„Nie jesteśmy sobą, zamordowano nam
rodziców, zamieniono nazwiska, wymazano pamięć, skazano na
cudzość”. Zorian Dołęga Chodakowski O Słowiańszczyźnie przed
chrześcijaństwem, wyd. Wrocław 1967. Ów proces „wymazywania” naszej
zbiorowej świadomości, o którym pisał tak dramatycznie i w sposób
chwytający za serce, wybitny dziewiętnastowieczny historyk, etnograf i
archeolog, prekursor badań nad Słowiańszczyzną, rozpoczął się
praktycznie tragicznej jesieni 1047 r., kiedy to książę Kazimierz Karol
pokonał w bitwie pod Płockiem plemiennego księcia Mazowszan, Miecława,
ostatniego obrońcy naszej kulturowej i politycznej niezawisłości oraz
rodzimej wiary. Archeolodzy wprawdzie do dzisiaj spierają się, czy
odkopane z ruin szczepowego gniazda niepokornego płockiego wojewody
ślady świątyni, mającej formę kuźni (zapewne związanej z kultem Peruna i Swaroga lub Swarożyca)
pochodzą istotnie z czasów tzw. reakcji pogańskiej, czy też z czasów
przedchrześcijańskich, jednakże owe szczątki przeszłości mogą stanowić
wymowny symbol słowiańskiego „świata zaginionego”, skutecznie zatartego w
ludzkich umysłach przez całe wieki wynaradawiania Polan, Wiślan, Ślężan
i Mazowszan.
Chrześcijaństwo wprowadzane ponownie przez tzw. Odnowiciela metodami
terroru (dość przypomnieć lakoniczne zdanie Galla Anonima: „Miała tam
być wielka rzeź Mazowszan…”), bezwzględne niszczenie pamiątek
„pogańskiej” przeszłości (wycinanie świętych gajów, palenie świątyń,
usuwanie posągów, mordowanie kapłanów i wyznawców uparcie trwających
przy „bałwochwalstwie”) i wielopokoleniowa praca kleru katolickiego,
sterującego niemal niepodzielnie oświatą aż po wiek XVIII, odcięły nas
od własnych korzeni, sprawiły, że bezkrytycznie zaczęliśmy przyjmować
zachodnie wzorce kulturowe, wstydząc się tego, kim byliśmy i jesteśmy. W
pewnym stopniu bowiem proces ten trwa do dziś.
W szkołach młodzież uczy się głównie o
mitologii grecko-rzymskiej, dzięki powieściom, filmom i grom fantasy
poznaje jako tako mity celtyckie, skandynawskie, germańskie, lecz w
ogromnej większości nie ma pojęcia o własnym kulturowym dziedzictwie.
Nic dziwnego, skoro utrwalono w zbiorowej umysłowości przekonanie, iż
historia naszego kraju zaczęła się wraz z tzw. „chrztem Polski” w 966 r.
(ani nie ochrzczono wtedy wszystkich poddanych Mieszka, ani taki twór
jak „Polska” jeszcze nie zaistniał), zbywając dorobek wcześniejszych
pokoleń paroma ogólnikowymi zdaniami o „tworzeniu zrębów państwowości”
przez Piastów. Niewiele dowiadujemy się o naszej przedchrześcijańskiej
przeszłości nie tylko dlatego, że wobec ogromu niszczycielskiej pracy,
jaka się dokonała na tych ziemiach, siłą rzeczy rezultaty badań
archeologicznych musiały być dosyć nikłe – przyczyną był także fakt, iż
wyniki owych odkryć nie były szczególnie eksponowane ani popularyzowane i
pozostawały znane wąskim kręgom akademickim lub stawały się domeną
niewielkich stosunkowo grup słowianofilskich. W świadomości przeciętnego
Polaka takie zwyczaje, jak śmigus-dyngus, wiosenne malowanie kraszanek,
Noc Świętojańska (Kupała), choinka itp., to takie same chrześcijańskie
zwyczaje, jak post, czy Popielec. Większość ludzi nie uświadamia sobie
ich pradawnego, rytualnego charakteru, uważając je, co najwyżej, za
ludowe „zabobony”. Czego bowiem Kościół Katolicki nie zdołał całkiem
wyrugować, po prostu wchłonął, skutecznie wypierając z ludzkiej
świadomości ich pierwotne religijne znaczenie.
