to ja jestem
odpowiedzialna za rozlokowywanie lokatorów w jego przestrzeni, że to ja
robię selekcję i że jest już trochę zmęczone moimi wyborami...
Popłakałam się, bo wcale mu się nie dziwię. I obiecałam większą
odpowiedzialność , mam nadzieję że dotrzymam słowa.
Drugiej
komnaty nie musiałam przerabiać . Jest tak samo potężna i piękna jak 18
lat temu, gdy pierwszy raz zobaczyłam jej właściciela. Właściciela ,
którego sama osobiście urodziłam i który swoim pojawieniem się uratował
mi życie. W tej komnacie zawsze była, jest i będzie czysta miłość. Nie
straszne tam burze, sztormy czy huragany, wszystko przetrwa. Reszta
pokoi jest w trakcie renowacji. Gdzieniegdzie potrzeba więcej miejsca,
gdzieniegdzie mniej. Tu i tam trzeba odmalować a paru lokatorów potrzeba
po prostu wyprosić. Może znajdą to czego szukają gdzie indziej... Już
wiele razy w swoim życiu miałam renowacje w tym świętym miejscu- nie da
się zaprzeczyć... Wiele pokoi spustoszało, choć tego nie chciałam, wiele
się zapełniło praktycznie bez mojej wiedzy... Lecz tym razem to ja
jestem głównym architektem. Tym razem to ja , a raczej team- serce -
umysł, wybiera kolory farb, oświetlenie i gości zaproszonych do
dzielenia się czystą miłością. Ja będę zwiększać lub zmniejszać objętość
swych sercowych komnat... Wiem , że brzmi to szalenie. No bo jak nie ja
to kto, prawda? Przecież zawsze sami decydujemy o swoim życiu i
życiowych wyborach, tak?... Owszem , decydujemy... A jakże,
decydujemy!!! Z tym, że nasze decyzje są podejmowane w 80-90% przez nasz
umysł. I w momencie, gdy nie mamy z tym problemu, gdy czujemy się
spełnieni, szczęśliwi i nie czujemy tej nieokreślonej pustki w środku-
to wszystko jest ok, nie ma potrzeby zmian. Lecz gdy w tym wszystkim
czujemy jednak tę pustkę, niespełnienie, brak czegoś istotnego w nas
samych- to wtedy, dla własnego dobra , powinniśmy pogodzić się z sercem i
dać mu więcej władzy i mocy decydowania niż dotychczas. Tylko w ten
sposób zapełnimy tę pustkę. A najbardziej zaskakujące dla nas będzie to,
że nikogo do jej zapełnienia nie potrzebujemy... Tylko nas ,
słuchających swoich serc...
Dlatego ja robię te renowacje i
porządki w swoim serduszku. Ponieważ ja czułam tę pustkę, czułam
potrzebę czegoś więcej. Mało tego , udaje mi się tę pustą przestrzeń
wypełniać miłością każdego dnia. Powolny to proces i wymagający duuużo
cierpliwości, lecz wiem, że podołam. Mam dla kogo. ..
Dzień dobry
Piękną mam pogodę, ledwo otworzyłam oczy słońce już
do mnie mrugało. Uwielbiam takie poranki. I po raz kolejny będę
dziękować. Moja intuicja od zawsze mówi "pisz", moja intuicja skierowała
mnie na pańskie blogi, moja intuicja napisała pierwszego maila... I
wiem, że wystarczy otworzyć oczy by widzieć. A ja widzę, że to jest ten
czas. Mogę dalej pisać do szuflady, wiem, ale po tym co przeżyłam, moją
pierwszą reakcją był szok, że ludzie nie wiedzą. Ze większość żyje w tej
iluzji nawet o tym nie wiedząc i że trzeba im pomóc. Jest we mnie lęk i
niepewność, ale chyba nie w własne siły tylko boję się że zawiodę. A
dopiero się uczę ufać sobie w 100 %. Zapewne trochę zajmie wymyślenie od
czego zacząć i jakieś uporządkowanie, ale jeśli mogłabym to bardzo bym
chciała coś dodać od siebie na pańskim blogu i dziękuję za zaufanie.