Profesor Maria Janion w znakomitej pracy
„Niesamowita Słowiańszczyzna” (Kraków 2006) niezwykle przekonująco
ukazała, jak przez całe wieki rozwoju polskiego piśmiennictwa nasza
rodzima kultura była lekceważona, infantylizowana, sprowadzana do
zbiorku „ludowych przesądów”, jednym słowem: tworzono wizję
Słowiańszczyzny „upupionej”, by posłużyć się gombrowiczowskim
określeniem – przaśnej, głupawej i prymitywnej. Stopniowo rodził się
koszmarny stereotyp wąsatych i płowowłosych matołków, beztrosko
pląsających w wianuszkach po łąkach, którzy radośnie i rzekomo
„bezkolizyjnie” (jak twierdził np. Z. Pietras w książce o Odnowicielu,
Kraków 1999) przyjęli nową wiarę, równie łagodną i „litościwą” jak oni
sami. Fakt, że bez mała siedemdziesiąt lat po przymusowym ochrzczeniu
„narodu” nastąpiły kolejno: wygnanie dynastii panującej, bunt
możnowładców i wreszcie antychrześcijańskie powstanie ludowe, a także
secesja Mazowsza, jakoś umykał naukowcom, był bagatelizowany i spychany
na margines zbiorowej wiedzy. Znaleźli się nawet „uczeni” twierdzący, że
nie było żadnego religijnego buntu. Rzecz ciekawa, twierdzili tak nie
tylko historycy katoliccy, ale także komunistyczni – ci ostatni przede
wszystkim dlatego, iż podążali za doktryną Karola Marksa, ujmującą
proces przechodzenia od politeizmu do monoteizmu jako dziejową
konieczność, cenę nieuchronnego postępu. I chociaż wystarczyło spojrzeć
szerzej na świat, by przekonać się, że przygoda z monoteizmem zdarzyła
się w przeciągu dziejów tylko Europie Zachodniej (kiedy Żydzi przemycili
ideę jedynego boga z Azji Mniejszej do Rzymu), gdy np. współczesne
Indie, czy też Japonia kompletnie owej teorii nie potwierdzają,
utrwalało się jednak w świadomości dwudziestowiecznych naukowców
przekonanie, że każda próba utrzymania, a tym bardziej wskrzeszenia
tradycji przedchrześcijańskich była z góry skazana na niepowodzenie i
niewarta jakiejkolwiek ideowej, czy intelektualnej obrony.
Trudno się zatem dziwić, że wobec
wielowiekowych edukacyjnych zaniedbań, a także celowych zafałszowań,
nasza literatura równie słabo radziła sobie dotychczas ze skażoną
chrześcijańskimi nawarstwieniami tradycją.
Ambitne próby odrodzenia rodzimej
mitologii przez Juliusza Słowackiego w pisanych w duchu „szekspirowskim”
dramatach: „Balladyna” i „Lilla Weneda”, a także heroiczno-mistycznym
poemacie „Król-Duch” pozostały tworami genialnymi, lecz osamotnionymi.
Niemal bez echa przeszła całkiem udana „Bogunka na Gople” Ryszarda
Berwińskiego, a późniejsze nawiązania do rodzimych tradycji w epoce
Młodej Polski ze strony Tadeusza Micińskiego (np. w dramatach „Królewna
Orlica”, czy „Koniec Wenety”) pokrywa dzisiaj biblioteczny kurz
zapomnienia. Najbardziej znana pozostała, stosunkowo niedawno
zekranizowana, „Stara baśń” Kraszewskiego – istny pomnik naiwnego,
uproszczonego odczytywania naszych pradawnych dziejów. Polska literatura
historyczna zawsze mierziła upiększonym, przesłodzonym obrazem własnej
przeszłości i bogoojczyźnianym zadęciem, skoro dojrzała proza tego
rodzaju (Kraszewski, Sienkiewicz) rozwinęła się pod koniec XIX wieku,
kiedy byliśmy pod zaborami i trzeba było pisać „ku pokrzepieniu serc”.
Polacy byli w tych powieściach zawsze szlachetni do bólu, a jeśli
zdarzał się wśród nich czarny charakter, to oczywiście zdrajca. Jeśli
ktoś gwałcił, palił i mordował, to oczywiście Niemcy/Krzyżacy. My nigdy.
I tak właśnie w klasycznym utworze Kraszewskiego książę Popiel jest zły
nie z własnej natury, tylko dlatego, że ulega podszeptom demonicznej
niemieckiej małżonki. Niedostatek dziewiętnastowiecznej wiedzy
historycznej i chrześcijańskie stereotypy kazały też pisarzowi
całkowicie momentami fałszywie przedstawiać kult rodzimych bogów:
ukazuje na przykład kapłanki Nyi (bądź Nijoły) jako rodzaj katolickich
zakonnic, oddanych na służbę bóstwu i skazanych na pozostawanie w
dziewictwie do końca życia! Warto przypomnieć, że celibat był wymysłem
chrześcijańskim i realnie został wprowadzony w Europie dopiero na
przełomie XII-XIII w., w dodatku był to proces skomplikowany i
długotrwały. „Pogańskie” kapłanki oczywiście wychodziły za mąż i miały
dzieci, zazwyczaj w obrębie kasty świątynnej, jeśli zaś chodzi o
dziewicze strażniczki świętego ognia, najprawdopodobniej tak jak
rzymskie westalki, mogły opuścić służbę w momencie osiągnięcia
dojrzałości i cieszyć się normalnym życiem małżeńskim. Prócz słabo
skonstruowanej fabuły i płytko zarysowanych postaci, utwór ma jednak
przejmujące momenty i zapadające w pamięć opisy, jak choćby krwawa uczta
Popiela, czy też plastyczny, porywający obraz święta Kupały. Pomimo
literackich i merytorycznych niedociągnięć, dzieło Kraszewskiego
pozostało jak dotąd (sic!) najbogatszą próbą przedstawienia
słowiańskiego świata przed inwazją głosicieli Dobrej Nowiny.
Maria Janion ciekawie zanalizowała też
powieść „Masław” tegoż autora, obrazującą czasy tzw. reakcji pogańskiej.
Wprawdzie, idąc śladami Kadłubka i propagandy katolickiej, pisarz
uczynił z księcia Miecława zbuntowanego chłopa, a ukazując obóz „pogan”,
wzorował się ewidentnie na obozie rewolucjonistów z „Nie-boskiej
komedii” Krasińskiego, starając się odmalować go w barwach jak
najbardziej odrażających, fascynująco jednak, jak trafnie spostrzegła
badaczka, jawi się mroczna wizja szalonej, „dzikiej” Słowiańszczyzny
(wbrew obowiązującym stereotypom, wcale już nie takiej poczciwej i
dobrodusznej), którą jedynie chrześcijaństwo może wziąć w karby,
poskromić i ucywilizować. Jakimi metodami – pisaliśmy już o tym powyżej.
Trzeba uczciwie przyznać, że Kraszewski nie oszczędził czytelnikowi
przejmującego opisu końcowej rzezi „buntowników”. Uśmiech politowania
wzbudzają jednak ekwilibrystyki słowne autora, który przy swojej
antygermańskiej fobii, musiał sporo napracować się nad literackim
rozmyciem faktu, że Kazimierz tzw. Odnowiciel przywracał swoją władzę i
„prawdziwą” wiarę przy pomocy wojsk niemieckich i ruskich, bez wahania
mordujących opornych Polan i Mazowszan. Jednak zapewne w pojęciu głęboko
wierzącego autora „prawdziwy Polak” nie mógł być kim innym niż
katolikiem – wszak „tylko pod krzyża znakiem…” – tak więc stawiający
opór „poganie” zasłużyli w pełni na swój tragiczny los.