Będę wdzięczna za każdą radę, nawet krytyczną, bo mało że dopiero się
"urodziłam" to jeszcze nic nie publikowałam i po prostu nie jestem pewna
co i jak.
Czy napisać początek czy zacząć od końca? Na końcu mojej
historii jest moje ukrzyżowanie,moja śmierć, w ogóle cała droga
krzyżowa. I to na pewno zagrało by na wyobraźni czytelnika, ale zanim do
tego doszłam ciężko, dzień po dniu pracowałam ze swoją psychiką,
ciałem, oddechem, sercem. I nie była to prosta droga. Ech, już się
zapędzam, a wiem, że będę prowadzona.
Jeszcze chciałam opisać swój
sen z wczoraj. Moje sny od zawsze są bogate, wyraźne, żywe, no ale tak
zazwyczaj bywa jeśli ktoś dużo czyta czy pisze. Od zawsze też
przytrafiam (nie zawsze) wyciągać z nich nauki takie czy inne. Ten sen
wydaje mi się, że też zrozumiałam, ale chciałabym się nim podzielić :
Szłam
po jakby placu. Wokół byli ludzie ale jacyś tacy otępiali. I niewielu.
Było tak, że czułam, że nic ciekawego tu nie ma ani dla mnie ani dla
tych ludzi. Jak na nich patrzyłam zauważyłam schody, drewniane, zwykle
schody. Zaintrygowały mnie więc zaczęłam się wspinać. Powoli, ale pewnie
szłam po stopniach i byłam w coraz większym szoku widząc kawałki ciał,
krew jakieś dziwne strzępy... Na szczycie schodów siedziała po turecku
dziewczynka(może 2 lata, może 1.5)i strasznie płakała. Nad nią stał
mężczyzna, próbował jej pomóc, ale nie mógł bo również strasznie
cierpiał. Dziewczynka krzyczała głosem dorosłej kobiety "Jak to boli,
jak to strasznie boli" Nie przestawała krzyczeć... Chciałam podejść,
pomóc, serce mi pękało jak patrzyłam na ich niemoc, ale nie mogłam. Nie
to, że nie mogłam, ale miałam w sobie taką wiedzę, że teraz mam patrzeć i
rejestrować. Tyle. Przeniosłam wzrok z dziewczynki na tył podestu.
Stała tam grupa ludzi. Poranionych, pokrwawionych, przerażonych, w szoku
o wiele większym niż ja. Nie mający pojęcia co teraz, kim są i co mają
robić... Do nich też nie podeszłam tylko spojrzałam na plac za nimi... A
tam... RZEŹ. Pełno ciał, części, ludzkie i zwierzęce, ale w większości
ludzkie. Niektórzy nie mieli rąk, inni nóg, jeszcze inni oczu czy ust.
Nikt nie rozumiał dlaczego. Niektórzy czołgali się w stronę moją i
schodów, niektórzy nawet szli, ale ten chód... Makabryczny. A niektórzy
tylko siedzieli bez ruchu jak w katatonii. Wtedy przypomniałam sobie w
jakim stanie byłam 1. 04., jak mnie rozniosło na milion części i jak
prawie odłączyły mi się kable w głowie. I się obudziłam. Straszno było,
ale o dziwo sama krew czy kawałki ciał nie były aż tak realistyczne jak
zwykle miewam. Było to przytłumione jakby.
Życzę cudownego wtorku, sama z kalendarzami ruszam nad wodę pobrać trochę natchnienia. I oczywiście, jak zwykle, dziękuj
Dzień dobry
Zgadzam się, anioły i ogólnie znaki mamy cały
czas naokoło siebie, wystarczy zacząć patrzeć. Pamiętam kiedy spotkałam
swojego pierwszego anioła... Miałam jakieś 6,7 lat i chciałam dopłynąć
na tzw. "plażyczkę" do mojej starszej siostry i jej znajomych. Jak już
wspomniałam, siostra starsza , więc miała dno kiedy się tam
przeprawiała. A ja niekoniecznie. Dopóki płynęłam "pieskiem" wszystko
było ok. Ale gdy chciałam sprawdzić czy mam dno... Panika zrobiła za
mnie resztę. Zaczęłam się topić. Moja siostra ze znajomymi myśleli że
sobie żartuję i w trakcie mojej zbliżającej się śmierci oni pokładali
się ze śmiechu na mieliźnie. Oczywiście nie było tam strasznie głęboko,
pewnie z półtora metra, ale dla małej dziewczynki, wystarczająco.
Poszłam na dno. Złapały mnie jakieś silne ramiona, wyciągnęły ponad
wodę, do słońca i wyniosły na brzeg. Do ramion był doczepiony mężczyzna.
Moim zdaniem około 30-40 lat ale moja pamięć mogła sobie dorobić jego
obraz po tylu latach. Wiem, że miał wąsy, tego nie zapomnę. Jak mnie
wyniósł na brzeg, upewnił się ze wszystko ok i zniknął zanim ktokolwiek
do mnie podbiegł. Dziś wiem, że to było światło. Pochodzę z Krynicy
morskiej i tam to się wydarzyło. W ogóle mam szczęście do dobrych
ludzi... Jesteś jednym z przykładów. Kiedy moje życie i ja sama tego
najbardziej potrzebowałam, jesteś ze swoją stroną.
A
co do mojej podróży do siebie... Ostatnie 4 miesiące były... Jak na
kolejce górskiej, która zabiera mnie na coraz wyższe poziomy, ale nie
szczędzi turbulencji i wstrząsów. Ale zaczęło się od operacji nerwu
przykręgosłupowego w 2017. To osadziło mnie w domu i zmusiło do
spojrzenia na swoje życie na poważnie. Życie, zdrowie, miłość, wszystko.
I tak się zaczęło. Zmiana diety, powolna zmiana postępowania, pozbycie
się chemii z domu(teraz wszystko co potrzebuję wyrabiam sama) i
oczywiście praca z oddechem i bycie ze sobą. Byłam w komfortowej
sytuacji, jako że byłam po operacji dostawałam pieniądze od państwa i
miałam na to wszystko czas. I tak krok po kroku doszłam do 6 grudnia
2020... Do tego czasu wiedziałam już że tworzymy swoją rzeczywistość,
odizolowałam się od większości znajomych, praca z oddechem i medytacja
weszła mi w nawyk(co nie było proste), ale wciąż (pomimo codziennych
cudów, które widziałam) czułam niepokój, z dnia na dzień coraz większy. I
w końcu 6.12 dotarło do mnie ze to nie świat jest taki podły dla mnie
(jak to sobie naiwnie tłumaczyłam przez większość życia) ale to ja
zawsze dążę do swojej strefy komfortu wyniesionej z dzieciństwa czyli do
konfliktu. To spostrzeżenie rozwaliło mnie na parę dni. Następnie
poświęciłam miesiąc by swoje spostrzeżenia wprowadzić w związek, który
od lat tylko się ciągnie i męczą się obie strony. I choć eksperyment ten
nie pokazał że mną wszystko można naprawić to pokazał mi za to drugiego
człowieka. Nie tylko ja dążę do konfliktu... Połowa ludzkości to robi, a
druga doskonale się sprawdza w roli ofiary... W marcu zaczęłam
zauważać... magię. Nie w naturze, bo tam ona jest zawsze, ale w swoim
życiu. Chyba na razie powstrzymam się przed opisem, bo sama jeszcze
jestem w punkcie obserwatora, ale kiedyś Ci o tym opowiem. Tak jak
mówisz, już niedługo, bez zasłony. A co do mnie... Przez cały ten czas,
te lata, przy oddychaniu mówię albo myślę o tym że wszystko jest tak jak
powinno być, od roku co rano i co wieczór dziękuję swoim komórkom za
kolejny dzień. Nawet zaprzyjaźniłam się z jedną z nich, bo to chyba ona
zapoczątkowała moje przebudzenie. Nazwałam ją Maga, a mieszka ona w
kanale nerwowym przy kręgu kręgosłupa L4L5. Jest baaaardzo potężna.
Doceniam każdy dzień, a przynajmniej się staram, wiadomo, wszyscy
jesteśmy ludźmi. Myślę że to co się wydarzyło w nocy z 31.03 a 01.04
musiało nadejść prędzej czy później. Jak to napisałam w swoim notesie,
pukałam, waliłam i mi otworzono. Z tym że nie wiedziałam że wchodzę do
piekła poprzez niebo by z powrotem spaść do piekła... I to piekła które
sama tworzę. Tak naprawdę mało jest mojej zasługi w tym moim procesie,
ja wymyśliłam, że trzeba coś zrobić, a resztą zajęła się moja dusza. Ja
nawet o tym nie wiedziałam, a ona codziennie, mozolnie zmieniała mi
ścieżki i dawała znaki. I dopiero 01.04 dane mi było zobaczyć jej
potęgę. I uwierz mi Marku, tam jest Bóg. Niby człowiek zawsze to wie,
ale gdy to poczujesz. Mnie to nawet przeraziło bo ja w stosunku do tej
istoty byłam jak za przeproszeniem kawałek rozmytych odchodów na
podeszwie zniszczonego buta. Byłam niczym. I właśnie dlatego chyba nie
pozrywały mi się kable w głowie. Zdałam sobie sprawę że nawet jeśli
jestem niczym to moim zadaniem jest chronić te istotę przed pułapkami
współczesnego świata. Ze to jest moje zadanie. I nie mogę po prostu
powiedzie"nie chce mi się ". Nie Jej. Zobaczyłam też wszystkich moich
znajomych, rodzinę, zrozumiałam, że wszyscy oni(a przynajmniej
większość) są w tej samej sytuacji. Też zabudowali się tym ego żeby
chronić tę istotę wewnątrz... Pogubiliśmy się w tym. Zbyt wielkie,
niezdobyte fortece pobudowaliśmy wokół swoich miast miłości... Ale na
swoim przykładzie w końcu wiem, że warto szukać.
Przepraszam
że tak się rozpisałam, mam nadzieję, że również mi napiszesz jak to
wygląda, wyglądało u ciebie. Pozdrawiam gorąco Ciebie i twoją córkę.
Mój
syn w lipcu 18 lat. A od października studia... Nie wiem kiedy to
zleciało. Wiem, że był moim Natanielkiem, a teraz mam w domu 2-metrowego
mężczyznę. Dobrego, mądrego mężczyznę. Zawsze wolałam kontakty z
dziećmi czy zwierzętami niż z dorosłymi ludźmi, ale z moim pierworodnym
mogę rozmawiać godzinami i wciąż sprawia mi to przyjemność.
Myślałam
o tym żeby spisać swoje doświadczenia... Raczej w formie książki. Z
tym, że potem pomyślałam właśnie o tylu tych przekazach, książkach,
informacjach. Często wykluczają się wzajemnie, robią zamieszanie i
ludzie niekoniecznie wiedzą w którym kierunku podążyć... Moje przeżycia
są co prawda wyjątkowe i prawdziwe, ale są moje. Prawdopodobnie każdy
przechodzi tę drogę inaczej...
A tak szczerze to
chyba po prostu jeszcze się boję. Dopiero przed chwilą weszłam na
świadomą ścieżkę, a wiem, że często miewam słomiany zapał. I choć
możliwe, że komuś bym trochę ulżyła, to możliwe też że znudziłoby mi się
po 3 tyg. A to by było nie fair. Szczególnie w przypadku swojego bloga,
choć dziękuję bardzo za wiarę. Myślę, że najbezpieczniej dla odbiorców
będzie jeśli napisze książkę. Dopóki jej nie wydam nikt nie będzie na
nią czekał
Być może to są tylko błahe wymówki, ja
tak nie czuję. Pierwszego zdałam sobie sprawę jak nieodpowiedzialnie i
głupio po prostu żyłam i podjęcie jakiejkolwiek decyzji wiąże się z
rozdzielaniem włosa na czworo. Mam nadzieję że kiedyś mi to minie. Na
razie spisuje myśli do przeróżnych kalendarzy, pomaga mi to kiedy mam
przegrzanie przewodów. Ale chęć pisania i czytania mam w sobie od
dziecka więc myślę że pewnego dnia, całkiem niedługo gdzieś może pan
zobaczyć okładkę książki albo bloga Magdy Alicji Pydyn.
Miłego
poniedziałku, ja w Plymouth od kiedy otworzyłam oczy mam błękitne niebo
i piękne słońce. I w takich momentach wiem, że to wszystko ma sens.
Zapomniałam napisać czegoś co miałam zamiar napisać. Ech. Dopisuję Zdjęcie
córki pana widziałam już jakiś czas temu. Macie radość w oczach. Choć
teraz już kobieta a nie dziewczynka myślę że oczy się nie zmieniły.
Gratuluję, moim marzeniem jest w wieku 60,70 czy 80 lat być w pełni
sprawną i najlepiej z gromadą dzieci wokoło mnie... Z pańskich blogów
czytuję blogspot oraz wino duszy. Muszę przyznać że wino duszy często
jest jak balsam dla duszy. Czytałam też sporo informacji zawartych na
blogu. Ale przyznaję, nie wszystko. Co nie zmienia faktu że to co
przeczytałam za każdym razem zmieniało moja perspektywę wyjaśniając
jednocześnie w przystępny sposób. Dlatego czytam. I jak już pisałam,
również dzięki temu jestem tu gdzie jestem.
Witam
Pańską stronę czytam już około 2 lat." Już" albo "tylko" dla
niektórych, lecz dla mnie już, ponieważ w ciągu tych lat artykuły,
które Pan zamieszcza przyczyniły się do mojego samopoznania bardziej
niż cokolwiek innego wcześniej. Pomogły mi w momencie, w którym
najbardziej tego potrzebowałam i w którym byłam najbardziej gotowa.
Nie opiszę wdzięczności jaką czuję w sercu, nawet w tym momencie...
Jedyne co mogę zrobić to wysłać tę wdzięczność prosto do pańskiego
serca i napisać maila. Podejrzewam, że nie będzie to dla Pana nowością
gdy powiem, że takich ludzi jak ja jest mnóstwo. I w imieniu ich
wszystkich- Dziękuję. Dziękuję za ciężką pracę, którą Pan dla nas
wykonuje, dziękuję za wiarę i nadzieję, dziękuję za to, że dzięki Pana
prawdzie my odnajdujemy swoją. I choć ta prawda (przynajmniej dla
mnie) nie jest tym czego się spodziewaliśmy, to moc w niej zawarta i
spokój nadchodzący potem wynagradza lata niewiedzy i czekania. Więc
dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Zasługa jest jak najbardziej pana. Nikt inny nie podzielił się z nami
wszystkimi tymi informacjami czy przemyśleniami. To panu się chciało, to
pan to stworzył. Piękne dzieło. Kiedy wysyłałam pierwszego maila, to
było tydzień przed moim ostatnim "olśnieniem". Myślałam wtedy że wiem
dużo... 01.04.2021 okazało się że nie wiem nic. Zostało mi pokazane jak
wielkim niczym jestem i jak potężnym wszystkim. Dopiero wtedy
zrozumiałam wiele z opisów miłości matki, choć sama nią jestem i miłość
do syna jest najpotężniejszym uczuciem jaki w sobie pielęgnuję od lat.
Jednak tamto... Nie do opisania. Nakryto mnie płaszczem miłości. Otulono
i pogłaskano. Pozwolono mi się pławić w tym uczuciu, co chwilę
dokładając kolejne fale rozgrzewające zmarznięte serce... Pokazano mi
też że największy matrix tworzę sobie ja i wyjaśniono w jaki sposób...
Nie chciałam tego wiedzieć, za nic w świecie nie chciałam wziąć
odpowiedzialności za swoje życie, swoje działania i za wszystkie swoje
koszmary. Teraz minęło 10 dni, trochę się zamazało, jednak wiem, że
zrobię wszystko, żeby już nie wrócić za mgłę. I jak pisałam w poprzednim
mailu, Wielka w tym pana zasługa. Bez pańskich stron mogłabym być tu
dopiero za parę lat. Choć jestem teraz jak niemowlę dopiero uczące się
żyć, wcale nie czuje się bezbronna ani mała. A tak się czułam większość
mojego życia. Także jeszcze raz dziękuję.
Piękne. Mądre. Dlatego działa - porusza właściwe pokłady. Dziękuję za udostępnienie.
OdpowiedzUsuńAle piękny list!
OdpowiedzUsuńMagda walcz, nie poddawaj się. Mądre,piekne myśli. Mądra, piękna Ty
OdpowiedzUsuń