Tę nacjonalistyczno-katolicką tradycję
podtrzymywała w pewnym stopniu propaganda komunistyczna po II Wojnie
Światowej. Powstająca wówczas literatura historyczna była zresztą
traktowana jako twórczość niższego lotu i zepchnięta na półki dla dzieci
i młodzieży, wraz z dawnymi baśniami i legendami. Miała „tworzyć
wzorce” a nie zgłębiać prawdy o nas samych. Stąd jej sztuczność i
papierowość. Pisane z myślą o najmłodszych czytelnikach utwory Janiny
Porazińskiej, czy Anny Świrszczyńskiej („Arkona”) utrwalały jedynie
obowiązujący schemat Słowian jako matołków w łykowych łapciach i w
najlepszym razie pozostały literaturą dobrych chęci. Niestety, podobnie
stało się z ciekawą w zamyśle, lecz chybioną literacko trylogią
Zbigniewa Nienackiego „Dagome iudex” (1989/90), która ewidentnie nie
trafiła w swój czas i pozostała kompletnie niedoceniona. Nad powiastkami
pisanymi w podobnym duchu przez pośledniejszych autorów, takimi jak np.
całkiem dziś zapomniany „Syn Popiela” Władysława Bodnickiego (Łódź
1973) najlepiej miłosiernie zapuścić zasłonę milczenia.
Zdawałoby się, że pisana z myślą o nieco
starszym czytelniku literatura, jak choćby powieści Karola Bunscha
(cykl piastowski), czy Antoniego Gołubiewa (cykl o Bolesławie Chrobrym)
powinny nieco poważniej ujmować przedchrześcijańską spuściznę, niestety
nad nimi także zaciążyły omawiane wcześniej stereotypy i mylne
wyobrażenia, wywodzące się z uprzedniego (XIX) stulecia. We wszystkich
tych utworach dawna Słowiańszczyzna jawi się „raz na ludowo”:
infantylnie, przaśnie, głupawo. Dodatkowym problemem stała się,
niezwykle wówczas modna stylizacja na gwary wiejskie, niezbyt szczęśliwa
próba odtworzenia polskiego języka „średniowiecznego”, wobec braku
wiarygodnych zapisów z góry skazana na niepowodzenie, maniera językowa
niewątpliwie utrudniająca lekturę i stanowiąca istotną barierę dla
zwłaszcza dzisiejszego młodego czytelnika.
Obowiązujący u nas schemat myślowy
nakazuje „znawcom” traktować współcześnie pisaną literaturę fantasy jako
zbiór „bajek” dla młodocianych, niedojrzałych intelektualnie
czytelników, w istocie jednak powieści fantasy od dawna są przede
wszystkim czytane przez ludzi dorosłych. Można by rzec, że w tym gatunku
literatura zatoczyła wielkie koło, wracając do właściwych korzeni epiki
(„Iliada”, „Odyseja”, „Saga o Nibelungach”, mity arturiańskie itp.),
jakimi były legendarne i mityczne opowieści o bogach i bohaterach.
Niebywała popularność na całym świecie tego rodzaju twórczości świadczy o
potrzebach czytelniczych w tym względzie i zwłaszcza na polskim gruncie
stanowi wciąż jeszcze obszar słabo zagospodarowany. Niestety, nasza
rodzima fantasy jest, jak dotychczas, wtórna wobec zachodniej i w
dodatku mało odważna, jeśli chodzi o obraz świata i prezentowany
światopogląd.
Jeśli chodzi o temat najbardziej nas
obchodzący – fantasy „historyczna” z elementami słowiańskimi – czołowy
twórca danego gatunku, Andrzej Sapkowski dość nieśmiało wprowadził quasi
słowiańskie motywy we wczesnych opowiadaniach o Wiedźminie (zwłaszcza
„Kraniec świata”) i po części w „Trylogii husyckiej” (wodnik, rusałka,
wilkołak), jakkolwiek zawsze w kontekście ironicznym, traktując temat z
właściwą sobie dezynwolturą. Zafascynowany mitologią celtycką i
legendami arturiańskimi pisarz w głośnym niegdyś eseju „Piróg albo Nie
ma złota w Szarych Górach” [„Nowa Fantastyka” nr 5/1993] wręcz odciął
się od literackich poszukiwań na rodzimym terenie, uznając go za jałowy i
mało inspirujący.
Jeszcze bardziej widać tę polską
niemożność w dwóch powieściach, stworzonych przez młodszych autorów:
Pawła Rochali „Bogumił Wiślanin” (Warszawa 2005) i Rafała Dębskiego
„Kiedy Bóg zasypia” (Lublin 2007).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz